Niefrasobliwość lekarza niemal wpędziła ją do grobu

Mirela Mazurkiewicz
Mirela Mazurkiewicz
Dorotę zaniepokoił guzek w piersi, ale lekarz zapewniał, że to nic groźnego. Dopiero później wyszło na jaw, że doktor nie wysłał nawet materiału do badania, bo go... zgubił. Opolanka straciła pierś i walczy o każdy dzień życia. Ma tylko jedno marzenie: usamodzielnić nastoletnią córkę, nim odejdzie.

Biopsja piersi

Biopsja piersi

Polega na pobraniu płynu z komórkami lub fragmentu tkanki piersi pacjentki. Pobrany materiał bada się mikroskopowo, aby stwierdzić, czy występują w nim komórki nowotworowe. Biopsja cienkoigłowa nie wymaga interwencji chirurgicznej i może być wykonywana w gabinecie lekarza prowadzącego, gdy ten podejrzewa, że ma do czynienia z torbielą. Ryzyko powikłań jest niewielkie, a pacjentka od razu wraca do codziennych czynności. Inną techniką zabiegową - po biopsji gruboigłowej - jest otwarta biopsja chirurgiczna. Wykonuje się ją w chwili, gdy zrobiono biopsję gruboigłową, dała ona wynik ujemny, ale lekarz nadal ma podejrzenie, że rozwija się nowotwór. Jest to tradycyjne cięcie chirurgiczne, ale w niektórych przypadkach można je wykonać ambulatoryjnie.

Była jesień 2011 roku. Dorota - 37-letnia opolanka tryskająca energią - pracowała wtedy za granicą. Miała córkę w gimnazjum i mnóstwo planów na przyszłość.

- Podczas kąpieli wyczułam w prawej piersi guzek. On wtedy nie był duży, ale nie mogłam przestać o nim myśleć - wspomina opolanka. - Jako nastolatka wygrałam walkę z nowotworem, dlatego wiedziałam, że nie ma co zwlekać, tylko trzeba sprawdzić, co to takiego jest.

Nie zastanawiała się długo. Umówiła się na prywatną wizytę w głubczyckim gabinecie ginekologa Mirosława K., wsiadła w autobus i wróciła do Polski. - Pan doktor zrobił mi USG i stwierdził, że to jest niegroźna cysta. Mimo to zaproponował pobranie materiału do biopsji i ja się na to zgodziłam. Chciałam mieć pewność, że nic mi nie grozi.

Kobieta wróciła do pracy, ale - jak mówi - umówiła się z lekarzem na telefon za dwa tygodnie. Wtedy miał być wynik badania, który ostatecznie mógł potwierdzić wstępną diagnozę. - Czekałam na ten wynik jak na szpilkach, bo choć na pierwszy rzut oka cysta wyglądała niegroźnie, to nie wiedziałam, czego się spodziewać. Zakładałam, że jeśli coś będzie nie tak, to zerwę kontrakt i natychmiast wrócę do kraju - opowiada.

Po dwóch tygodniach zadzwoniła do lekarza ponownie i usłyszała, że jest tak, jak podejrzewał, a więc nie ma się czym martwić. Kamień spadł jej z serca, ale tylko na moment, ponieważ guz stale się powiększał.

- Po kilku miesiącach znowu byłam w Polsce, więc wybrałam się do pana doktora, aby odebrać wcześniejsze wyniki. Chciałam na własne oczy zobaczyć, że nie dzieje się nic groźnego, ale lekarz stwierdził, że wyniki zostały w gabinecie w szpitalu, w którym również przyjmuje - opowiada. - Kilka razy zapewniał mnie, że wszystko jest w porządku i że cysta ma prawo rosnąć, no i na moje nieszczęście w końcu dałam mu się przekonać.

Dorota zaufała lekarzowi i starała się żyć normalnie, ale guzek nie dawał o sobie zapomnieć. Po kilku miesiącach zadzwoniła do doktora ponownie, ponieważ zauważyła zmiany na skórze.

- Lekarz żartował, że przywołał mnie chyba telepatycznie, ponieważ - jak powiedział - odebrał właśnie wyniki i są tam atypowe komórki, więc konieczna jest dalsza diagnostyka. Osłupiałam, bo od tej biopsji minęło już pół roku - wspomina. - Nie mogłam zrozumieć, co się stało. Przecież wiele miesięcy wcześniej lekarz zapewniał mnie, że zna już wyniki i wszystko jest w porządku - wspomina.

Z dnia na dzień zerwała kontrakt i wróciła do kraju. Dziś nie potrafi racjonalnie wytłumaczyć, jak to się stało, że znowu trafiła do gabinetu doktora Mirosława K. - Chciałam żyć, a to był chyba akt desperacji. On przekonywał, że sam pobierze materiał do badania, bo doskonale wie, jak działa w Polsce służba zdrowia i nie chce, żebym musiała czekać w kolejkach. Obiecywał, że zrobi to od ręki i postara się, abym za kilka dni miała wynik - relacjonuje.

Kobieta nie potrafi powstrzymać emocji, kiedy wspomnieniami wraca do tamtej wizyty. - Lekarz naciął mi pierś, wydłubał część guza i pozszywał. Efekt był taki, że wdało się zapalenie i zaczął się dla mnie prawdziwy horror.

Wtedy zupełnie już straciła wiarę, że ma do czynienia z fachowcem (ostatecznie, przed sądem lekarz nie był w stanie przedstawić certyfikatów potwierdzających umiejętności w zakresie diagnostyki chorób sutka - przyp. red.). Nie czekając na wynik, pojechała na opolską onkologię, a lekarze, kiedy ją zobaczyli, chwycili się za głowę.

- Pierś była spuchnięta, zaogniona, nie można było jej dotknąć. Zrobiły się nacieki na mięsień i pęcherze. Badania wykazały, że nowotwór jest złośliwy i trzeba działać szybko - opowiada, tłumiąc szloch, Dorota.

Przeszła siedem cykli chemioterapii, konieczne było też usunięcie piersi. Choć od operacji minęło ponad półtora roku, żyje w ciągłej niepewności. - Jestem przekonana, że gdyby lekarz nie zbagatelizował sprawy, pierś udałoby się uratować. Tu nie chodzi tylko o to, żeby ładnie wyglądać czy czuć się kobieco. Przecież tak zaawansowana choroba rodzi duże ryzyko przerzutów. Ja wiem, że w moim przypadku to tylko kwestia czasu - mówi drżącym głosem.

Nie ma dnia, żeby Dorota nie wracała myślami do tego, co się wydarzyło. Stara się być optymistką, ale czarne myśli nie jest łatwo od siebie odpędzić. Czasami zastanawia się, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby wtedy - prawie trzy lata temu - trafiła do innego lekarza, który poważnie potraktowałby jej problem i na czas skierował na leczenie. Dorota samotnie wychowuje nastoletnią córkę. Ma tylko jedno marzenie: chciałaby odprawić ją w dorosłość, zanim choroba znowu da o sobie znać.

- Modlę się tylko o czas, aby ona zdążyła się usamodzielnić. Na nic więcej nie liczę - mówi, a łzy same ciekną jej po policzku. Dziś ma 40 lat i w najczarniejszych snach nie podejrzewała, że lekarz zgotuje jej taki dramat.

Kobieta poinformowała o sprawie sąd lekarski. Mówi, że doktor nawet nie przeprosił jej za to, co się stało. - Powiedziałam mu w gabinecie, że chcę, aby spojrzał mi w oczy i odpowiedział, dlaczego wynik dostałam dopiero po pół roku. Stwierdził zniecierpliwiony, że na początku to wcale nie wyglądało tak źle - opowiada. - W sądzie tłumaczył niefrasobliwie, że zawieruszyło mu się gdzieś to szkiełko i dopiero gdy po pół roku je znalazł, wysłał je do badania. Zachowywał się tak, jakby nie zdawał sobie sprawy, że od tego może zależeć ludzkie życie - szepcze cicho Dorota. - To był bardzo miły, kulturalny lekarz. Miałam do niego pełne zaufanie, dlatego jechałam tysiąc kilometrów, aby przekonać się, co mi jest. Jego oblicze zmieniło się dopiero wtedy, gdy zaczęły się problemy.

Sąd lekarski w październiku ubiegłego roku uznał Mirosława K. za winnego i orzekł wobec lekarza dwuletni zakaz wykonywania USG piersi oraz biopsji piersi u pacjentek. Biegły nie miał wątpliwości, że lekarz postawił diagnozę nietrafnie, bo obraz jednoznacznie wskazywał, że była to cysta powikłana, która wymagała natychmiastowego skierowania na oddział onkologiczny.

W uzasadnieniu sądowym czytamy, że lekarz nie zareagował właściwie nawet wtedy, gdy otrzymał wyniki wysłanego do badań niemal z półrocznym opóźnieniem materiału: "W badanym materiale znaleziono komórki atypowe, co świadczy o wysokim prawdopodobieństwie choroby nowotworowej. Mimo to obwiniony nie podjął działań mających na celu poinformowanie pokrzywdzonej o wyniku badania i konieczności pilnej dalszej diagnostyki i ewentualnego wdrożenia leczenia. Wybrany przez obwinionego sposób postępowania spowodował nawarstwianie się błędów lekarskich przez niego zawinionych, a skutkujących znaczną zwłoką we wdrożeniu leczenia pacjentki, co niewątpliwie ma niekorzystny wpływ na rokowania".

Lista zastrzeżeń była jednak dłuższa. Sąd lekarski stwierdził m.in., że lekarz nieprawidłowo wykonał badanie USG, używając niewłaściwej głowicy (zdaniem powołanego do sprawy biegłego lekarz mimo to mógł postawić prawidłową diagnozę - przyp. red.). Biegły stwierdził również, że postępowanie lekarza "roiło się od zaniedbań".

Sąd wytknął też Mirosławowi K. skandaliczny sposób prowadzenia dokumentacji medycznej, w której brakowało danych pacjentki, numeru kontaktowego do niej, opisów badań czy wpisów dotyczących wydania wyników wykonanych badań.

Lekarz przyznał, że "w części czuje się winny za zaistniałą sytuację", ale próbował przekonywać sąd lekarski, że pacjentka jest współwinna, bo nie zgłosiła się do jego gabinetu dwa tygodnie po wykonaniu badania i... zabroniła mu kontaktować się ze sobą. Sąd nie znalazł potwierdzenia tego w dokumentacji medycznej.

Mirosław K. mówi, że sprawa jest nie tylko nieszczęściem chorej kobiety, ale wzbrania się przed uznaniem swojej winy. - Pacjentka miała osobiście odebrać wyniki, a nie zrobiła tego. Gdyby zgłosiła się do mnie na czas, to zorientowałbym się, że brakuje badania. Dopiero później, gdy zadzwoniła do mnie, zacząłem szukać i byłem przerażony, że go nie ma. Wypadło mi z saszetki w samochodzie do większej skrzyneczki. Po prostu zwykła ludzka pomyłka - wyjaśnia.

Pani Dorota wystąpiła przeciwko Mirosławowi K. również z powództwem cywilnym. Sprawa jest w toku, ale do czasu rozstrzygnięcia sąd przyznał jej zabezpieczenie w postaci 2,5 tys. złotych miesięcznie renty, którą płaci lekarz. Gdy powstawał ten tekst, kancelaria reprezentująca Mirosława K. przesłała do redakcji oświadczenie, w którym czytamy m.in., że jej klient nie zgadza się z zarzutami i twierdzeniami skarżącej go pacjentki - "są one bowiem nie do pogodzenia z okolicznościami faktycznymi sprawy, co m.in. potwierdza sporządzona na zlecenie sądu opinia biegłego sądowego z Centralnego Szpitala Klinicznego MON w Warszawie". Teraz nad tą opinią będzie musiał pochylić się sąd. Kolejną rozprawę wyznaczono na początek września.

- Przez tego człowieka stałam się kaleką. Gdyby nie te pieniądze przyznane przez sąd, nie miałabym nawet za co utrzymać siebie i dziecka. Nie mogę pracować. Nawet najdrobniejsze czynności, choćby nawet krojenie szczypiorku, sprawiają, że ręka po stronie usuniętej piersi puchnie i boli - opowiada opolanka.

Dorota wie, że musi żyć i uśmiechać się dla córki, która tak bardzo jej potrzebuje. Ale to nie jest łatwe, gdy żyje się z wyrokiem. - Boję się, że to nie koniec mojej walki z chorobą. Co będzie z moim dzieckiem, gdy mnie zabraknie? - szepce cicho, a łzy same płyną jej po twarzy.

Imię bohaterki zostało zmienione.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska