Była znaną działaczką Solidarności. Dziś nie ma na chleb

sxc.hu
sxc.hu
- Przepraszam, ale nie opowiem nic, co optymistycznie nastroi na Boże Narodzenie - mówi 54-letnia Aldona z Opola.

Była znaną działaczką "Solidarności", dziś nie ma na chleb. Dawni znajomi na jej widok unikają spojrzeń...

Romek odszedł, nie dowiedział się, że niektóre sprawy w końcu się wyjaśniły, bo w zakładzie energetycznym niesłusznie nas wcześniej obciążyli takim rachunkiem - opowiada pani Aldona. - Już nie usłyszał, że będziemy mieli, za co kupić karpia i zrobić świąteczne zakupy…

Kiedyś mieli dom, działkę rekreacyjną, obligacje i trzy samochody, Aldona zaczęła robić w Warszawie doktorat z ekonomii.

- O, proszę - trzyma dokument ukończenia pierwszego roku dwuletniego studium doktoranckiego. - Dużo pracowałam, chciałam się rozwijać, ale życie potoczyło się inaczej. Kiedy pojawiły się pierwsze oznaki, że jest gorzej, myślałam, że to chwilowe, że przejdzie i będzie jak dawniej. Nie przyszłoby mi do głowy, że nie będziemy mieli na chleb.

Wcześniej zabrakło na rehabilitację dla chorego syna i leczenie męża.

- Piąty rok byłam bez pracy, Romek przerwał leczenie, bo z jego renty szło na życie i dziecko. Sprzedałam obligacje, dwa samochody, a kiedy nie było już czego się wyzbywać, szukałam pomocy w instytucjach. Ubiegłorocznej zimy, podczas mrozów odcięli nam dopływ prądu. W lutym w Gminnym Ośrodku Pomocy Społecznej przyznali nam pół tony węgla, a w styczniu rozsadziło nam instalację grzewczą, chociaż Romek jej pilnował.

Podczas największych mrozów zaproponowano im noclegownię. Ostatecznie ulitowali się wtedy znajomi.

- Mieszkaliśmy kątem u jednych, trochę u drugich - tłumaczy Aldona. - I jeszcze tej okropnej zimy w męczarniach konał nasz ukochany pies, nie miałam pieniędzy, żeby zawieźć go do weterynarza i uśpić. Prosiłam Boga, żeby wreszcie zabrał to biedne zwierzę.

Ubiegłorocznej zimy brakowało nam na jedzenie. Dziecko zawsze miało chleb, z nami różnie było. Mój Roman schudł prawie czterdzieści kilo. Leżał w szpitalu na zapalenie płuc i prosił, żeby mu przywieźć coś do jedzenia. Nie miałam nawet na bilet, ale poszłam na stopa, za pożyczone pieniądze kupiłam trzy bułki i żółtego sera. Cieszył się jak dziecko, że do niego przyjechałam…

Całkiem z innego świata

Przeszłość Aldony była całkiem inna. W 1989 roku łamał się stary system, Aldona w spółdzielni inwalidów "Perspektywa" w Opolu stanęła na czele strajkujących kobiet. Razem z nimi rozpoczęła głodówkę.

- To był zakład pracy chronionej, bardzo źle te kobiety były traktowane, więc ktoś im musiał pomóc - mówi o tym bez żalu, chociaż przez tę głodówkę straciła pracę. Miała mocny i donośny głos oraz niewyparzony język, cytowało ją wtedy wielu dziennikarzy.

- Potem trafiłam do Zarządu Regionu "Solidarności", po kilku latach zostałam kierownikiem biura - wspomina. Wyjmuje stertę zdjęć, na jednym z nich atrakcyjna kobieta, widoczne karminowe paznokcie, bujna fryzura i falbaniasta bluzeczka. Nie przypomina obecnej Aldony.

Tamta jest z innego świata. Na wielu fotografiach Aldona w otoczeniu znaczących na Opolszczyźnie ludzi - dyrektorów, działaczy i polityków. Była w zespole negocjacyjnym w jednej ze spraw w ministerstwie zdrowia, obok ówczesnego ministra resortu z Opolszczyzny. Wszędzie roześmiana.

- Jeszcze nie wiedziałam, co mnie czeka - komentuje. - A to jest w PZU Życie, tam pracowałam na stanowisku kierownika ubezpieczeń grupowych - pokazuje kolejną fotografię. - To było stanowisko z konkursu, na który jechałam do Warszawy.

Na kolejnych zdjęciach prowadzi szkolenia. - Początki prywatyzacji, więc uczyłam ludzi, jak zrobić biznesplan, przygotowywałam ludzi z podstaw księgowości - mówi nie bez dumy. - Jeszcze po urodzeniu mojego Jasia pracowałam, on urodził się chory. Ale zarabiałam, więc starczało na leczenie dziecka, leczenie Romana i utrzymanie domu.

Kiedy to się zaczyna

Sześć lat temu straciła pracę, myślała, że to tymczasowe, że zaraz minie. - Nie sądziłam, że taki upadek tak szybko postępuje, chodziłam, prosiłam i błagałam, ale nikt mnie nie chciał do pracy. Wysyłałam CV do firm, tam, gdzie byli dawni znajomi, i do całkiem obcych.

Odpowiadała nawet na ogłoszenia, gdzie szukali kierowcy i sprzątaczek. Bez efektu.
- Kiedy już nie ma co sprzedawać, a dziecko trzeba zawieźć do szpitala do Warszawy, to zostają parabanki. Ja, ekonomistka, wiedziałam, że to zguba.

Ale ludzie, co ja miałam robić?!
Zostali jeszcze znajomi ze starych czasów, od nich też pożyczała. - Dziesięć, dwadzieścia złotych - opowiada. - Wielu z nich przechodzi na drugą stronę ulicy, żeby stracić cię z oczu. Wolą na upadek nie patrzeć, być może się boją, że i im może się to przydarzyć.

Najbardziej dobił ich rachunek z Tauronu za prąd, na 16 tys. zł.
- Widzę spoty reklamowe "Z nami bezpiecznie", o ironio, ja tego bezpieczeństwa nie zaznałam. Przysłali mi pismo przedsądowe, bo nie płaciliśmy za coś, czego nie zużyliśmy - mówi Aldona. Wyciąga dokumenty i rachunki.

- W tych dokumentach są błędy i nieścisłości. Nikt tego nie chciał sprawdzać i zweryfikować - podkreśla. - No i renta Romka miała być wstrzymana, to takie wymogi, żeby przeliczyć ją w ZUS na emeryturę, więc święta już nie ubogie, ale całkiem głodowe nas czekały…

To był ten gwóźdź

- Romuś często powtarzał, że chciałby się kiedyś obudzić i nie mieć tych wszystkich problemów, do tego mieć na opał i żywność - mówi Aldona cichym głosem. - Nie doczekał…, a mieliśmy stanąć na nogi, pojechać w góry, razem się starzeć.

Roman wyszedł z domu jednego z tych ponurych listopadowych poranków w poszukiwaniu pracy. - Kilka dni wcześniej popatrzył mi głęboko w oczy, liczył na moje wsparcie, a ja zrezygnowana nie potrafiłam mu tego odwzajemnić - wyrzuca sobie. Roman kilka dni wcześniej pracował, schorowany z zapuchniętymi nogami. - Znowu mieli pecha, gość mu nie zapłacił - dodaje.

Roman, kiedy wychodził, popatrzył jeszcze raz na Aldonę.
- Wiem, że we mnie szukał siły i wzmocnienia, a ja myślałam o tym, że w portfelu mam pięć złotych, a dziecko odwoziłam do szpitala - mówi.

Roman zostawił list pożegnalny, który przejęła opolska prokuratura. - Wiem tyle, że prosił w nim ludzi dobrej woli, żeby się zajęli mną i Jasiem, reszty treści nie znam… - płacze.

Przecież idą święta!

- Znikąd nie doznałam tyle ciepła, co od policjantów z komendy miejskiej w Opolu - dodaje. - Po śmierci Romka ta policjantka mnie tak po ludzku przytuliła. Byli ze mną nawet przy załatwianiu różnych formalności, zaprowadzili do ośrodka pomocy społecznej. Ale stamtąd nie doczekałam się żadnego odzewu.

To policjanci przyszli do niej 6 grudnia z wielką paczką. Pytała, od kogo, powiedzieli, że od św. Mikołaja. Sami zorganizowali dla mnie zbiórkę. Zbiórkę dla Aldony zorganizowali też lekarze i pielęgniarki z przychodni na osiedlu Malinka.

Aldona z Jasiem mieszka teraz w opolskiej bursie i jest po raz trzeci na półrocznym stażu z PUP. Oni też wsparli stażystkę i dali na karpia.

- A co będzie, kiedy staż się skończy? - zastanawia się. - Bez pieniędzy będę musiała pójść do noclegowni. I co z tym długiem za prąd?

Zadzwoniliśmy z tym pytaniem do Tauronu. 20 grudnia, czwartek, godz. 10.00.
- Dziś? Przecież idą święta! Proszę przesłać pytania, po Nowym Roku odpowiem - mówi pani rzecznik.

W piątek w innych miejscach, gdzie Aldona szukała pomocy, też bardzo się spieszą.
PCPR w Prudniku:

- Szefowej nie ma, jest na bardzo ważnej sesji, nie wiem, kiedy wróci - mówi sekretarka. Obiecuje, że zaraz kiedy tylko się pojawi, oddzwoni. Nikt nie oddzwonił.

Interwencja jednak pomogła. W piątek do Aldony odzywa się ośrodek pomocy społecznej.
- Zadzwonili, że mam odebrać pieniądze na święta - płacze Aldona. - W piątek zadzwonili też z Tauronu, mówią: "Chcemy z państwem podpisać nową umowę", a ja odpowiadam, że już nie ma państwa, bo mój Roman nie żyje…

Imię bohaterki zostało zmienione.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska