Od Głubczyc po Paczków szły tysiące ludzi w pasiakach. Z obozów śmierci po śmierć

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Leon Foksiński składa kwiaty na grobie ofiar marszu śmierci w Głuchołazach w czasie swojego ostatniego pobytu w mieście, w 2005 roku.
Leon Foksiński składa kwiaty na grobie ofiar marszu śmierci w Głuchołazach w czasie swojego ostatniego pobytu w mieście, w 2005 roku. Archiwum Pawła Szymkowicza
W styczniu 1945 roku przez Opolszczyznę przeszło kilka kolumn więźniów KL Auschwitz, zostawiając za sobą dziesiątki grobów, setki anonimowych ofiar. Pędzono ich przed nadciągającym frontem do innych obozów, do wojennych fabryk w Sudetach.

Groby oświęcimiaków

Leon Foksiński składa kwiaty na grobie ofiar marszu śmierci w Głuchołazach w czasie swojego ostatniego pobytu w mieście, w 2005 roku.
Leon Foksiński składa kwiaty na grobie ofiar marszu śmierci w Głuchołazach w czasie swojego ostatniego pobytu w mieście, w 2005 roku. Archiwum Pawła Szymkowicza

Leon Foksiński składa kwiaty na grobie ofiar marszu śmierci w Głuchołazach w czasie swojego ostatniego pobytu w mieście, w 2005 roku.
(fot. Archiwum Pawła Szymkowicza )

Groby oświęcimiaków

Na terenie Opolszczyzny ustalono 72 miejsca zabójstw więźniów KL Auschwitz ze stycznia 1945 roku. W latach 1945-1947 władze przeprowadziły 11 ekshumacji ze zbiorowych mogił (Charbielin, Bodzanów, Stary Las, Polski Świętów, Łączki, Kałków, Prudnik, Łąka Prudnicka, Górki. Odkryto łącznie 305 ciał. W późniejszych latach ofiary marszu śmierci odkryto w Murowie (10 ciał), Sławięcicach (77 zwłok) i Kietrzu (1).

Więźniowie głównego obozu w Auschwitz pieszo przeszli 63 kilometry do Wodzisławia Śląskiego, gdzie załadowano ich do pociągów i wywieziono do Bohumina. Kilkanaście tysięcy osób z filii obozu zgromadzono w Gliwicach. Niemcy próbowali ich przewieźć koleją do Kędzierzyna-Koźla, ale przejazd przerwano w Rogoźnicy koło Rybnika. Wtedy część kolumn pieszo wzdłuż obecnej granicy ruszyła pod eskortą do obozu Gross-Rosen. W tej grupie z 6,5 tysiąca ludzi na miejsce dotarło około 300.

Leon Foksiński uciekł z marszu śmierci we wsi Kolnowice pod Głuchołazami. Kilka dni później na polecenie niemieckiego kierownika cmentarza w Głuchołazach zakopywał ciała 11 więźniów w pasiakach. Sam wykopał jeden z grobów dla swoich nieznanych towarzyszy.

70 lat temu na całym Śląsku była solidna zima. Śnieg, kilkanaście stopni mrozu. W zamarzniętej glebie ciężko było wykopać zbiorową mogiłę. Jeszcze ciężej było przeżyć morderczy marsz. Historycy szacują, że z 56 tysięcy więźniów wyprowadzonych przez SS z Obozu Koncentracyjnego Auschwitz i jego licznych filii, w czasie styczniowego marszu zginęło od 9 do 15 tysięcy ludzi. Zmarli z wycieńczenia, głodu, chorób. Zamarzli. Zastrzelili ich albo dobili kolbami esesmani z eskorty. Dokładnej liczby już chyba nigdy nie da się ustalić. Już nigdy nie odnajdziemy wszystkich grobów.
Nikt nie policzył też tych, którzy uciekli z marszu śmierci. I przeżyli dzięki pomocy ówczesnych mieszkańców Śląska.
Leon Foksiński całe życie mieszka w Bestwinie, wiosce koło Bielska-Białej. Ma 96 lat, problemy ze słuchem, ale wciąż dobrą pamięć. Jest jednym z ostatnich żyjących uczestników tragicznej ewakuacji więźniów oświęcimskich przed radzieckim frontem, w styczniu 1945 roku. Przeżył, bo uciekł.

W wiosce koło Głuchołaz, w czasie noclegu w jakiejś stodole, razem z innym, nie znanym sobie więźniem, wyrwali deskę w ścianie i postawili wszystko na jedną kartę. Foksiński nawet nie wie, jak się nazywa jego towarzysz. Nie wie, czy przeżył. Kilka kilometrów przeszli razem, ale przed Głuchołazami zdecydowali się rozdzielić, żeby mieć większe szanse powodzenia. Leon Foksiński wpadł już na drugi dzień. Uratowała go znajomość niemieckiego i cywilne ubranie.

- 30 stycznia z powrotem byłem w rękach oprawców. Tłumaczyłem się, że jestem robotnikiem przymusowym, który uciekł od bauera. Uwierzono mi - napisał w swoich wspomnieniach. - Z jakimś żołnierzem odesłano mnie do Arbeitsamtu (urzędu pracy), żeby mi znaleźli pracę u jakiegoś gospodarza. A tam właśnie kierownik cmentarza w Głuchołazach czekał na przydział robotnika. On zatrudnił mnie do kopania zbiorowej mogiły 3,5 na 2 metry.
Po trzech dniach, 2 lutego, mogiła w zamarzniętej ziemi była gotowa. Na cmentarz przywieziono ciała 11 ludzi, ubrane w pasiaki więzienne.

- Kazano ich wrzucić na prawą stronę mogiły, a lewa została pusta - wspomina Foksiński. - Tych jedenastu więźniów osobiście zakopywałem.

Czy należysz do tych Żydów?

Bestialstwo SS

Fragment zeznań więźnia KL Auschwitz Stanisława Wołkowicza

: Zdarzały się przypadki, że kiedy esesmani kazali zastrzelonego odrzucić do rowu, to i tych więźniów, którzy nieśli zwłoki, również zastrzelono. Zmęczonych bito kolbami, rozbijano głowy, a następnie strzelano w tył głowy. (...) Ósmego dnia przybyliśmy do miejscowości Dłużnica (Bodzanów), gdzie umieszczono nas w stodołach i szopach miejscowych gospodarzy. Na drugi dzień ja z czterema kolegami ukryłem się u niemieckiego gospodarza, który nas przechował do końca wojny. U tego samego gospodarza ukryło się jeszcze czterech więźniów w słomie. Po odmaszerowaniu więźniów dozorcy odnaleźli ich w tej stodole, dwóch zastrzelili w stodole, a dwóch poza nią.

Fragment zeznań przymusowego robotnika we wsi Jarnołtów koło Otmuchowa Jana Waśko

: W ciągu trzech dni widziałem dziennie 10-15 kolumn. Każda liczyła po stu ludzi. Na końcu szli ubrani w czarne mundury z emblematami SS Niemcy z psami. Maszerujący w kolumnach byli ubrani w pasiaki i wyglądali jak szkielety. Jeden więzień nie miał siły iść dalej, wtedy jeden z esesmanów wyciągnął go z kolumny i zastrzelił, celując w tył głowy. Ciało kopnął nogą do rowu.

Leon Foksiński nie był ewakuowanym więźniem Oświęcimia. Do obozu koncentracyjnego trafił w 1943 roku, do dziś ma numer obozowy 7208. Przez 16 tygodni przebywał w obozie jako więzień poprawczy, za to, że opuścił 2 dni pracy nakazanej mu w hucie Bobrek. Po tym okresie pozwolono mu wrócić do huty, ale wiosną 1944 roku miał zatarg z majstrem. Osłaniał się przed jego uderzeniami, a ten doniósł na 25-letniego wtedy Foksińskiego, że to on zaatakował przełożonego Niemca. Trafił do obozu w Mysłowicach, a potem do więzienia gestapo w Bytomiu.

- Przeprowadzono ze mną długie, za każdym razem bardzo bolesne śledztwo - wspomina były uczestnik marszu śmierci. - Po śledztwie czekałem na transport do obozu Gross-Rosen (Rogoźnica koło Strzegomia). Strasznie i gorąco się wtedy modliłem. Dwukrotnie śniły mi się moje siostry, jak biegły do mnie, wołając z płaczem: "Leon. Jezus Maryja. Uciekaj, bo cię zastrzelą!". Dwukrotnie w więzieniu w Bytomiu byłem wyprowadzany na dworzec na pociąg ze specjalnym wagonem dla więźniów. I dwa razy przełożony tej więźniarki nie przyjął mnie z powodu przepełnienia. I tak przesiedziałem w Bytomiu do 19 stycznia 1945.
Dla Lei Potok, Żydówki z Będzina, dwa lata młodszej od Leona Foksińskiego, 18 stycznia 1945 roku był ostatnim dniem w KL Auschwitz. Spędziła tu półtora roku, patrząc na śmierć najbliższych, w tym małej córeczki. 18 stycznia bez uprzedzenia esesmani wypędzili więźniów z baraków. Bijąc i strasząc, pognali ich pieszo, w kolumnach po 500 osób, pod bramą z napisem "Arbeit macht frei", ale nie na wolność. Prosto w ramiona śmierci.

Bez wytchnienia pędzono ich aż do zmierzchu. Kiedy 40 lat później Leja opowiadała o "marszu śmierci" amerykańskiemu dziennikarzowi Johnowi Sackowi, mówiła o torturach, jakie sprawiły jej buty. Na postoju zdjęła je na chwilę, ale z powrotem wcisnęła na sine nogi, żeby nie spuchły. Bo wtedy zostałaby bez butów na 15-stopniowym mrozie.

Następnego dnia wieczorem, po kolejnym marszu, Leja Potok była tak zmęczona, chora, że straciła resztki instynktu samozachowawczego, który nakazywał jej posłuszeństwo wobec eskortujących więźniów esesmanów. Kiedy jej kolumna szła przez jakieś śląskie miasteczko koło Gliwic, wystąpiła z szeregu. Wtopiła się w grupę miejscowych, którzy stojąc w milczeniu na poboczu, obserwowali marsz. Miała na sobie cywilny płaszcz z namalowanym na plecach czerwonym znakiem krzyża. Bez namysłu stanęła przodem do idących więźniów. Kiedy podszedł do niej jeden z esesmanów z psem, wołając: "Czy ty nie należysz do tych Żydów?", odpowiedziała spokojnie: "Nie. Nie należę do nich". I wtedy żaden ze stojących obok miejscowych nie powiedział słowa, nie dał znaku esesmanowi. Kolumna śmierci powoli przeszła dalej. Bez Lei Potok.

Pod ochroną SS

Dla mieszkańców niemieckiego Śląska widok tych kolumn, wędrujących przez miasta i wioski na zachód, mógł być szokiem. Wielu z nich być może nie zdawało sobie jeszcze sprawy, do czego doprowadziły rządy Adolfa Hitlera. Do jakich okropności zdolni są oddani partii i fuehrerowi członkowie oddziałów SS. Teraz, kilka dni przed radzieckim frontem, spokojny świat niemieckiej wsi walił im się na głowę. A oni musieli decydować, jak się zachować, widząc ofiary totalitaryzmu.

Leja Potok, kiedy już wmieszała się w grupę ludzi obserwujących marsz więźniów, poprosiła po niemiecku jednego z mężczyzn, żeby dał jej swój płaszcz, bo ona chce ukryć hańbiący znak na plecach. Odmówił, ale dał jej drobne pieniądze. Markę i 50 fenigów. Następną noc młoda kobieta przesiedziała w szopie na jakimś podwórku. Rankiem po polsku poprosiła o pomoc starszego mężczyznę z sąsiedniego domu. Dał jej jeść, pić, pozwolił się ogrzać w mieszkaniu. Dał jej nitkę i igłę, żeby mogła ukryć czerwony znak na płaszczu. Lei Potok udało się pieszo i pociągiem dojechać do Chorzowa, gdzie ukryła się w mieszkaniu swojego szwagra - Niemca.

Leon Foksiński razem z całym bytomskim więzieniem został wywieziony 19 stycznia autobusem do Gliwic. Na jakimś placu dołączono cywilnych więźniów do dużej grupy więźniów obozowych w pasiakach, z filii KL Auschwitz w Gliwicach.
- Jakiś esesman mówił nam przez tłumacza, że zbliża się front i muszą nas wywieźć na zachód, żeby się nam coś złego nie stało - wspominał Foksiński. - W tym czasie przeszedł obok nas więzień, oświęcimiak, trzymając coś pod bluzą na piersiach. Ten esesman sprawdził, co tam trzyma, i wypadło kilka surowych ziemniaków. Bez namysłu esesman wyciągnął pistolet i zastrzelił go na miejscu, a do nas powiedział, że najmniejsze przewinienie będzie tak samo karane.

Po nocy przespanej w barakach kolumna więźniów ruszyła 20 stycznia na dworzec towarowy w Gliwicach. Kolejarze podstawili tam skład wagonów - węglarek, odkrytych, bez dachu. Stolarze dzielili je deskami na trzy części. W dwóch mieściła się setka więźniów, w trzeciej kilkuosobowa eskorta. Załadunek trwał do nocy, bo wagonów brakowało. Foksiński podsłuchał kolejarzy, że ostatecznie stanęło ich na stacji 60. Do jednego z wagonów wrzucono ciała tych, co po drodze zmarli, albo zostali dobici strzałem czy uderzeniem kolbą. Potem nikt już trupów nie zbierał.

Przejechali kilkadziesiąt kilometrów i przez półtora dnia stali na małej stacyjce. Koło południa eskorta zaczęła wypędzać więźniów z węglarek. Żeby przejść przez bocznicę, kilka tysięcy ludzi musiało przecisnąć się między kołami, pod dwoma innymi składami kolejowymi.

- Esesmani wpadli w jakąś furię - mówił Leon Foksiński prokuratorowi w Bielsku-Białej, który w 1976 roku przesłuchał go dla komisji badania zbrodni na narodzie polskim. - Zaczęli strzelać z broni krótkiej i dobijać więźniów kolbami. Siedzące w pociągu osobowym kobiety rwały sobie włosy z głowy na ten widok. Cały dworzec został zasłany trupami.

Potem Leon Foksiński szedł pieszo spod Rybnika przez Głubczyce, Osoblahę, Prudnik, Głuchołazy. Dziesięć dni. Szedł na końcu kolumny, bo esesmani kazali mu ciągnąć sanie, na których były ich bagaże. Widział ludzi umierających na poboczach.

Ciągle nie ma tego grobu

- Cztery razy dostaliśmy coś do jedzenia - wspomina Foksiński. - Raz była to zupa, gdy spaliśmy w kinie w Głubczycach. Trzy razy dostaliśmy tylko kartofle ugotowane w łupinach, w małej ilości. Do picia nic nie dostawaliśmy. Jedliśmy śnieg. Strzelano do nas, gdy po drodze ktoś zbliżył się do jakiejś studni. Spaliśmy na drogach albo poboczach. Jednej nocy spaliśmy w szopach w jakiejś cegielni, pod Rybnikiem - obok szpitala psychiatrycznego, na boisku do piłki nożnej.

29 stycznia kolumna zatrzymała się w Konradowie koło Głuchołaz, w zabudowaniach dużego folwarku. Z dużej początkowo grupy więźniów zostało ich 600. Rano Niemcy z eskorty stwierdzili, że brakuje dwóch ludzi. Zapowiedzieli, że jeśli uciekinierzy się nie odnajdą, reszta grupy zostanie zdziesiątkowana. Uciekinierzy - Czech i Ślązak - znaleźli się niebawem i zostali rozstrzelani. Mimo to esesmani przeprowadzili rewizję więźniów.

- Każdemu, kto miał przy sobie coś ostrego, koniec łyżki do krojenia chleba, brzytwę, nóż czy żyletkę, oberkapo z Oświęcimia pluł na czoło i robił na nim czerwony krzyż - relacjonował prokuratorowi Leon Foksiński, składając oficjalne zeznania do prowadzonego śledztwa. - Więźniów tych następnie wyprowadzono 200-300 metrów za folwark i rozstrzelano na naszych oczach. Zastrzelono 138 osób.

Następnej nocy Foksiński uciekł.
Uciekających z marszu śmierci było więcej. W 2000 roku Marianna Chlabicz opowiadała dziennikarzowi lokalnego "Życia Głuchołaz", jak w styczniu 1945 roku spotkała się z kolumną ludzi w pasiakach, maszerujących przez Głuchołazy. Ta Polka spod Zgierza pracowała w czasie wojny jako salowa w szpitalu sióstr boromeuszek w centrum miasteczka. Akurat wyszła do sąsiednich budynków gospodarczych, do stodoły przy ulicy, w miejscu gdzie dziś stoi budynek zakładu pogrzebowego.

- Przez szparę w deskach zobaczyłam więźniów w pasiakach. Padał deszcz ze śniegiem. Więźniowie przykryci byli workami. Nagle drzwi od stodoły się otworzyły i wpadł jeden z więźniów - wspominała Marianna Chlabicz. - Znajoma Niemka spojrzała na mnie i wciągnęłyśmy więźnia do stodoły. Bałam się. Myślałam, że już nie zobaczę swojego małego dziecka, bo ktoś wejdzie i mnie zastrzeli. Siostry boromeuszki zabrały więźnia i ukryły go. Okazało się, że był Belgiem.

W 2010 roku Leon Foksiński z własnej inicjatywy przyjechał do Głuchołaz. Szukał domu, w którym udało mu się uciec z marszu śmierci. Rozpoznał zabudowania w dziś czeskiej wiosce Kolnowice, tuż przy granicy. Szukał też folwarku, na którym rozstrzelano 138 więźniów. Nie znalazł. Późniejsze ustalenia dziennikarki "Życia Głuchołaz" i głuchołaskiego historyka dr. Pawła Szymkowicza wskazują, że prawdopodobnie było to duże gospodarstwo ogrodnicze obok późniejszego przejścia granicznego w Konradowie.

Zabudowania rozebrano w latach 70. Zbiorowej mogiły, w której musiano zakopać tych ludzi, nie odnaleziono do dzisiaj. Są za to zbiorowe groby innych, anonimowych ludzi w pasiakach. W Głuchołazach, w Prudniku na cmentarzu żydowskim, w Polskim Świętowie, w Gierałcicach, Bodzanowie. Nie możemy o nich zapomnieć.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska