Bez pomocy Ługańsk zimy nie przeżyje

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Ksiądz Grzegorz Rapa podczas uroczystości Pierwszej Komunii Świętej w ługańskiej kaplicy.
Ksiądz Grzegorz Rapa podczas uroczystości Pierwszej Komunii Świętej w ługańskiej kaplicy. Archiwum prywatne
Na wschodniej Ukrainie życie zimą było trudne, nawet gdy wszystko działało. Teraz, w sytuacji wojny, grozi katastrofa humanitarna - mówi ks. Grzegorz Rapa, proboszcz katolickiej parafii w Ługańsku.

Jak wygląda obecnie codzienne życie w Ługańsku?
Sytuacja zmienia się co chwila. Kiedy dzwonię do moich parafian, jednego dnia mówią, że jest cisza, drugiego - że w mieście słychać strzały. Prąd przez parę godzin jest, potem wyłączają. Podobnie jest z wodą. Nie sposób przewidzieć, kiedy poleci ani kiedy ją zakręcą. Wszystko jest niestabilne. To paradoks, ale i tak jest lepiej niż dwa miesiące temu, gdy wody i prądu wcale nie było. Mieszkańcy przeżyli chyba tylko dzięki temu, że pomagali jedni drugim, zwłaszcza ci, którzy mają studnie.

Ksiądz zapowiada stan klęski humanitarnej.
Bo zbliża się zima. Pracuję w Ługańsku 21 lat i wiem, że jak zaczną się mrozy, to temperatura szybko może spaść do minus 30 i trzymać przez trzy tygodnie. Kiedy jeszcze nie było wojny, ludzie ogrzewali mieszkania czym kto mógł i zdarzało się, że spadało ciśnienie gazu i marzli. Kiedy spadnie śnieg, jeszcze pogorszy się zaopatrzenie miasta w żywność. Teraz zimy nie ma, a niektórzy już są wygłodzeni i wyczerpani. Widziałem to na własne oczy. Nie tylko ja, wielu fachowców ostrzega, że zimą ludzie będą tam licznie umierać. A separatyści - ukrywać wiedzę o tym przed światem, żeby nie utracić twarzy.

Skąd ma ksiądz tak dokładne informacje, skoro od kilku miesięcy przebywa w Polsce?
Na 1 listopada pojechałem odprawić mszę św. przy grobach polskich oficerów w Starobielsku. Dojechało tam 16 moich parafian z Ługańska. Nie widziałem ich kilka miesięcy. Nie mieli przez ten czas mszy ani kontaktu z księdzem, więc ustawili się w kolejce do spowiedzi. Patrzyłem na nich. Zdążyli się w tym krótkim czasie postarzeć. Mają poszarzałe twarze i są wychudzeni. Jedna z kobiet straciła 17 kilogramów z braku jedzenia i ze stresu. W mieście brakuje lekarstw, zwłaszcza bardziej specjalistycznych. Działa tylko jedna czy dwie apteki z najbardziej podstawowymi specyfikami. Kupiłem większą ilość leków i zawiozłem im do Starobielska.

Dlaczego pod rządami separatystów sytuacja w Ługańsku jest tak opłakana?
To są skutki działań wojennych. Elektrownia produkująca prąd dla województwa ługańskiego po bombardowaniach pracuje na 50 procent mocy. Brakuje węgla, przede wszystkim dobrej jakości, bo kopalnie też zostały poniszczone. Z elektrowni wychodziły przed rozpoczęciem działań cztery linie przesyłowe wysokiego napięcia. Teraz funkcjonuje tylko jedna. Państwo ukraińskie wysłało siedmiu ludzi, którzy mieli usunąć awarię. Czterech separatyści zastrzelili, trzech ranili. Nikt potem już tych awarii nie usuwał. Może separatyści mają plany ściągania prądu z Rosji.

Co ksiądz swoim parafianom radził?
Żeby ci, którzy tylko mogą, przed zimą wyjechali. Zresztą spośród moich parafian została w Ługańsku tylko mała grupka. W najgorszej sytuacji są ci, których domy zostały zniszczone w czasie walk. Cały ich dobytek mieści się często w jednej walizce. Jeśli w takiej sytuacji znajdzie się rodzina z dziećmi, to jest prawdziwa tragedia.

Migrują do innych części Ukrainy?
Nie tylko. Żeby wyjechać z Ługańska, trzeba mieć dokąd. Jeśli ktoś pojedzie do rodziny, nie może bez końca być na jej utrzymaniu. A pracy na Ukrainie dostać nie można. Udało mi się w Polsce umieścić 23 osoby z mojej parafii. Znalazły i schronienie, i pracę. Udało się to zrobić w ramach wspólnego programu polskiego MSZ i Episkopatu Polski. Powstała lista rodzin w Polsce gotowych przyjąć uchodźców z Ukrainy. Nadal można się z ofertą pomocy zgłaszać. Najlepiej, jeśli możliwość przyjęcia kogoś pod dach wiąże się z ofertą jakiegoś zatrudnienia. Nikt nie chce na dłuższą metę być u kogoś "na garnuszku". Cały czas dzwonię do rodzin gotowych przyjąć migrantów. Wczoraj przyjechało z mojej parafii kolejnych sześć osób, które zostały przyjęte w Bydgoszczy. Zostanę w kraju, bo 2 grudnia w Warszawie planowane jest spotkanie na temat uchodźców ukraińskich z udziałem senatorów RP. Chcę tam wystąpić i prosić o dalszą pomoc. Potem wracam na Ukrainę, bliżej Ługańska, by zachować kontakt z tymi nielicznymi parafianami, którzy jeszcze zostali na miejscu. Sam na razie do miasta wrócić nie mogę.

Jak wygląda księdza parafia?
Z polskiej perspektywy jest nietypowa. Miejscowych parafian jest 150 w Ługańsku i 50 w Stachanowie. Do tego dochodziła grupa 250 obcokrajowców, studentów z Afryki i z Azji. To bardzo dynamiczni i głęboko wierzący ludzie. Chwała za to misjonarzom. Ale tych studentów - najczęściej medycyny - już w Ługańsku nie ma. Zostali przez państwo ukraińskie rozsiani po różnych innych uczelniach.

Dlaczego zdecydował się ksiądz wyjechać z Ługańska?
Łatwiej pomagać moim parafianom z zewnątrz, niż siedząc tam na miejscu. Zresztą tych 150 biednych ludzi już wcześniej nie było w stanie utrzymać parafii. Więc co roku - jak wszyscy księża stamtąd - wyjeżdżałem na miesiąc na zastępstwo do parafii w Niemczech. Psychicznie odpoczywałem, a pieniądze zarobione przez ten miesiąc musiały wystarczyć na przeżycie całego roku i pomoc dla wielu osób. W tym roku wyjazd był zaplanowany na 7 lipca. Parafianie namawiali, żebym wyjechał wcześniej, bo rakiety już latały nam nad głowami i ludzie ginęli na ulicach, miasto zostało opanowane przez separatystów. Ale uparłem się i do lipca zostałem. Kiedy po urlopie zadzwoniłem z Niemiec do biskupa, zabronił mi wracać. Nie tylko mnie, także innym kapłanom.

Co nim kierowało?
Księży katolickich na Ukrainie jest mało. Biskupi chronią tych, których mają. Zwłaszcza kiedy jeden z naszych księży, proboszcz z Gorłówki, został porwany.

To grozi śmiercią?
Porwania mają bardziej charakter rabunkowy niż ideologiczny. Uprowadzony został jeden z moich parafian, człowiek polskiego pochodzenia. Kosztowało go to 80 tys. dolarów i samochód. Życia nie stracił, ale i tak został dotkliwie pobity.

Czy separatyści wobec parafii i księdza zachowywali się jakoś agresywnie?
Dopóki byłem na miejscu, nie spotkałem się z agresją. Po moim wyjeździe żołnierze weszli - jak mi opowiadano - z automatami do domu. Obeszli wszystkie pomieszczenia, sprawdzili nawet samochody w garażu, czy silniki nie są gorące. Pytali, gdzie są księża (z parafii wyjechał po mnie także wikariusz). Ale zadowolili się wyjaśnieniami sąsiadów, którzy pilnują domu, że jesteśmy na urlopie. Po miesiącu przyszli znowu. Gdyby parafia była opuszczona, pewnie by zajęli plebanię na jakiś sztab lub mieszkania. Ale za kolejnym razem przepłoszył ich sąsiad, który zajmuje ważne stanowisko w Narodowej Ługańskiej Republice. Pokazał im legitymację i kazał im się wynosić. Przestraszyli się, odeszli i zostawili parafię w spokoju.

Dlaczego sąsiad pomógł?
Bo zawsze żyliśmy tu z ludźmi dobrze i staramy się pomagać każdemu, kto do nas się zwróci. Myślę, że zwyczajnie nas szanował za naszą pracę.

Jak ten konflikt w Ługańsku i Doniecku się zdaniem księdza zakończy? Rosja już tam zostanie, choćby "nieoficjalnie" jak teraz, czy Ukraina tam wróci?
Tego nikt nie wie i nie jest w stanie przewidzieć. Sytuacja jest sterowana z Moskwy i moim zdaniem może być podobna jak na Naddniestrzu. Będzie trwał stan zawieszenia. I Rosji będzie zależało, by ten stan utrzymać. Niby to nie jest Rosja, niby dzieje się to, czego sami ludzie chcą. Ale nie będzie to także Ukraina.

Jaka jest tożsamość ludzi w Ługańsku? Kiedy dzwoniłem do parafii, szukając księdza, pani, która odebrała telefon, rozmawiała ze mną płynnym rosyjskim.
Sytuacja nie jest prosta. Odpowiem przykładem. Jak zostałem tam proboszczem, wpadłem na pomysł, że będę moich parafian zabierał do Polski, by zobaczyli, że można żyć inaczej, i by nabrali ochoty do zmiany swojego życia. Przy wypisywaniu wniosków paszportowych większość zostawiała rubrykę "narodowość" pustą. "Czemu nic nie wpisałeś?" - pytałem. "A co mam wpisać? - odpowiadali. - Babka była Polką, druga Rosjanką, jeden dziadek Ukraińcem, drugi Grekiem. Żadnych korzeni nam nie przekazywano, bo to było źle widziane w czasach sowieckich. Pamiętam tylko Związek Radziecki, a jego już nie ma". Dopiero po upadku ZSRR niektórzy zaczęli gwałtownie szukać korzeni, także z nadzieją, że to się będzie opłacać. Skutek jest taki, że dziś w Ługańsku i okolicach mieszkają ludzie 123 narodowości. Ale rozmawia się po rosyjsku. Też się tego języka nauczyłem, bo on łączy wszystkich. Jednocześnie podziały biegną w poprzek rodzin. Często młodzi z dziećmi nie widzą dla siebie żadnej przyszłości "pod Moskwą" i chcą innego życia. Dziadkowie i babcie sympatyzują z separatystami. Ale i oni tych, co wyjechali do Polski, nie namawiają do powrotu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska