10 lipca 1945 Łopatyn przeniósł się do Wójcic i już tu został

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
- Tę laskę zostawił w Wójcicach jako wotum  mężczyzna, który uważa się za uzdrowionego przez Matkę Boską Łopatyńską - mówi ks. Waldemar Chudala, proboszcz w Wójcicach.
- Tę laskę zostawił w Wójcicach jako wotum mężczyzna, który uważa się za uzdrowionego przez Matkę Boską Łopatyńską - mówi ks. Waldemar Chudala, proboszcz w Wójcicach. Paweł Stauffer
W miniony piątek mieszkańcy Wójcic uroczyście, z biskupem świętowali 190-lecie parafialnego kościoła i 70 lat od przyjazdu z kresowego Łopatyna na Śląsk Opolski.

Obraz w Wójcicach

Józefa Rup przyjęła w Łopatynie Pierwszą Komunię św. Sukienkę mama uszyła z niemieckiego spadochronu.
Józefa Rup przyjęła w Łopatynie Pierwszą Komunię św. Sukienkę mama uszyła z niemieckiego spadochronu. Paweł Stauffer

Józefa Rup przyjęła w Łopatynie Pierwszą Komunię św. Sukienkę mama uszyła z niemieckiego spadochronu.
(fot. Paweł Stauffer)

Obraz w Wójcicach

3 maja 1946 roku ze stacji kolejowej w Otmuchowie obraz Matki Bożej Łopatyńskiej został przeniesiony do kościoła, a stąd w uroczystej procesji z orkiestrą zaniesiono go do Wójcic. Został umieszczony w głównym ołtarzu (w 1969 został usytuowany w bocznej nawie kościoła). W lutym 1984 złodzieje sprofanowali obraz i ukradli koronę Madonny. W 1986 roku otrzymał on nowe korony papieskie.

Pani Maria Trytko przyszła na świat w Łopatynie (wtedy nazywała się Kozakowska). Zbyt późno, by pamiętać miasto sprzed wojny. Ale dość wcześnie, by przeżyć tam rodzinną tragedię.

- Ojciec zginął jako jeden z pierwszych mieszkańców zamordowanych przez Ukraińców - opowiada. - Przyszli w nocy 19 marca 1944 roku. W dniu imienin mamy i urodzin ojca (miałam wtedy 6 lat). Podali się za żołnierzy rosyjskich i prosili o pokazanie linii frontu. Wcześniej zabrali dwóch lwowskich adwokatów, którzy na emeryturze wybudowali się obok nas. Widząc ich, ojciec nabrał ufności. Ubrał się i poszedł z nimi do pobliskiego lasku. Nie wrócił do nas nigdy więcej. W maju wymordowano całą jego rodzinę.

Pani Maria nosi pod powiekami rodzinny dom. Z czerwonej cegły. Pamięta kuchnię i nie całkiem wykończone pokoje, w których chowała się jako dziecko. I dziecięce baraszkowanie z ojcem na łóżku. W Wójcicach niedaleko Otmuchowa znalazła dom. I serdeczność, bo tu mieszkali krewni męża i inni ziomkowie. Przyjechało ich tu po wojnie z Łopatyna siedmiuset. A z nimi słynący łaskami obraz Matki Boskiej Łopatyńskiej. Tu zawsze czuła się u siebie. Uczyła polskiego w szkole.

- Wyjechaliśmy z mamą z Kresów wcześniej niż większość mieszkańców - wspomina pani Maria. - I nie od razu trafiliśmy do Wójcic. Zostaliśmy wywiezieni w okolice Koluszek. Przez parę miesięcy mieszkaliśmy w zamku w Baranowie. Potem w Poznańskiem.

Pani Maria pamięta, że nie przyjmowano ich tam chętnie, nazywano zabugolami (bo przyjechali zza Buga). Do Wójcic trafiła w 1959 roku, już po wyjściu za mąż.

- Nie mam serca do Kresów, bo za dużo tam straciłam - przyznaje. - Nie chciałam tam jechać, a przecież byłam wiele razy u rodziny męża. Jechałam niechętnie. Ale już kiedy autobus dojeżdżał do Radziechowa, powiatowego miasta obok Łopatyna, serce ściskało wzruszenie.

Tak się zaczęły dzieje obrazu

- Tę laskę zostawił w Wójcicach jako wotum  mężczyzna, który uważa się za uzdrowionego przez Matkę Boską Łopatyńską - mówi ks. Waldemar Chudala, proboszcz
- Tę laskę zostawił w Wójcicach jako wotum mężczyzna, który uważa się za uzdrowionego przez Matkę Boską Łopatyńską - mówi ks. Waldemar Chudala, proboszcz w Wójcicach. Paweł Stauffer

- Tę laskę zostawił w Wójcicach jako wotum mężczyzna, który uważa się za uzdrowionego przez Matkę Boską Łopatyńską - mówi ks. Waldemar Chudala, proboszcz w Wójcicach.
(fot. Paweł Stauffer)

Tak się zaczęły dzieje obrazu

Początków obrazu łopatyńskiego szukać trzeba w połowie XVIII wieku. Maciej Niestojemski, podolski magnat zamieszkały w Rytkowie, nakazał zakupić kopię obrazu Czarnej Madonny na Jasnej Górze. Poświęcony przez paulinów wizerunek umieścił w kościele w Łopatynie w roku 1756. Trzy lata później abp Władysław Łubieński wydał dekret. Nazwał obraz "Cudownym i Łaskawym Obrazem Matki Bożej Łopatyńskiej".

W pierwszym transporcie przyjechało do Wójcic 700 osób. Transport wyruszył w maju 1945. Nieopodal stacji Nowy Świętów doszło do wypadku. Osiem osób zginęło, 24 zostały ranne. Być może z tego powodu urząd repatriacyjny zezwolił, by wszyscy zamieszkali w jednej miejscowości.

Z czasem do Wójcic napływali kolejni łopatynianie. Zastali tu piękny kościół i poprzednich, niemieckich mieszkańców. A także "poniemieckiego" proboszcza. Nazywał się Ginter Kaisig. Widać we wrocławskim seminarium nauczył się języka polskiego dość dobrze, skoro między październikiem a grudniem 1945 roku zdołał pobłogosławić osiem młodych par. Ich dane starannie zanotował na kartce i przekazał następcy, by ten wpisał je do parafialnych ksiąg. W 1946 roku wyjechał, jak większość autochtonicznych mieszkańców.

Pani Alfreda Dańko (wówczas Korneluk) opuściła Łopatyn jako dziecko. Rodzina zdecydowała się na wyjazd do Polski ostrzeżona przez życzliwego ukraińskiego sąsiada (byli na liście do wymordowania). Ojciec wojskowy był akurat w domu, leczył ranę otrzymaną w Warszawie, gdzie jako żołnierz Wojska Polskiego bił się w powstaniu. Zapakował dobytek, żonę i dzieci na furmankę i zawiózł na dworzec. Zatrzymali się aż w Dębicy.

- Jak długo tam byliśmy, nie pamiętam - przyznaje pani Alfreda (w jej mowie, choć prawie całe życie spędziła na Śląsku, został ślad pięknego kresowego zaśpiewu). - Nie pamiętam też, jak długo czekaliśmy w Nysie na dworcu, zanim znalazłam się tutaj. Rodzice jakoś się dowiedzieli, że mieszkańcy Łopatyna gromadzą się w Wójcicach. Tato wrócił już z wojny i był z nami. Wynajął furmankę i jechałam na tych tłumokach ku nowemu. Koło kościoła w Wójcicach zobaczyłam koleżankę z ochronki (przedszkola, które w Łopatynie prowadziły zakonnice). My już tu mieszkamy - zawołała. Byłam szczęśliwa.
Ojciec wybrał w Wójcicach nieduży dom. Mieszkała w nim Niemka (jej mąż ujawnił się dwa dni później) i jej siostra z dziećmi, która wkrótce wyjechała do Nysy.

- Na drugi dzień rano ta Niemka zaprosiła nas na górę (my zajęliśmy pokój na dole) na śniadanie - wspomina pani Alfreda. - Jedliśmy ziemniaki w łupinach i piliśmy czarną kawę. Nie we wszystkich domach pewnie tak było, ale nasze relacje z Niemcami ułożyły się dobrze. Tato przynosił melasę i Niemiec nauczył się pędzić z niej samogon. Trzeba było przecież kupić konia. Oni mieli krowę pociągową. Nasza krowa była dojna. Sąsiadki Niemki (jedna z nich urodziła dziecko po gwałcie sowieckiego żołnierza) przychodziły do nas po mleko.

Polacy i Niemcy mieszkali razem prawie rok. Pani Alfreda do dziś pamięta z zabaw na podwórku niemiecką wyliczankę do gry w chowanego. W 1946 roku zabawy się skończyły, bo Niemcy wyjechali (ojciec odwiózł ich na dworzec). Mieszkali potem w Duesseldorfie i kilka razy byli w Wójcicach na odwiedzinach.

Po ich wyjeździe życie się stabilizowało (ojciec znalazł pracę w nieodległej cukrowni). Ale pani Dańko nie ukrywa, że rodzice, jak wszyscy, spodziewali się, że jednak wrócą na Kresy.

- Tym bardziej że Łopatyn był miasteczkiem, jakiś czas nawet powiatowym - opowiada. - Było tam przedszkole, szkoła podstawowa i zawodowa, gorzelnia, sąd. Mieszkaliśmy w centrum, ale rodzice zostawili na Kresach także obsiane pola. Tato słuchał radia i wiedział, że granice wytyczono bez udziału Polaków, właściwie nieprawnie. Tym mocniej wierzył, że wrócimy. Niestety, dość szybko zmarł. My z mamusią zostaliśmy.
- W Wójcicach spotkały się dwa umęczone wojną społeczeństwa, dwie kultury, miejscowa i napływowa, i dwa języki - niemiecki i polski - mówi proboszcz, ks. Waldemar Chudala. - Połączyła ich jedna wiara i jeden Kościół. W wielu domach Polacy i Niemcy żyli naprawdę zgodnie. A kiedy w 1946 roku tym drugim kazano wyjechać, przybysze, którzy mieli już wypędzenie za sobą, dzielili się radami, gdzie w ubraniu zaszyć to, co najcenniejsze.
Ksiądz jest w Wójcicach od dwóch lat, ale o łopatyńskich dziejach swoich parafian wie dużo. Prawie wszyscy mają tu korzenie w Łopatynie, a kilkunastu parafian tam się jeszcze urodziło. No i z Łopatyna przyjechał słynący łaskami obraz Madonny, którego ksiądz jest kustoszem.

- Kiedy w maju 1944 roku do Łopatyna zbliżał się front, tamtejszy proboszcz, ks. Franciszek Byra, z zaufanymi parafianami zapakował do skrzyń naczynia i szaty liturgiczne, obraz i związane z nim wota i ukrył je w domu starców - opowiada ks. Chudala. - Na miejsce cudownego obrazu powiesił inny, słusznie sądząc, że Sowieci się nie poznają. Niemieckiego kierowcę dowożącego amunicję na front w okolicach Łopatyna namówił, by w powrotnej drodze zabrał skrzynie do Radziechowa.

Stamtąd z pierwszymi wysiedlonymi pojechały one na zachód. Trzeciego maja 1946 obraz za zgodą administratora apostolskiego w Opolu, ks. Kominka, został umieszczony w Wójcicach.

- Kiedy zostałem tu proboszczem, w czasie modlitwy zapytałem Pana Boga: Czy ten obraz jest tylko zabytkiem, przy którym wzruszają się Kresowianie, czy tu nadal przyjeżdżają ludzie z wiarą i to działa w ich sercach - wspomina ks. Waldemar. - W ciągu trzech tygodni dostałem trzy nowe wota dziękczynne. Więc dostałem odpowiedź. Przez dwa lata, jak tu jestem, powiesiłem ich już kilkanaście. Z podziękowaniami za uzdrowienia i inne łaski. Pan, który modlił się przed tym obrazem przed wyjazdem na rehabilitację, zostawił po powrocie jako wotum swoją laskę. Jest przekonany, że to Matka Boża wsparła jego wyleczenie.
Józefa Rup (wówczas Zablicka) pamięta dobrze, że właśnie obraz Madonny i parafia integrowały w wielonarodowym i wielojęzycznym Łopatynie Polaków. Ona sama zdążyła w tamtejszym kościele przyjąć Pierwszą Komunię Świętą. - Był czerwiec 1943 roku - wspomina. - Sukienkę mamusia, która była krawcową, uszyła jej z jedwabnego materiału pochodzącego z niemieckiego spadochronu. Niedługo potem trzeba było z Łopatyna wyjeżdżać...

Kiedy w PRL-u pojechała do Łopatyna z mężem, Ukrainka pod sekretem otwarła im zamieniony na magazyn kościół. Sprzęty były wyniesione, wewnątrz stały jakieś beczki. Tylko malowidła były wewnątrz śladem po świątyni.

- A wtedy, ponad 70 lat temu, wyjeżdżaliśmy dwa razy - opowiada pani Józefa. - Za pierwszym razem wypchnęły nas z miasta rozklejone przez UPA karteczki wzywające Polaków do wyjazdu w zadanym terminie pod groźbą zamordowania. Już nie spaliśmy w domu. Ale termin był na tyle odległy, że mamusia zdążyła napiec i podsuszyć chleba, a nawet suszyła cielęce mięso (ojciec był w Niemczech na robotach). Te zapasy bardzo się przydały. Bo na pociąg w Radziechowie czekaliśmy, koczując w jakiejś piwnicy, ze trzy tygodnie. Takich jak my uchodźców było mnóstwo. Nie tylko my, także mamusia miała wtedy pierwszy raz jechać pociągiem. To musiał być czerwiec (1944 roku), bo modliliśmy się w kościele do Serca Pana Jezusa. Mieliśmy z sobą naszą krowę żywicielkę. Jak mama nadoiła mleka, moczyło się w nim podpłomyki i można było oszukać głód.

Transport zatrzymał się koło Łańcuta. Rodzina trafiła do pobliskiego Łukawca. - Przyjęła nas rodzina Michałek, choć ich było sześcioro, a mieszkali w pokoju z kuchnią. Nadciągał front, a wraz z nim sowieccy żołnierze. I muszę przyznać, że odnosili się do nas przyjaźnie - opowiada pani Józefa. - Zapewniali, że możemy wracać do Łopatyna, że banderowców tam już nie ma. Użyczyli nam nawet wagon na powrót.
W Łopatynie pani Józefa trafiła do rosyjskiej szkoły. Mama ratowała domowy budżet szyciem. Klientki płaciły ziemniakami, kaszą, czym kto miał.

- Kilka tygodni po 9 maja wyszło zarządzenie, że Polacy mogą wyjeżdżać na ziemie niemieckie do Polski - wspomina pani Rup. - Mama, nie mówiąc o nas, nie bardzo rozumiała, co to znaczy. To się nie mieściło w głowie. Ojca nadal nie było. Ale zdecydowała się pojechać. Choć do pierwszego transportu się nie dopchaliśmy, mężczyźni byli silniejsi. Kolejny zawiózł nas w okolice Oławy. Był lipiec 1945...

Ojciec szukał ich w Łukawcu i w Bytomiu, gdzie spotkał nawet sąsiadkę z Łopatyna. On przyjechał do Wójcic pierwszy i zajął dla rodziny gospodarstwo (oczywiście zamieszkane wówczas przez Niemców). Aż do ich wyjazdu obie rodziny żyły zgodnie.

- Pierwszy raz ojciec przyjechał do nas pod Oławę rowerem - wspomina pani Józefa. - Dopiero później najął konia i wóz i przywiózł nas do Wójcicic. Kiedy wjechaliśmy napodwórko, radość była wielka. Mogliśmy się wyspać, umyć. Wreszcie miałam poczucie, że wojna naprawdę się skończyła i jesteśmy u siebie. To była wielka radość. Mieszkamy w tym domu do dziś.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska