Festiwal w Opolu to nie eksponat

Krzysztof Zyzik
Krzysztof Zyzik
Koncert pamięci Jeremiego Przybory nie powtórzył  sukcesu "Zielono mi”, ale i tak trzymał poziom.
Koncert pamięci Jeremiego Przybory nie powtórzył sukcesu "Zielono mi”, ale i tak trzymał poziom. Natalia Popczyk
Czy festiwal był udany? W amfiteatrze - nie. Na mieście - tak. Jeśli TVP, wzorem władz Opola, nie weźmie się do roboty, impreza stanie się multimedialnym dodatkiem do Muzeum Polskiej Piosenki.

Opolski festiwal, kwitnący w PRL, w ostatnich 25 latach przechodził kolejne metamorfozy. Bywało tu już alternatywnie, bywało discopolowo. Kolejne ekipy TVP robiły go na kolanie, bez głębszego namysłu, jak imprezę rozwijać.

W efekcie na festiwalu sprawdzają się niemal wyłącznie jubileusze, będące pretekstem do odgrzewania starych przebojów. Każda okazja jest dobra, by kolejny raz posłuchać "Małgośki" czy "Jeszcze się tam żagiel bieli". Nowych pomysłów brak.

Tymczasem zakończona w niedzielę 52. edycja festiwalu pokazuje, że telewizja ma wszelkie narzędzia, by rozwijać swoją flagową imprezę. Ma przychylne lokalne władze, które zbudowały nowoczesny amfiteatr. Ma najwyższej jakości technikę: świetne nagłośnienie, porywającą oprawę wizualną, nowoczesne wozy transmisyjne. Ma wreszcie "wspaniałą opolską publiczność". Brakuje jednego - pomysłu, co z tym wszystkim zrobić. Co boleśnie było widać i słychać w tym roku.

Jak położyć Skaldów

Festiwal tradycyjnie otworzyły "Debiuty". I pokazały, że jak się bardzo chce, to można rozłożyć nawet koncert z evergreenami braci Zielińskich. Recepta na klapę jest prosta. Po pierwsze, trzeba wyselekcjonować przeciętnych wykonawców, w kilku przypadkach niemiłosiernie fałszujących. Po drugie: znane piosenki trzeba przearanżować tak, by ledwo można było je rozpoznać. Z lirycznej ballady "Cała jesteś w skowronkach" nie został cień liryczności, choć można było posunąć się jeszcze dalej, np. wykonać refren z charczeniem a la Behemoth.

Każdą piosenkę można przerobić tak, by była nie do poznania. Tylko po co? W tym przeciętnym show jedynie werdykt publiczności był dobry - nagrodzony duet faktycznie zaśpiewał najlepiej.

Koncert ku pamięci Jeremiego Przybory reklamowano jako powtórzenie legendarnego już "Zielono mi" z piosenkami Agnieszki Osieckiej. Byłem w 1997 roku w amfiteatrze, a potem wielokrotnie oglądałem ten koncert na wideo, więc mam porównanie - tydzień temu mieliśmy cień tamtego wieczoru. Z wielu powodów. Przede wszystkim atmosferę zabiła pogoda.

Taki klimatyczny z założenia koncert wymaga interakcji z publicznością, którą po "Debiutach" deszcz wygonił do domów. Została głównie rodzina "Starszych Panów" oraz… garstka pijaków, którzy według relacji Magdy Umer mieli zakłócać koncert, wulgarnie wyzywać wykonawców, a nawet… niszczyć elementy scenografii (ochrona spała?).

Według prowadzącej show realizatorzy transmisji stawali na głowie, by tego wszystkiego nie było widać i słychać w telewizji.

Sam koncert-spektakl trzymał jednak poziom. Nie powtórzył sukcesu "Zielono mi", ale się dzielnie obronił. To był miód na uszy po kiepskich artystycznie "Debiutach". Niektóre z wykonań, jak np. "Jeżeli kochać, to nie indywidualnie" Grzegorza Małeckiego, okazały się perełkami. Nad całością zaś unosiła się potęga talentu Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego.

SuperGnioty

Wspomniane już "SuperJedynki" to nie był kiepski koncert. Kiepskie były "Debiuty". "SuperJedynki" były katastrofą.

Drewniane dialogi Artura Orzecha i Katarzyny Pakosińskiej i kuriozalna loża ekspertów (chyba bardziej celebrytów), którzy sprawiali wrażenie, jakby ktoś zamknął ich w studiu za karę i kazał gadać ile wlezie, bo autorom muzycznego show zabrakło dobrych piosenek.

Kiedy już kończył się czas pitolenia o niczym, na scenę wychodził wykonawca, nagrodzony nie wiadomo według jakich kryteriów. Kto wie, być może odbyła się tu jakaś rozpaczliwa łapanka, kto ma wolny termin, ten wygrywa. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że Rafał Brzozowski został artystą roku. To mniej więcej tak, jakby pisarzem roku został naczelny Pudelka.

"Premiery", po takim gniocie jak "SuperJedynki", zabrzmiały lepiej, choć od lat nie spełniają już roli nośników nowych przebojów i trendów.

Wszystkim tym, którzy rzewnie wspominają czasy, kiedy zaśpiewanie w Opolu było przepustką do kariery, trzeba uczciwie powiedzieć: "to se ne vrati". Nie tylko dlatego, że młodzi wykonawcy pop nie mają czego śpiewać (jak słusznie zauważyła Maryla Rodowicz).

Festiwal z czasów świetności to czasy jednego, a potem dwóch programów w telewizji i braku internetu. Dziś muzykę lansuje się w sieci, a festiwale przekształcają się w telewizyjne biesiady. Dlatego Opole ma szansę przetrwać jako resume tego, co interesujące w polskiej muzyce, sprawnie zrealizowany przegląd przebojów, którym kilka godzin pożyją telewidzowie, a kilka dni - miasto. Nie będzie to już jednak impreza, która ukształtuje pokolenia artystów.

Najlepszym koncertem 52. Krajowego Festiwalu Polskiej Piosenki był jubileusz 90 lat Polskiego Radia. Z prostego powodu - był oparty głównie na starych, sprawdzonych wykonawcach. Niedzielny koncert uzmysłowił mi, jak bardzo nam brakuje w segmencie pop utalentowanych kompozytorów-melodystów i tekściarzy na miarę Osieckiej, Kofty, Cygana czy nawet solidnego rzemieślnika Mogielnickiego.

Współczesne gwiazdeczki, mające miliony wejść na YouTube, śpiewają byle co, byle jak i o byle czym. Same sobie piszą teksty, żeby było taniej, więc uszy więdną od tych prawd życiowych na poziomie pamiętnika licealistki.

Niedzielny koncert pokazał też, że świetną formę trzymają gwiazdy PRL, które konsekwentnie robią swoje, nie biegnąc za modami. Kiedy na scenę niedzielnego wieczoru wyszła Alicja Majewska ze Zbigniewem Wodeckim i rozległy się pierwsze takty "Lubię wracać tam, gdzie byłem już" (kompozycja Wodeckiego, słowa Młynarskiego), publiczność została kupiona i pozostała w tym błogostanie już do końca koncertu. Tak, tak, zgodnie z odkryciem inżyniera Mamonia z "Rejsu", że najbardziej lubimy piosenki, które już znamy. A im dłużej znamy, tym lepiej. Dlatego też TVP, zajęta robieniem polityki i szukaniem żony dla rolnika, idzie od lat na łatwiznę, wykorzystując każdy pretekst, by "powrócić tam, gdzie byliśmy już".

Mimo lenistwa intelektualnego publicznej telewizji nowe władze Opola słusznie widzą w festiwalu dźwignię promocyjną.

W tym roku bodaj pierwszy raz z takim rozmachem wynieśliśmy imprezę na miasto. "Kawiarenka z Gwiazdami" na Rynku dawała szansę na żywy kontakt z artystami wszystkim tym, którym nie udało się zdobyć biletów. Pulsowały ogródki opolskich kawiarni, strefa widza. Sprawdziły się też koncerty okołofestiwalowe. I tak powinno być, nie tylko tych kilka dni w roku. Muszą w Opolu pączkować festiwale większe, mniejsze, kameralne. Dwanaście miesięcy w roku. Z dobrą koordynacją kalendarza i komunikacją idącą w region i Polskę. Bo Opole jest na dobrej drodze, by rozwijać markę miasta, w którym "wszystko gra".

Z TVP zaś należy twardo negocjować większe zaangażowanie w poziom imprezy. Bo oparcie strategii promocji miasta na muzyce ma sens tylko wtedy, gdy główna impreza będzie się miała dobrze. Jeśli jej poziom nadal będzie spadał, a powodzeniem będą się cieszyły wyłącznie muzyczne starocie, festiwalowi grozi wchłonięcie przez Muzeum Polskiej Piosenki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska