1 września 1939 roku. To był naprawdę piękny, słoneczny dzień

wikipedia/bundesarchiv
Ostrzeliwane miasto z samolotu Henkel HE 111.
Ostrzeliwane miasto z samolotu Henkel HE 111. wikipedia/bundesarchiv
Wojna wybuchła 75 lat temu, ale świadkowie tego wydarzenia mówią o nim, jakby to było wczoraj. W odniesieniu do 1 września 1939 pamięć zdaje się podlegać innym prawom niż inne dni.

Pomiędzy godziną dziewiątą a dziesiątą

W 1939 r. państwo Pirogowie mieszkają w Kielcach, jakieś 200, 300 metrów od dworca kolejowego. Czują, że wkrótce rozpocznie się wojna. Wszystkie szyby zostały wzmocnione papierowymi paskami, żeby nie wypadły podczas bombardowania.

Pani domu ukończyła kurs pielęgniarski, już wie, jak tamować krew, zwijać bandaże i opatrywać rany. W ostatnich dniach sierpnia, tuż po powrocie z półkolonii zuchów, jej dziewięcioipółletni syn spotyka na ulicy żołnierza w pełnym rynsztunku, z przymocowaną do pasa maską gazową. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział.

1 września. Cała rodzina wstaje od śniadania. 100 metrów od domu wybucha pierwsza bomba i burzy inny dom.

- Pamiętam, ojciec wziął mnie na ręce, przytulił mamę i tak staliśmy w przedpokoju, żeby tylko nie patrzeć w okna - wspomina docent Mieczysław Piróg, fizyk. - Kiedy bombardowanie się skończyło, postanowił nas wywieźć.

Dorożką obładowaną bagażem, który ma wystarczyć na czas nieokreślony, matka i syn pod rodzinną eskortą zmierzają na wieś, 25 km za Kielcami. Zamieszkują w klasie nieczynnej szkoły razem z innymi uciekinierami.

Ojciec wraca do Kielc, organizuje parę koni i wóz drabiniasty. Z kolegami jedzie szukać wojska, żeby zaciągnąć się do armii.
Sytuacja się uspokaja, pani Pirógowa z synem wracają do Kielc. Mały widzi pierwszą w życiu kolejkę; całą noc stoją po chleb, jeden bochenek na osobę. Obok żandarmi z wilczurami.

- Jak to wszystko przeżywałem... - zastanawia się dzisiaj doc. Piróg. - Poprzez reakcje rodziców. Ogarnął mnie wielki niepokój, by nie powiedzieć - trwoga. Ojciec, jak zawsze, był opanowany, ale mama płakała i panikowała.

Inne zapamiętane wzruszenie z tamtych czasów? Kiedy otwarto szkołę, wstąpił do trzeciej klasy. Nie można było korzystać z żadnych polskich podręczników, z podręcznikiem do arytmetyki włącznie. Okupant podsunął gadzinowiec "Ster", z fragmentami utworów literatury niemieckiej i skandynawskiej.

- Nasza nauczycielka zachorowała i lekcję prowadziła zastępczyni dla dwu równoległych klas - wywołuje sytuację sprzed blisko 80 lat. - Szybko rozprawiła się ze "Sterem", spytała kto z nas przeczytał jakąś książkę. Zgłosiłem się, zostałem poproszony do tablicy i zacząłem opowiadać o "W pustyni i w puszczy", nie podając tytułu ani autora. Trwało to 15, może 20 minut i nagle się zorientowałem, że w klasie panuje niesamowita cisza, a wszystkie oczy zwrócone są na nauczycielkę.

Co się okazało? Siedziała za stołem ze ściągniętą twarzą i płakała. Strasznie płakała. Ja także umilkłem i w ciszy trwaliśmy do dzwonka. Takie było moje pierwsze spotkanie z okupacją. Nie z tą fizyczną - z moralną.

Około godziny jedenastej

Jasło. To tu mieszkają państwo Sękowscy. Przeprowadzili się z Augustowa, bo, jak stwierdził ojciec, w razie wojny bezpieczniej będzie na Podkarpaciu niż w Białostockiem. Tym bardziej że miasto leży blisko granicy z Prusami Wschodnimi i tu właśnie mieszka jego rodzina.

Jasło przygotowało się do wojny: wszystkie jeziora odrutowano, pod mostami powstały bunkry, na ulicach gęsto od zasieków. 1 września późnym rankiem rozlegają się pierwsze groźne odgłosy.

- Okazało się, że Niemcy rozpoczęli bombardowanie - mówi Roman Sękowski, historyk, bibliofil, m.in. autor "Herbarza szlachty śląskiej". - Próbowali trafić w rafinerię naftową, ale że ich samoloty leciały wysoko, nie zdołali w nią trafić. Na polu matka i syn kopali ziemniaki. Stali się pierwszymi śmiertelnymi ofiarami wojny w tej okolicy.

Jednocześnie rozpoczyna się bombardowanie lotniska pod miastem: zostają zniszczone wszystkie samoloty, ginie kilku polskich lotników. Huk nie jest zbyt głośny, więc ci, którzy mieszkają dalej, nie zdają sobie sprawy, co tak naprawdę się wydarzyło. Dopiero potem wybucha panika.

3, może 4 września Niemcy zajmują miasto. W tym samym czasie spada pocisk z iperytem i godzi w niemieckiego wartownika. Żołnierz unika śmierci, niemniej cierpi z powodu rozległych oparzeń. Niemcy podnoszą alarm. W gazetach ukazują się ataki na Polaków, którzy nie przestrzegają prawa międzynarodowego i używają gazu bojowego. Polacy obwiniają Niemców. Nikt nie przyznaje się do winy.

- Miałem osiem lat, skończyłem pierwszą klasę i byłem świadomy tego, co się dzieje, tym bardziej że rodzice przeżyli pierwszą wojnę światową i odpowiednio mnie przygotowali. Nie bałem się, podobnie jak inne dzieci nie przejmowałem się wojną.

One prowadziły własną. Kiedy brakowało żywności, utworzyły gangi - na czele jednego z nich stała córka fabrykanta - i napadały na ludzi. Łupem stawały się ubrania, żywność, pieniądze. Sam kiedyś straciłem czapkę, szalik i płaszcz, a co gorsza, złapali mnie, pobili i rzucili na druty elektryczne pod prądem. Do dziś zostały ślady poparzenia.

Po wakacjach 40 roku pan Roman z pierwszej przeskoczył do trzeciej klasy. W Jaśle uczęszczał także do czwartej, a potem rodzice przeprowadzili się do małego miasteczka, gdzie ojciec zatrudnił się w szkole jako nauczyciel. Kiedyś w tym właśnie miasteczku osiedlił się jego dziadek. Historia zatoczyła koło.

W samo południe

- Doskonale pamiętam, że w tamten piątek z kolegami biegaliśmy po podwórkach - mówi Tadeusz Wencel, artysta rzeźbiarz, przed wojną mieszkaniec Warszawy. - Rozwalone płoty, żeby podczas wojny można było swobodnie się przemieszczać, ułatwiały zabawę. Aż tu zamiast gołębi na niebie ukazały się niemieckie dwusilnikowe bombowce i zaczęły na miasto zrzucać bomby.

Jedna spadła na próg naszego domu, ojciec ją kopnął, a bracia zagłuszyli przygotowanym zawczasu piaskiem. Z kursu obrony przeciwlotniczej wiedzieli, że wodą nie wolno. Inne bomby zostały nakierowane na niedalekie koszary radiopułku - na szczęście żołnierze ruszyli już na wojnę i były puste. Pierwszy raz widziałem sztukasy pikujące z rykiem, płonące budynki, magazyny wojskowe, cysterny.

Z radia warszawiacy dowiadują się, że a to pali się wieża Zamku Królewskiego, a to bomby spadły na Trembacką i na Wolę. Że płoną magazyny zboża, sprzętów, maszyn do pisania.

- Gdzie okiem sięgnąć, wszystko płonęło - maluje wrześniowy krajobraz stolicy artysta. - A jednak zdarzył się radosny przerywnik: stojąca koło nas artyleria przeciwlotnicza zestrzeliła niemiecki samolot. Żołnierze się śmiali, my biliśmy im brawo. Miałem wtedy 13 lat, skończyłem szóstą klasę i z zainteresowaniem obserwowałem, co się dzieje. Ojciec ostrzegał: "Wojna nie skończy się za rok albo dwa. Będzie trwała długo".

A jednak nie spodziewaliśmy się takiego okrucieństwa, widoku żołnierzy z amputowanymi kończynami i broczących krwią. Nie byliśmy przygotowani na tak głęboki smutek. Zaś przede wszystkim na kapitulację.

Dom został spalony podczas powstania, bracia - Władek i Kazik - zginęli w obozie. Przyszli po nich, ktoś musiał donieść, że z ojcem działali w konspiracji. Była noc z 21 na 22 stycznia. Mróz siarczysty, ojca, hallerczyka, nie zastali. Pawiak, Szucha, wywózka do Oświęcimia, gdzie w czerwcu zginął Władek, a w sierpniu, w Grossrosen, Kazik.

Pierwsza po południu

Lwów, ulica Kraszewskiego. - Skończyłem sześć lat, biegałem z chłopakami, wszyscy rozbawieni, roześmiani - zaczyna swoją opowieść Ryszard Emmerling, artysta fotograf i wydawca. - Już wiemy, że wybuchła wojna, ale wszyscy powtarzają: "Nim do Lwowa dojdzie, minie sporo czasu". Żołnierze zostali zmobilizowani, wszyscy poszli na zachód i na wschodzie nie ma żadnego wojska poza ochroną pogranicza.

Emmerlingowie zajmują służbowe mieszkanie pod numerem 17, w budynku Lwowskiej Izby Adwokackiej, bo ojciec kieruje jej administracją. Toteż kiedy pani Emmerling woła na obiad, jak co dzień przerywa pracę i zasiada do stołu. Nadbiega mały Ryszard.

Pani Emmerling uchyla okno, do pokoju wdzierają się syreny alarmowe. Krzyczy w kierunku podwórza: "Schodzimy do piwnicy!". Ludzie biegną, oni ze służącą także. Zaledwie kilka schodów dzieli ich od celu, kiedy rozlega się ryk nadlatujących bombowców. Spada pierwsza bomba, po kilku sekundach - druga.

Po trzeciej wydaje się, że to koniec. Sypie się gruz, lecą poręcze, rozpryskuje się szkło. Wszystkim się wydaje, że zostaną żywcem pogrzebani. Po czym nastaje przejmująca cisza.

W pewnym momencie z piskiem otwierają się drzwi. Za nimi współlokator, pan Nockowski. Twarz czarna od sadzy. Nic zabawnego, ale ci, co go widzą, nie mogą się powstrzymać od śmiechu. Śmieją się rodzice, Rysio im wtóruje. Śmiech jest im potrzebny. Ktoś woła "Panie Nockowski, pan jest Murzynem!", co sprawia, że zawstydzony sąsiad jak się pojawił, tak znika za drzwiami.

Opowieści ciąg dalszy: - Ktoś dostał drągiem, poleciały na nas szyby, wszyscy jesteśmy zakrwawieni, mama zwraca się do ojca: "Idź do mieszkania, zobacz co tam się dzieje". Wołam: "Tatuś, przynieś sweterek, bo mi zimno". Ojciec nadspodziewanie szybko wraca z pustymi rękami. Mówi: "Sweterka nie ma, obiadu nie ma i mieszkania też nie ma".

Bomba trafiła w drugie i trzecie piętro. Zniszczyła wszystko poza drobiazgami. Emmerlingowie w obcym mieszkaniu przesypiają noc z 1 na 2 września. A potem życie się toczy w miarę normalnie do 17 września, kiedy polską granicę przekraczają Rosjanie, żeby "bronić Polaków przed Niemcami". - Idealna perspektywa - ironizuje dzisiaj Ryszard Emmerling.

Narracja ma swoją klamrę. - Czas leci - zauważa pan Ryszard. - Jest lipiec albo sierpień 1942. Bawię się na podwórzu, kiedy pojawia się dwóch elegancko ubranych pilotów Luftwaffe. Sąsiad zna niemiecki i zaczyna rozmawiać. "Tak, tutaj spadła bomba" - mówi.

"Nie spadła" - zaprzecza jeden z oficerów. "Ja ją zrzuciłem". Co się okazało? Źle wyliczył siłę wiatru i pierwsza bomba zamiast na pocztę, poszła za nią, druga na ulicę Sykstusa, trzecia uderzyła w nasz dom. "Jego rodzina ocalała" - mówi sąsiad wskazując na mnie - "bo wyszli z mieszkania". Lotnik podchodzi do mnie, podaje rękę: "Cieszę się, że nikt nie zginął".

Niektóre dzieci wojny się bały, inne były nią zafascynowane. Po latach o wyjątkowym piątku 1939 roku wszyscy mówią jednak zgodnie: "To był piękny dzień. Słoneczny. Idealny na zabawę".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska