Miałem Pana Boga w dupie, a On nawet wtedy nie zostawił mnie bez pomocy

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
19 lutego książka Andrzeja "Koguta" Sowy pt. "Ocalony. Ćpun w Kościele"  trafi do księgarń.
19 lutego książka Andrzeja "Koguta" Sowy pt. "Ocalony. Ćpun w Kościele" trafi do księgarń. Wydawnictwo Znak
Przez 11 lat mojego życia liczyły się tylko narkotyki - mówi Andrzej "Kogut" Sowa. - Spadłem na samo dno, żyłem w pustostanach, szczury mnie gryzły. Wyszedłem na ludzi. Pomagam innym.

Andrzej Sowa pisze o sobie

Andrzej Sowa pisze o sobie

19 lutego do księgarń trafi książka Andrzeja Sowy "Ocalony. Ćpunk w Kościele" (ukaże się w Wydawnictwie Znak). Jej autor w 1990 roku z zespołem "Maria Nefeli" wygrał festiwal w Jarocinie. Z powodu narkotyków nie został gwiazdą. Wyrzucony z grupy stoczył się. W wieku 26 lat przeżył nawrócenie. Jest pewien, że to Bóg uzdrowił go od narkotyków, alkoholu i papierosów.
Przyszedł czas, by pokazać innym, że nie ma sytuacji bez wyjścia - pisze. Moją książką daję temu świadectwo.

W swojej książce "Ćpun w Kościele" pisze pan o sobie: "Zostałem ocalony. Nie boję się o tym mówić". Przed czym trzeba było pana ocalać?

Przede wszystkim od narkotyków, w które się najmocniej i na lata wplątałem. Heroinę brałem przez osiem lat, przez cztery byłem w ciągu heroinowym, przeżyłem dziewięć zapaści ponarkotykowych. Byłem doprowadzony do destrukcji totalnej. Próbowałem też praktyk okultystycznych, szukałem dziwnych energii i mocy.

Już początek życia miał pan burzliwy. Skoro imię wybierał panu taksówkarz, nie rodzice.

Mama zawsze miała problemy z donoszeniem ciąży. Mój starszy brat żył tylko kilka godzin po porodzie. Więc rodzice byli w szoku, że przeżyłem. Jak ojciec jechał do rodzącej w szpitalu mamy, zabrał watę, żeby owinąć moje martwe ciało. Jak się okazało, że jednak żyję i trzeba mnie zarejestrować w urzędzie, nie mieli przygotowanego imienia. Ojca zamurowało i wtedy taksówkarz, który go przywiózł, wyszedł przed szereg i nadał mi imiona Andrzej Mirosław i tak już zostało.

Mało kto - jak pan - może się pochwalić, że pił wódkę na przyjęciu z okazji własnej Pierwszej Komunii św.

Alkohol piłem już wcześniej. Miałem pięć lat i ze starszą o rok sąsiadką huśtaliśmy się na bramie. Kiedy zachciało się nam pić, poszliśmy do domu i pod stołem znaleźliśmy śliwowicę taty. Łyk po łyku obaliliśmy jedną trzecią butelki. To była kompromitująca sytuacja, bo tak się nawaliłem, że narobiłem w gacie. Szedłem potem do domu sztywno jak żołnierz, żeby mi nic z tych spodni nie wyleciało. A na Pierwszej Komunii z kuzynostwem dopijaliśmy resztki wódki zostawione przez dorosłych, którzy poszli do ogródka. Zaprawiłem się i na nabożeństwie majowym dostałem pijackiej czkawki. Obciach był jak cholera.
Alkoholu w domu był zawsze obecny?

Kiedy byłem trochę starszy, ojciec miewał ciągi alkoholowe i to nie tygodniowe, ale trwające po kilka miesięcy. Alkohol był wszechobecny, nie tylko w naszym domu. Taka była ówczesna polska rzeczywistość. Na zakończenie siódmej klasy przed dyskoteką spuściłem z ojcowskiego baniaka dwie butelki wina. Domieszaliśmy do tego wódki przyniesionej przez kumpla. Wypiliśmy. Pierwszy raz w życiu nie podpierałem ścian, tańczyłem i uderzałem do panienek.

Dzieciństwo nie bardzo prowadziło pana do Boga, skoro nawet ksiądz pedofil pana nie ominął.

Dołączyłem do grupy na religii już po rozpoczęciu roku szkolnego i koledzy podpuścili mnie, żebym usiadł w pierwszej ławce. Katecheta pewnego razu wziął moją rękę i bezceremonialnie położył ją sobie na krocze. To było obleśne doświadczenie. Co gorsza, miałem takiego pecha, że jak szedłem do spowiedzi, trafiałem zwykle na niego. Kiedy spowiadałem się z masturbacji czy innych nieczystości, wypytywał o szczegóły, wiercił mi dziurę w brzuchu, co było szczególnie upokarzające. Wyautowałem się wtedy z Kościoła. Ale wkrótce do parafii przyszedł charyzmatyczny ksiądz, prawdziwy człowiek wiary. Tak mnie religijnie podpalił, że pojechałem z nim na pierwszą oazę i pierwsze rekolekcje. W końcu poszedłem do niższego seminarium, czyli do liceum prowadzonego przez ojców michalitów w Miejscu Piastowym za Krosnem. Daleko od Wołczyna, gdzie wtedy mieszkaliśmy.
Księdzem pan nie został...

Nie chciałem iść do "dużego" seminarium. Zresztą w szkole nie wszystko mi się podobało. W dodatku poznałem Bartka zwanego Szwartzem. Był szkolnym fotografem i miał na strychu ciemnię, a na ścianach plakaty "Iron Maiden" i "Judas Priest". Od tego się zaczęło słuchanie mocnych riffów, potem granie i branie. On był z Warszawy i przywoził newsy na temat marychy. Myśmy się w tej kanciapie melanżowali. Tam były i popijawy, i wąchanie kleju. W kinie poznałem fajną góraleczkę. Miała czerwone usta i spory biust. Zakochałem się. W szkole mi nie szło. Po roku przeniosłem się do liceum w Kluczborku.

Zaczął pan grać?

W ogóle się rozkręciłem. Trafiłem do grupy punkowców, było też trochę "reggaewkowych" klimatów i popłynąłem. Spotykaliśmy się w "hadesie", w kiblu na dole i tam miałem pierwsze przygody z marihuaną. W końcu sam zacząłem ją sadzić. Ze szkoły wyleciałem. Miałem teraz mnóstwo kumpli. Dziś już wiem, że to były pseudoprzyjaźnie. Opierały się na tym, że u mnie zawsze można było dostać trawę. A grać zacząłem w formacji "Krucjata Odwykowa". Przygarnął nas dom kultury w Pokoju. Ale to się skończyło głównie na pijaństwie. Przeniosłem się do Legnicy i skumałem się z zespołem "Liban". Trochę podśpiewywałem, więc chłopaki zaproponowali, żebyśmy śpiewali na dwa wokale, potem zostałem jedynym wokalistą. Na prawdziwy sprzęt nie mieliśmy kasy. Jeden z kolegów używał jako wzmacniacza radia, drugi - szpulowego magnetofonu. Ja darłem ryja bez niczego. Kiedy kapela się rozpadła, założyliśmy nową i graliśmy - zresztą zachęceni przez samego Lecha Janerkę - któremu się nasz punk rock spodobał.
I tak wygrał pan festiwal w Jarocinie.

Zakwalifikowano nasz zespół "Maria Nefeli" do grania na małej scenie. Spodobaliśmy się chyba, skoro dostaliśmy nagrodę publiczności. Nie bardzo to pamiętam, bo byłem już w heroinowym ciągu, tylko jakieś strzępy grania na dużej scenie i w domu kultury. Ale w tych narkomańskich zwidach "pływałem" przy mikrofonie. Pytano mnie - już po latach - a pamiętasz, jak przyjechałeś taksówką z Anją Orthodox? Wydawało mi się, z powodu picia i ćpania, że w ogóle nie wiem, że jest taka panna.

Heroina zżerała mózg i karierę?

Zawalałem koncerty, zawaliłem płytę, choć mieliśmy już podpisaną umowę. A ja siedziałem u takiego Mariana w Warszawie i robiłem "towar". Na pół roku tak się zaszyłem, że nawet moja dziewczyna nie mogła mnie znaleźć. To były amoki. Cały dzień "produkcja", a wieczorem "waliłem po kablach", czyli ładowałem w żyłę i tak na przemian. Totalne dno.

Nie tylko dziewczynie, ale i Bogu trudno było pana znaleźć.

Miałem wtedy Pana Boga głęboko w dupie. Mój stan duchowy był taki, że do katedry Piotra i Pawła w Legnicy chodziłem tylko po to, żeby usiąść w ławce i przyćpać. Na klatkach schodowych już się nie dało, bo ludzie mieli narkomanów i naszych strzykawek dość i zakładali domofony. Nie było dla mnie wtedy nic świętego. Potrafiłem się odlać do kamiennej kropielnicy na wodę święconą. Miałem radochę, że panie wchodzące do kościoła na adorację Najświętszego Sakramentu robią znak krzyża moim moczem. Z człowieczeństwa zostało niewiele. W końcu wylądowałem w piwnicy pustostanu, gdzie szczury ogryzały moje rany na kostkach i ważyłem 50 kilogramów. Byłem sam, bez pomocy, skoro przedtem albo się kogoś oszukało, albo okradło. Miałem 26 lat i czekałem, aż w tej piwnicy w samotności zdechnę.
I tam Bóg pana odnalazł?

Myślę, że On celowo dopuścił do takiej mojej zagłady. A ocalenie częściowo zawdzięczam babce, która, gdy byłem dzieckiem, zabierała mnie do kościoła w dziewięć kolejnych pierwszych piątków. Jest taka obietnica dana przez Pana Jezusa francuskiej mistyczce, Małgorzacie Alacoque, że kto przyjmie Komunię św. w 9 kolejnych pierwszych piątków, nie umrze bez pojednania z Bogiem. Potem spotkałem Marzenę, fantastyczną dziewczynę,która najpierw mi pomogła dojść do siebie, a potem zaprosiła na imprezę w Konarzewie pod Poznaniem. Impreza okazała się rekolekcjami.

Pojechał pan na rekolekcje?

Tylko dlatego, żeby rozwalić imprezę tym nawiedzonym "jezuskom". Ale Pan Bóg miał inny plan. Brałem po 20 mililitrów heroiny dziennie - czyli wielokrotnie przekraczałem dawkę śmiertelną dla zdrowego silnego mężczyzny. Więc na tych rekolekcjach drugiego dnia miałem straszne głody - dreszcze, trzepawki, biegunki, wymioty itd., bóle mięśni, stawów, kości. Spuchnięta wątroba naciskała na woreczek żółciowy. Bolało, jakby ktoś dźgał mnie widłami w plecy. Byłem kompletnie odwodniony. Chciałem uciec i przyćpać. Ludzie ze wspólnoty charyzmatycznej obiecali, że dadzą mi pieniądze na bilet. Ale najpierw chcą się za mnie pomodlić o umocnienie. Taki mają zwyczaj. Niech się modlą, byle kasę dali - myślałem. Najdalej za godzinę będę w Poznaniu i dam w żyłę.

Jak się to odbyło?

Zaprowadzili mnie do jadalni. Ukląkłem. Stojący bliżej położyli na mnie ręce. Modlitwa nie trwała długo, jakieś 5-6 minut. Targały mną dreszcze, czułem przepływanie energii, jakby gorąca, płynącej z różnych stron ciała. Kiedy skończyli, zjadłem cały talerz ciasta drożdżowego z posypką. Zorientowałem się, że coś jest nie tak, bo na głodzie narkotykowym nie da się jeść ani pić. Poza tym nie bolała mnie wątroba. Sądziłem, że uległem psychologii tłumu. Ale okazało się, że wszystkie objawy heroinowego głodu ustąpiły. Byłem uzdrowiony. Ale w głowie miałem kompletny mętlik. Nie rozumiałem, co się stało. Po powrocie do domu zacząłem czytać książkę Emilien Tardifa "Jezus żyje" (ktoś dał mi ją w prezencie). Jej autor miał charyzmat uzdrawiania ludzi. W opisie uzdrowienia kogoś z nowotworu zobaczyłem siebie. Zrozumiałem, że to On mnie uratował. Właśnie minęły 22 lata od tego dnia.
Już nigdy nie brał pan narkotyków?

U gościa w Legnicy zostawiłem jakieś ciuchy. Postanowiłem je odebrać. Kiedy on powiedział, że chętnie by przyćpał, chciałem i ja. Kupiłem dla siebie 2 mililitry, dla niego jeden. Byłem po paru tygodniach abstynencji, więc sądziłem, że niewiele mi trzeba. Wziąłem pierwszy. Ale kop i dreszcze minęły, ale śladów naćpania nie ma. Kupiłem i walnąłem jeszcze 3 albo 4 "centy" i nic. Temu koledze, na jego prośbę wstrzyknąłem pół mililitra. I on wpadł w zapaść ponarkotykową. Usta sine, zwiotczał. To była bardzo silna heroina. Wziąłem go na plecy i zatachałem na pogotowie. Ładnych parę kilometrów. Jak zaczynał harczeć, stawałem i waliłem go pięścią w klatkę piersiową. I tak parędziesiąt razy. A ja trzeźwiutki. To była moja droga krzyżowa. Pan Bóg mi pokazał, jakim ciężarem jest heroina. Kolegę na pogotowiu uratowali. A dla mnie to był ostateczny koniec z narkotykami i alkoholem. Ponieważ Bóg całego człowieka uzdrawia, w kolejnym wielkim poście przestałem palić.

Opowiada pan o swoim uzdrowieniu i narkotykowych doświadczeniach młodym ludziom?

Wygłaszam świadectwa i rekolekcje w kościołach. Ale ukończyłem także resocjalizację i zajmuję się jako pedagog profilaktyką. Prowadzę mityngi i warsztaty w szkołach średnich. Spotkania dla rodziców. To jest tym potrzebniejsze, że narkotyki się zmieniają. Trzeba to ludziom uświadamiać. Traktuję to bardziej jako pasję niż pracę.

A co myśli pan dziś o Bogu?

Że on nie jest tylko dla grzecznych, którzy robią to, co trzeba. Jest dla każdego człowieka, bo za wszystkich umarł. Tym grzesznym może czasem łatwiej go odnaleźć, jak doświadczają beznadziei. Ja nie wierzę w Boga. Ja wiem, że jest. I chce błogosławić każdego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska