Udusił żonę pasami od samochodu. To miało być morderstwo doskonałe

fot. sxc
fot. sxc
Waldemar K. zabił żonę, bo nie chciała zostać chrzestną dziecka, które spłodził z kochanką. Z nią planował żyć długo i szczęśliwie. O mały włos by mu się to udało.

Nad ranem 31 stycznia 1997 r. Kazimierz R. jechał pustym autobusem z Prudnika do Łambinowic. Uśpione wsie, puste drogi, monotonia - przez to omal nie przejechał człowieka leżącego na poboczu.

- Jeszcze jeden matoł tak się opił, że nie dał rady dojść do domu! - pomyślał wściekły kierowca PKS. Potem rzucił okiem na ośnieżone pola i oszronione szyby autobusu. Sumienie nie pozwoliło mu dalej jechać. Zatrzymał się, wysiadł i podszedł do leżącego na brzuchu człowieka w jasnej koszulce z krótkim rękawem. Pochylił się i postukał go w plecy. - Ej, kolego, wstawaj, bo zamarzniesz! - napomniał pijaka. Ten ani drgnął. Kazimierz R. ujął jego rękę…

- I wtedy zobaczyłem, że jest pokryta "trupim potem" - powiedział później policjantom. - Znam się na tym, bo pracowałem w pogotowiu.
W tym samym momencie zorientował się też, że to zwłoki kobiety.

Dwanaście lat temu telefony komórkowe to była jeszcze rzadkość. Kazimierz R. nigdy wcześniej nie jechał tak szybko autobusem. W pierwszej napotkanej budce trzęsącymi się palcami wykręcił 997. Pół godziny później na poboczu drogi Ligota Bialska - Górka Prudnicka zaroiło się od policjantów.

Pod ciałem kobiety leżały sweter i kurtka, obok torebka z portfelem i dowodem osobistym. Ewa K., lat 27 - wyczytali policjanci. A potem adres zamieszkania w pobliskiej wsi. Pojechali, zastukali, otworzył im Waldemar K. O 7.30 powiedzieli mu, że został wdowcem. Zbladł, oparł się o framugę i załkał.

- Za tę rolę należał mu się Oscar - po latach komentowali policjanci.

Dzień wcześniej
Ewa K. była wściekła. Ich trzyletni synek złapał przeziębienie, Waldemar miał się nim zaopiekować, ale gdzieś pojechał. Około 9.00 Ewa zaprowadziła dziecko do matki. Chwilę ponarzekała na męża, że ma dość jego obijania się i tego, że całą swoją energię kieruje na uganianie się za innymi kobietami. Potem pobiegła na przystanek, żeby zdążyć na 10.00 do Białej. Pracowała w szpitalu jako salowa.

- Waldemar to wariat, należy go wysłać do Branic - poskarżyła się koleżance z pracy.
Ta pokiwała głową ze współczuciem. Koleżanki nieraz radziły Ewie, żeby zostawiła w diabły nicponia i babiarza. Człowieka, który dopiero po ślubie się przyznał, że ma nieślubne dziecko. Pogodziła się z tym, a na rady koleżanek odpowiadała: - Jeszcze czas na rozwód. Poczekam, zobaczę, co dalej. Mamy dziecko…

Nie chciała już się zwierzać, że Waldemar będzie miał kolejne nieślubne dziecko, z młodą dziewczyną z ich wsi. Sam przyznał się do romansu, ale zapewniał, że to drobnostka, że Ewę kocha i nigdy nie zostawi. Miał na tyle tupetu, że poprosił żonę, żeby została matką chrzestną dziecka, które urodzi jego kochanka.

To wszystko ją męczyło, ale szybko opanowała zdenerwowanie i jak zwykle z energią i dokładnością oddała się swoim obowiązkom. Przełożeni byli bardzo zadowoleni z jej pracy, wiedzieli, że na skromną i cichą Ewę zawsze można liczyć. Ostatniego dnia swojego życia zakończyła pracę przed 20.00.

Nikt nie widział, jak wychodziła ze szpitala. Ślad od tego miejsca się urywał - aż do pobocza drogi Ligota Bialska - Górka Prudnicka. Jak się tam znalazła?

Zawsze po drugiej zmianie wracała do domu autobusem o 20.38. Ale 30 stycznia nikt jej nie widział, ani kierowca, ani pasażerowie.

- Pojechała stopem? - zastanawiali się policjanci. Przepytali wszystkich w okolicy, ale nikt nie zabierał Ewy. Może ktoś obcy?

- W życiu! - odpowiadali ci, którzy znali Ewę. - Wcześniej by umarła, niż wsiadła do auta z kimś, kogo nie znała.

Śledztwo na manowcach
Przez pierwsze dni po śmierci Ewy policja była w kropce. Same pytania, żadnych odpowiedzi. Wypadek, zabójstwo? Jeśli tak, to motyw rabunkowy odpadał, zmarła miała na sobie biżuterię, obok torebkę z pieniędzmi. Na ciele nie było żadnych obrażeń, więc odpadało, że ktoś ją potrącił. Tylko dlaczego ściągnęła sweter i kurtkę? Może była pijana, poszła piechotą do domu i zamarzła?

Policjanci obeszli wszystkie knajpy w Białej i okolicy, ale nikt tam nie widział Ewy, a co dopiero, żeby piła. Zresztą, mówiąc szczerze, policjanci ten obchód zrobili bez przekonania. Wiedzieli już, że Ewa cieszyła się nieposzlakowaną opinią. Wzorowa żona i matka, zero alkoholu, tylko dom, praca, kościół i rodzina.

Oczywiście, już na samym początku przesłuchali Waldemara K. Powiedział, że swoim czerwonym maluchem pojechał do brata, potem do matki, gdzie pomagał jej w gospodarstwie. Około 20.15 podjechał do teściowej, zabrał synka i wrócili do domu.

- Położyłem się spać, a rano nie zdziwiłem się, że żony nie ma, bo czasami po drugiej zmianie zostawała na noc u ciotki w Białej - tłumaczył.
Nie było powodu go podejrzewać, bo choć ludzie co innego między sobą mówili, to przed mundurowymi byli zgodni: - Dobrze im się żyło, na zabawy i do kościoła razem chodzili. No, czasem się posprzeczali, ale to jak między mężem i żoną, takie tam drobnostki…

Decydujący dla dalszego dochodzenia miał być wynik sekcji zwłok. Lekarz, który ją przeprowadził, stwierdził, iż nie może podać dokładnej przyczyny śmierci Ewy, ale wszystko wskazuje na wychłodzenie ciała. Krótko mówiąc - zamarzła. Patolog zauważył wprawdzie krwawe podbiegnięcie na szyi Ewy, ale uznał, że powstało od ucisku koronkowej chusty, kiedy kobieta leżała na ziemi.

Policja jeszcze rozpędem przez kilka miesięcy "wykonywała czynności", a potem umorzyła sprawę. Bo co niby miała jeszcze robić, kiedy ktoś umiera sam?
Waldemar K. pochował żonę, nawet płakał na pogrzebie, potem urządził stypę, wziął odszkodowanie z ubezpieczenia i jako wdowiec zaczął spokojnie wychowywać syna. Po roku przeprowadził się do kochanki i wziął z nią ślub.
Był przekonany, że popełnił zbrodnię doskonałą.

Mordercy zaszkodziły plotki
Waldemar K. zeznał później, że chciał o wszystkim zapomnieć. Ale ludzie mu nie dali. Plotkowali, że Ewa wcale nie zamarzła, ale to on ją zamordował, żeby związać się kochanką, która miała mu urodzić dziecko. Niektórzy mówili mu to w twarz. Waldemar gorąco zaprzeczał. - To jakaś sekta ją zabiła! - przekonywał, zapominając, że przecież oficjalnie Ewę zabił mróz.

Plotek było coraz więcej, policja zaczęła dostawać anonimy z nieznanymi dotąd szczegółami, a nawet nazwiskami ludzi, którzy jakoby byli świadkami morderstwa. Ze śmiercią Ewy nie mogła się też pogodzić jej matka.

- Od początku nie wierzyłam Waldemarowi - tłumaczyła na procesie. - Mówiłam mu: "To ty zabiłeś mi córkę", a on tylko spuszczał głowę.

Przełomowym momentem był list matki Ewy do ministra sprawiedliwości, w którym oskarżyła policję o błędy w śledztwie.

- Bo to prawda - przyznaje jeden z oficerów opolskiej komendy. - Koledzy z Białej i Prudnika spieprzyli sprawę. Nie przycisnęli Waldemara K. i przesłuchiwanych świadków, choć było tyle zadziwiających niejasności, zrezygnowali z drążenia obyczajowego tła sprawy. Nie popisał się też patolog, widocznie zasugerował się wstępną wersją, że Ewa K. zamarzła, i pobieżnie wykonał sekcję zwłok. Gdyby Waldemar K. wyjechał po umorzeniu śledztwa, zniknął ludziom z oczu, to przestaliby gadać, zapomnieli i mogłoby mu się upiec…

Przeszło rok po śmierci Ewy K. zapadła decyzja o wznowieniu śledztwa. Ekshumowano zwłoki żony Waldemara, a po szczegółowych badaniach biegli z wrocławskiego Zakładu Medycyny Sądowej nie mieli wątpliwości: to morderstwo, Ewa K. została uduszona.

Waldemar K. został zatrzymany niemal równo dwa lata po morderstwie. Przesłuchanie trwało cztery godziny. Na początku uparcie twierdził, że jest niewinny, ale w końcu pękł.

Udusił ją pasami od malucha
W dniu morderstwa Waldemar K. rzeczywiście pomagał matce w gospodarstwie. Ale nie pojechał wprost od niej po synka do teściowej, skręcił do Białej. Poczekał, aż żona wyjdzie po pracy ze szpitala. Ewa K. niczego nie podejrzewała, wsiadła, choć nie zdarzało się, żeby mąż po nią podjeżdżał.

- Nie planowałem zabić żony - przekonywał Waldemar K. - Pojechałem po nią, żeby powiedzieć, że chcę się z nią rozwieść. Wtedy ona zaczęła mi wyrzucać kochankę, że jestem taki ostatni i ona w życiu nie zostanie chrzestną dziecka mojej kochanki. Wściekłem się…

Waldemar K. zatrzymał samochód i zaczął dusić żonę pasami bezpieczeństwa. Kobieta ostatkiem sił wyrwała się z samochodu, ale była osłabiona, zachwiała się i upadła. Morderca wybiegł z samochodu, chciał ją podnieść i właśnie wtedy zerwał z niej sweter i kurtkę. Ewa musiała być w szoku, bo wstała sama. Zaprowadził ją do auta, posadził na siedzeniu pasażera i ponownie chwycił pasy…

- Dusiłem ją chyba dziesięć minut, a kiedy przestała charczeć, wyciągnąłem Ewę z malucha i ułożyłem na poboczu drogi - zeznał. - Potem pojechałem po dziecko do teściowej.

14 grudnia 1999 r. Waldemar K. został skazany na 15 lat więzienia, sąd uznał, że nie była to zbrodnia z premedytacją.

- Ale ja w to nie wierzę - mówi były policjant z Prudnika. - Ta sprawa nieźle nami wstrząsnęła. To umorzenie śledztwa, potem wznowienie i nieoczekiwany finał. Jak niewiele brakowało, żeby ten drań pozostał bezkarny! I jak teraz sobie spokojnie myślę, to uważam, że on sobie wszystko, na zimno zaplanował. Wycyrklował dokładnie, ile mu potrzeba czasu do alibi, żeby wyjechać od matki, zabić żonę i wrócić po dziecko do teściowej. Przecież mógł spokojnie poczekać, aż przyjedzie do domu autobusem i wtedy powiedzieć Ewie o rozwodzie. Nie wykluczam też, że ten mróz, który tak wszystkich nas zmylił, grał też rolę w jego planach. Być może chciał poddusić żonę, a potem nieprzytomną zostawić na mrozie, by to wyglądało na naturalną śmierć. Ale przedobrzył i za długo dusił. Tylko przed sądem nie mógł się do tego przyznać, bo dostałby minimum 25 lat jak w banku…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska