Opolskie historie kryminalne. Bomba w paczce

sxc.hu
sxc.hu
Dochodzenie do prawdy w sprawie zamachu bombowego pod Dobrodzieniem trwało rok. Próbowano znaleźć odpowiedź na pytania: kto i dlaczego zabił Waldemara P. Prawie się udało, ale przed sądem zamachowca nie postawiono.

Dochodzenie do prawdy w sprawie zamachu bombowego pod Dobrodzieniem trwało rok. Próbowano znaleźć odpowiedź na pytania: kto i dlaczego zabił Waldemara P. Prawie się udało, ale przed sądem zamachowca nie postawiono.

11 stycznia 2002 roku Waldemar swoim czerwonym volkswagenem polo pojechał na pocztę. Tam odebrał paczkę. Był przedsiębiorcą prowadzącym prace leśne, zatrudniał kilku pracowników.

Z jednym z nich prosto z poczty pojechał do sklepu w Bzinicy, która leży w sąsiedztwie Dobrodzienia. Zrobił zakupy jako pierwszy. Wyszedł. Czekając na pracownika, postanowił sprawdzić, co dostał w paczce. To była ostatnia rzecz jaką zrobił. Pakunek eksplodował.

Wybuch rozrzucił części czerwonego polo w promieniu stu metrów. Drzwi auta leżały po drugiej stronie drogi, daleko w polu, a dach całkowicie się zwinął. Waldemar nie miał szans, by przeżyć. Ładunek był tak precyzyjnie skonstruowany, że w samochodzie zaparkowanym trzy metry od volkswagena nawet nie wyleciały szyby.

Na miejscu pojawili się policjanci z CBŚ i prokurator specjalnie przeszkolony w sprawach związanych z zamachami bombowymi. Drobiazgowo zbierali ślady do późnej nocy. Gdy było już ciemno, strażacy oświetlali teren przestępstwa.

Waldemar P. wcześniej nie był notowany przez policję. Mieszkańcy okolicznych wiosek uważali go za spokojnego, bezkonfliktowego człowieka. W sąsiedniej miejscowości prowadził gospodarstwo agroturystyczne.

Co mogło być motywem tak bezwzględnego działania zamachowca? Odpowiedź na to pytanie można było usłyszeć już na miejscu zbrodni. W tłumie gapiów, którzy zgromadzili się pod sklepem spożywczym w Bzinicy, mówiono, że pewnie poszło o kobietę. Plotki w tłumie to jedno, a zupełnie inną sprawą jest potwierdzenie tych informacji w trakcie śledztwa.

Dochodzenie do prawdy w sprawie zamachu bombowego pod Dobrodzieniem trwało rok. Próbowano znaleźć odpowiedź na pytania: kto i dlaczego zabił Waldemara P. Można powiedzieć, że się udało. Ale przed sądem zamachowca nie postawiono.

Podejrzany ma na imię Andrzej. Mieszka w Łodzi. Konkurował z Waldemarem o względy pewnej Anny. Jak powiedział mi wtedy prokurator, Andrzej był bardzo dokładny. Do zamachu przygotowywał się przez pół roku i w zasadzie nie popełnił błędu.

Śmiertelna paczka była wypełniona ładunkiem górniczym, takim, jaki jest wykorzystywany w kopalniach węgla. Ślady takiego materiału znaleziono także w szafce stojącej w garażu podejrzanego. Zebrano je wacikiem.

Próbki przesłano do ekspertyzy do trzech instytutów. Naukowcy mieli odpowiedzieć na pytanie, czy próbki są identyczne. Wyniki pracy badaczy jednak wzajemnie się wykluczały. W praktyce uniemożliwiło to postawienie Andrzeja przed sądem. Ponoć już rok później naukowcy dysponowali sprzętem, który dałby jednoznaczną odpowiedź na pytanie.

Prokuratura zdecydowała jednak o zatrzymaniu Andrzeja. Opolscy antyterroryści pojechali po niego do Łodzi. Usłyszał zarzut zabójstwa z użyciem materiałów wybuchowych. Grozi za to minimum 12 lat więzienia. Do niczego się nie przyznał, a prokuratura nie zdecydowała się nawet na wniosek o jego aresztowanie.

Wiadomo, że Andrzej musiał z kimś współpracować. Na dzień, w którym wysłano pakunek, miał żelazne alibi. Potrafił dokładnie opowiedzieć, co robił. Np. mówi, iż był w banku, gdzie przy kasie doszło do awantury z kasjerką. Policjanci jadą do banku, by potwierdzić to zdarzenie. Dostają kasetę z monitoringu. Faktycznie Andrzej kłóci się z kasjerką. I tak minuta po minucie. On miał alibi, ale nie wiadomo, kto wysłał paczkę.

Andrzej nie potrafił już tak precyzyjnie podać, co robił dzień wcześniej czy dzień później. Dokładnie pamięta tylko swój rozkład dnia z 9 stycznia, dnia, w którym nadano paczkę.
Po roku, wobec braku dowodów pozwalających na postawienie Andrzeja przed sądem,
prokuratura umorzyła postępowanie. Śledczy zapowiedzieli, że akta sprawy nie trafią na półkę.

Kilka dni po tym, jak napisałem artykuł o umorzeniu śledztwa, na moim redakcyjnym biurku zadzwonił telefon. Zdziwiłem się mocno, gdy mężczyzna się przedstawił - Andrzej z Łodzi. Umówiliśmy się na telefoniczny wywiad.

Andrzej opowiedział mi swoją wersję bombowej sprawy. Jakieś dwa miesiące po zamachu do jego domu weszli policjanci, w sumie szesnastu. Byli to funkcjonariusze CBŚ z Opola i chemicy z Warszawy. Pytali o niebezpieczne przedmioty.

Andrzej oddał im pistolet, na który miał zezwolenie. Przeszukali każde pomieszczenie. Zarekwirowali dyski z komputerów. Zabrali też drewnianą szafkę, w której odkryli opary materiałów wybuchowych. Andrzej tłumaczy, że to pomyłka, bo w szafce przechowywał różne farby, rozpuszczalniki, silikony.

Andrzeja zatrzymano i przewieziono do Opola w asyście antyterrorystów. Opowiada, że po drodze bardzo źle się czuł z powodu stresu. Wymiotował. Policjanci mówili, że symulował i szukał możliwości ucieczki.

Odpowiedział na wszystkie pytania prokuratora. Nie przyznał się do niczego. Zamiast trafić do aresztu, wyszedł na wolność. Jeździł jeszcze na badania psychologiczne, na których stwierdzono, że ma ponadprzeciętną inteligencję.

Andrzej z Łodzi twierdzi, że ze sprawą śmierci Waldemara P. powiązano go przez Annę. Kobieta pracowała u niego w biurze od sześciu lat, jako handlowiec. Andrzej jest prezesem spółki działającej w branży motoryzacyjnej. Mieli romans. Ona na targach poznała Waldemara. Mężczyzna zaczął ją do siebie zapraszać, chciał się z nią związać. Był ponoć bardzo zaborczy. Miał się czuć zagrożony i swoje podejrzenia przekazywał znajomym. To oni po zamachu wskazali Andrzeja jako potencjalnego podejrzanego.

Anna zwolniła się z pracy u Andrzeja. Pojechała do Waldemara. Jednak po zamachu, gdy już doszła do siebie, wróciła. Andrzej przyjął ją bez żadnych wyrzutów.

Mężczyzna tłumaczy, że w życiu nie miał do czynienia z materiałami wybuchowymi. Nie był w wojsku, nie kończył żadnej szkoły chemicznej, nie wie, jak się konstruuje bomby. Nawet granatem nie rzucał.

W trakcie śledztwa wiedział, że jest podsłuchiwany i śledzony. Widział, że ma za sobą "ogon", czyli jeździ za nim policyjne auto. Odłączył nawet telefon w domu, bo nie chciał, by ktoś słyszał, o czym rozmawia ze znajomymi. Mówi, że ta sprawa zrujnowała mu życie, ale po jej zakończeniu dochodzi do siebie.

W sprawie zamachu na Waldemara nikogo nie osądzono. Kilka tygodni po wywiadzie z Andrzejem dostałem od niego list. Przez chwilę zastanawiałem się, czy go otworzyć...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska