Tolek Banan. Tajemnica śmierci kultowego bohatera serialu

Zbigniew Górniak
Legendarny Tolek Banan z kultowego serialu popełnił samobójstwo w Opolu. Ta śmierć wciąż budzi pytania i emocje.

Gdy Wanda Wieszczycka zobaczyła małego fiata zaparkowanego elegancko tyłem do krawężnika, odetchnęła. To znaczyło, że wszystko jest w porządku. Jacek był jednym z tych kierowców, którzy lubią rano mieć łatwo. Czy ktoś, kto tak parkuje, może za godzinę, dwie targnąć się na własne życie?

O tej śmierci krążą do dziś legendy. Tak zazwyczaj bywa z bohaterami zbiorowej wyobraźni. Wróżono mu karierę na miarę Zbyszka Cybulskiego, nazywano polskim Jamesem Deanem. Jacek Zajdler tą wyobraźnią zawładnął w latach 70. dzięki tytułowej roli w filmie "Stawiam na Tolka Banana". Kochały się w nim miliony nastolatek, wzorowali się na nim chłopcy, każdy chciał się tak ubierać, jak on. I mieć taki pas z klamrą wielką jak furtka do ogrodu.

Jesienią 1979 dostał angaż do opolskiego Teatru im. Jana Kochanowskiego. Dla niego było to jak zesłanie na Sybir. Wyrzucony z łódzkiego Teatru im. Jaracza, który wtedy był jądrem polskiego życia teatralnego, dostaje etat w Opolu i służbowe mieszkanie przy ul. Koszyka. Za trzy miesiące wywożą go z miasta w trumnie.
Wystarczy wrzucić w Google jego imię i nazwisko, by dowiedzieć się, że...

... utopili go na Mazurach esbecy.
... nieznani sprawcy zrzucili go z mostu na Odrze.
... rozjechali go samochodem (też esbecy).
... skrępowali (wiadomo kto), wsadzili do śpiwora i odkręcili gaz. I nie zapukał nikt na czas...
... że zabił się w opolskim Domu Aktora w Sylwestra.
... że powodem był zawód miłosny.

Tolek, prawym sierpem!
Tolka wymyślił Adam Bahdaj, pisarz, autor powieści dla młodzieży. Napisał książkę "Stawiam na Tolka Banana". Rzecz o trudnej młodzieży, choć z dzisiejszej perspektywy tamci chłopcy to byli lalusie. Trochę przekleństw, trochę łobuzerki, ale w sumie mocny "lajcik". Dziś mężczyźni w tym wieku zatruwają organizm sterydami i koksem, wypychają 140 w leżeniu, dilują na dyskotekach i zaliczają oralnie nastolatki, nagrywając wszystko na komórki.

To były lata 60., a banan stanowił wtedy synonim luksusu, był owocem, w którym ogniskowała się cała polska frustracja i marzenie o dobrobycie. Banany można było wtedy kupić w polskich sklepach na ogół dwa razy do roku: przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą. Komuniści, choć wojowali z Panem Bogiem, dbali, by rodacy przynajmniej na czas świąt mogli skosztować coś ekstra. Mieć wtedy pseudonim "Banan" to jak dziś posługiwać się w necie nickiem "Kawior" albo "Rolex". W propagandowym użyciu było wtedy określenie "bananowa młodzież". Dziś tak określano by stołecznych celebrytów: Miśka Koterskiego i tym podobnych dziwolągów.

A z książki zrobiono film. W 1973. Odcinkowy. Przyciągał przed ekrany młodych i starych. Tolek, nawrócony na porządność uciekinier z poprawczaka, był tam taką tajemniczą charyzmatyczną postacią, nawracającą chuliganów w rodzaju Henryka Gołębiewskiego, który już wtedy miał wypisany na twarzy cały swój przyszły życiorys.

Tolka zagrał Jacek Zajdler.
- Po pierwszym odcinku redaktorzy odebrali telefon z KC PZPR. Jakiś zatroskany towarzysz sugerował, by przerwać emisję - mówi Jerzy Andrzejczak, współpracownik "Tygodnika Powszechnego", który dreptał wokół "sprawy Zajdlera". - Towarzysz się pieklił: co wy tam w telewizji pokazujecie? Jakieś gangi młodzieżowe, margines społeczny, bazary... tak jakby nie było przyzwoitych organizacji młodzieżowych w naszym kraju!
Tolek był przystojny jak cholera. Pamiętam, jak u przyjaciela z podstawówki oglądaliśmy z wypiekami jeden z odcinków. Banan akurat bił się na ekranie z jakimś czarnym filmowym charakterem. Ojciec kolegi, były bokser, zerwał się z wersalki i markując walkę, krzyczał do telewizora: - Tolek, sierpem! Prawym sierpem sukinsyna!!!

Taka była wtedy moc seriali.
Co mu zawdzięcza Filip
Wtedy to jeszcze było tak, że czołówka filmu była sama w sobie artystyczną miniaturą. "Tolek Banan" zaczynał się balladą, która natychmiast stała się nieformalnym hymnem młodzieży zbuntowanej lub choćby poszukującej. Kto umiał na gitarze zagrać "Banana", ten miał pewne - wino, fajki, seks i podziw. Ja nie umiałem, niestety, ale pamiętam do dziś, jak to leciało:

"Stare miał dżinsy,
starą koszulę,
w dziurawych kamaszach szedł,
z odwagą w sercu,
z dumą na twarzy,
czy dobrze było, czy źle...".
No i stało się tak, że przestaliśmy prać swoje dżinsy i z dumą obnosiliśmy dziury w welurach z Otmętu. A nasze flanelowe koszule w kratę jechały na kilometr młodzieńczym potem. Na szczęście, jak zauważył pisarz Stasiuk, młody człowiek tak jeszcze nie capi. Dopiero potem, dopiero na starość...

Gdy w 1973 roku dostał się z castingu (wtedy jeszcze nie znano tego słowa) na plan filmu, miał 18 lat.

Zaraz potem poszedł studiować do łódzkiej filmówki.
- Był moim najlepszym przyjacielem z roku - wspomina Andrzej Wichrowski, aktor Teatru im. Jaracza w Łodzi. - Pierwsze papierosy, pierwsze wino, pierwsze dziewczyny... Nazywali nas harcerzami, bo się pakowaliśmy w różne dziwne rzeczy. Pamiętam, że chodziliśmy wtedy po korytarzach w rozpiętych butach zimowych, których sprzączki musiały pobrzękiwać. Profesor Mirowska nienawidziła tego. Często też, rozebrani do pasa, toczyliśmy pojedynki szermierskie. Krew aż tryskała, to nie były takie hop-siupy jak dziś. Regularna krew i blizny...

Razem z Jackiem wystąpił w serialu o Tolku Bananie młodszy od niego Filip Łobodziński, dziś znany dziennikarz. Grał rolę lalusiowatego Julka.

- Jacek? - pyta Filip Łobodziński. - Zawdzięczam mu dwie ważne rzeczy w życiu. Kolegowaliśmy się mocno i on, mimo że starszy o kilka lat, co w tym wieku jest różnicą prawie pokoleniową, chyba mnie polubił, chyba mnie kupił. Przede wszystkim imponował mi poczuciem humoru, to on nauczył mnie słuchać słynnego trójkowego "ite-e-ru". ITR, czyli Informacyjny Tygodnik Rozrywkowy, to była oaza dobrego, lekko purnonsensowego dowcipu, który na dobre mnie ukształtował.

Pamiętam to jak dziś: siedzimy na planie w Konstancinie i Jacek mi mówi: "Nie słuchasz ite-e-ru? To pół życia tracisz". No i zacząłem słuchać... A druga rzecz, którą mu zawdzięczam, to zainteresowanie tekstami piosenek. On miał taki zeszycik, w którym były słowa piosenek Beatlesów. Dla mnie było obojętne, co się śpiewa, słowa to jak rytm bębnów. I oto nagle odkryłem, że słowa są ważne. I pewnie dlatego teraz tłumaczę piosenki. Po filmie też się przyjaźniliśmy, on był z Łodzi i kilka razy przyjechał do mnie do Warszawy.

Jak tłumaczy sobie śmierć Tolka Banana?
- Dowiedziałem się o niej kilka miesięcy po fakcie. Wersji słyszałem kilka: od zawodu miłosnego po prześladowania esbeków. Powiem serio i nie będzie w tym egzaltacji: ja sobie do dziś nie daję rady z jego śmiercią.
Tolek Banan zmarł w wieku 25 lat.

Niedawno na łamach "Wysokich Obcasów" tak mówiła o nim Agata Seicińska, serialowa piękność i szefowa młodocianego gangu - Karioka:
"Trudna młodzież w tej historii to przecież całkiem fajne dzieci, a Tolek Banan jest tajniakiem harcerzem z zadatkami na ormowca. Miałam 12 lat. Jacek chodził już do dyskotek i interesował się dziewczynami. Pamiętam, że zadzwonił do mnie kiedyś w trakcie zdjęć i zapytał, czy znam jakieś fajne miejsce, żeby potańczyć. Było mi głupio. Dzwonił do mnie chłopak, facet właściwie, a ja byłam dzieckiem".

Niezły przystojniak
Do redakcji nto dotarła pogłoska, że IPN prowadzi śledztwo mające wyjaśnić tajemniczą śmierć aktora. Dlaczego IPN? Bo Jacek Zajdler był aktywistą Komitetu Obrony Robotników. Działał w Łodzi, a bezpieka deptała mu po piętach. Stąd domniemanie, że w tajemniczej śmierci aktora w Opolu maczały paluchy służby.
Ta jego tajemna przeszłość naprawdę była tajemna.
- Nie miałem pojęcia, że Jacek działał w opozycji - mówi aktor Waldemar Kotas, właściciel najbardziej charakterystycznego głosu w Opolu. - Ze zdumieniem dowiedziałem się jakiś czas temu z brukowca, że ta śmierć mogła mieć podtekst polityczny.

- Nic nie wiedziałam o jego zaangażowaniu politycznym, on się w ogóle tym nie chwalił - mówi Wanda Wieszczycka, która jako ostatnia widziała Jacka Zajdlera żywego.

- Nie chwalił się, bo był, po pierwsze, dobrym konspiratorem, a po drugie - skromnym facetem - mówi Tomasz Filipczak, działacz antykomunistycznego podziemia w Łodzi. - Zawodowy opozycjonista, niezły przystojniak, taki lep na serce. O Jezu, ale to były zarąbiste lata. Ho, ho, ho...

Tomasz Filipczak założył w 1977 roku opozycyjny kwartalnik literacki "Puls". Literatury było w nim niewiele, za to literatów zatrzęsienie. I każdy ujadał na komunę. "Puls" wydawano w Londynie, w mikroskopijnych rozmiarach, mniej więcej wielkości małej książeczki do nabożeństwa. Potem wsadzano do bojek, które podwodna flota Jej Królewskiej Mości albo nawet sama CIA wyrzucała na Bałtyku. I te nafaszerowane antykomunizmem boje dopływały sobie do Mrzeżyna lub Dźwirzyna. Taką boję pokazywano mi na szkoleniu politycznym w wojsku. Ukradłem wtedy armii egzemplarz tego miniaturowego "Pulsu". Mówię o tym Filipczakowi. A on w zamian:

- No to skoro tak, to ja opowiem o Jacku. On wciąż jest w mojej historii, wciąż go mam w głowie. To był kryształ. Jeden z sympatyczniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek poznałem. Zero gwiazdorstwa, bezkonfliktowy. Tydzień przed jego śmiercią balangowaliśmy w Łodzi. On działał w KOR, ale nie był opozycyjnym robolem. No, wie pan, co mam na myśli, nie zaiwaniał przy druku ulotek na przykład. To był raczej taki artystyczny ptak. Podpisywał protesty, brał bibułę dla aktorów i studentów, przychodził na opozycyjne zebrania salonu do Jacka Bierezina.

To były takie ostre balangi podbudowane antysocjalizmem. No i przywoził nam z enerdówka tusz, którym mogliśmy wypisywać antyrządowe hasła. Raz czy dwa był przesłuchiwany. Ale to był dla bezpieki trudny temat, taki niezależny student. Oni wszystko mieli w dupie, takie wolne ptaki, ci studenci. Pamiętam, jak z jego inicjatywy na którymś z przedstawień napisano na scenografii KOR. Esbecja się wściekała, cała Łódź miała radochę, a on się wyłgał, że to chodziło o Komitet Oficerów Rezerwy. Piękna prowokacja... Do dziś odwiedzam jego grób na cmentarzu przy Szczecińskiej. A co do przyczyn śmierci, to ja się skłaniam ku wersji romantycznej. Żona go puściła kantem. Nie umiał sobie z tym poradzić. Chociaż komuna też go uwierała jak cholera.

Wspomina aktor Waldemar Kotas: - Miał może metr siedemdziesiąt, ale był przystojniakiem. Taki drobny, ładny amant. Nie wiem, czy zdążył podbić jakieś damskie serce w Opolu, w końcu był tu zaledwie parę miesięcy. Na mnie nie działał jego mit serialowego bohatera, bo sam byłem za stary na oglądanie Tolka Banana, a moje dzieci były jeszcze na to za młode.

Sylwester na Kośnego
- A ja nie wykluczam, że za jego śmiercią stali esbecy - mówi Andrzej Wichrowski. - On był bardzo skryty, ale możliwe, że ktoś wywierał na niego presję. Ktoś go nękał. Bo niby dlaczego wyrzucono go z łódzkiego teatru im. Jaracza? Wtedy, gdy stracić pracę było niezwykle trudno? Takiego fajnego aktora? Moim zdaniem wywalono go za działalność antysocjalistyczną. I to go przytłoczyło. Ja nie jestem oszołomem, ale....

To "ale" staramy się rozwikłać w IPN. Opolska siedziba instytutu pachnie antykwariatem, składem makulatury, biblioteką.
- Nie prowadziliśmy takiego śledztwa - mówi nam prof. Krzysztof Kawalec, szef opolskiej delegatury IPN. - Ale chętnie pomożemy.

I pomagają. Z jednym z prokuratorów instytutu robimy kwerendę w tajnych aktach. Szukamy w "jedynkach", czyli aktach rozpracowania osób, szukamy w "czternastkach", czyli aktach operacyjnych na osobę, szukamy w "osobówkach". Szukamy w "rozpracowaniach obiektowych środowisk". Mój Boże, czym się ta bezpieka nie zajmowała! Szwarc, mydło i powidło...

Szukamy gdzie się da. Ale nie ma nic. Poza wiedzą - wyrażoną ustami prokuratora - że Jacek Zajdler nie był TW, ani nie próbowano go na TW zwerbować.
- Jeżeli on podpadł łódzkiej bezpiece, a potem dostał pracę w Opolu, to powinno coś tu za nim przyjść - mówi pracownik IPN.

- No, chyba że stało się tak jak z moim nauczycielem i mistrzem, profesorem Henrykiem Zielińskim - mówi szef opolskiego IPN. - Zginął w dziwnych okolicznościach zatłuczony pałkami w czasach, gdy nasi dresiarze jeszcze nie mieli pojęcia o bejsbolach. A w aktach napisano: śmierć z przyczyn naturalnych. Jego buldożyca, z którą był na spacerze, też z przyczyn naturalnych straciła wtedy życie, gubiąc przy okazji wszystkie zęby?

Ale to chyba za daleko idące interpretacje.
Mówi Waldemar Kotas: - Jacek dostał służbowe mieszkanie na Koszyka. Zdążył z nami zagrać jedną rolę. To była "Wojna chłopska" Jonasza Kofty. Miał tam małą rólkę. Nawet dobrze mu wyszła. No i przyszedł pamiętny sylwester 1979 na 80...
Impreza była na Kośnego, gdzie nowy dyrektor "Kochanowskiego", nieżyjący już Bohdan Cybulski miał czteropokojowe mieszkanie. Sylwester środowiskowy, a na takich imprezach gada się na ogół o pracy.

- Nie byłem tam, bo miałem malutkie dziecko - wspomina Waldemar Kotas - ale opowiadano mi, że Cybulski w pewnym momencie ochrzanił za coś Jacka. Że sknocił rolę, takie tam pijane bajdurzenie... No i Jacek się zdenerwował, uciekł z imprezy, a za dwa dni znaleziono go martwego. Obgadywaliśmy potem Cybulskiego, mówiło się, że to on spowodował tę śmierć, choć pewnie przyczyny były inne, a to była tylko kropla, która przepełniła puchar.

- Pamiętam tę scenę jak dziś - opowiada Wanda Wieszczycka, aktorka, która szerszej publiczności dała się poznać jako opiekunka Antosia Zielińskiego w serialu "M jak miłość". - Jacek wzburzony wybiegł z mieszkania dyrektora i pobiegł do mojego małego fiata, do którego miał kluczyki. Ja wtedy dostałam talon na "malucha", ale nie miałam prawa jazdy. On mnie wszędzie podwoził, a nawet uczył trochę jeździć. Tydzień wcześniej pojechał tym autem do Łodzi, rozmówić się z żoną. Wrócił załamany, coś mu z nią nie wyszło. Ludzie mieli go za amanta, za playboya, ale jak dla mnie to był to urodziwy, ale zakompleksiony chłopak. Wtedy, w sylwestra, wybiegłam za nim i krzyczę: Oddaj kluczyki, jesteś po wódce! Ale on mnie odepchnął i odjechał. Wróciłam na imprezę. Rano pojechałam na Koszyka taksówką i zobaczyłam swojego małego fiata zaparkowanego elegancko tyłem do krawężnika. Odetchnęłam. To znaczyło, że wszystko jest w porządku. Jacek był z tych kierowców, którzy lubią rano mieć łatwo. A drugiego stycznia zapukała do mnie sprzątaczka. "Ten pani młody przyjaciel aktor nie otwiera drzwi, a tam czuć gaz". Telefon na milicję i do pogotowia gazowego. Leżał w śpiworze przy otwartym piekarniku. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Ale pamiętał o tym, żeby wykręcić korki, żeby dzwoniąc do drzwi, nie spowodować wybuchu.

Na nekrologu aktora umieszczono słowa serialowej ballady o dziurawych butach i starej koszuli. Nad jego grobem zagrał na skrzypcach serialowy "Cygan". On też nie zrobił kariery w szołbiznesie. Jak mówią wtajemniczeni, jest dzisiaj zwyczajnym elektrykiem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska