Czech Tomasz Novotny chciał być dyrektorem polskiej szkoły

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Tomek jest pierwszym Czechem i pierwszym cudzoziemcem, który wystąpił w konkursie na stanowisko dyrektora polskiej szkoły.
Tomek jest pierwszym Czechem i pierwszym cudzoziemcem, który wystąpił w konkursie na stanowisko dyrektora polskiej szkoły. Krzysztof Strauchmann
Czech Tomasz Novotny chciał zostać dyrektorem polskiej podstawówki w Głuchołazach. Odbił się od "Karty nauczyciela".

Dla przyjaciół po prostu Tomek. Tomasz Novotny - 43 lata, nauczyciel wychowania fizycznego w szkole podstawowej w Zlatych Horach. 15 lat stażu pracy. Biegła znajomość języka polskiego. Nie spełnił wymogów formalnych konkursu na stanowisko dyrektora Szkoły Podstawowej nr 1 w Głuchołazach.

- Zaproszono mnie na spotkanie komisji konkursowej - opowiada kandydat. - Od razu mi powiedzieli, że nie mam wymaganych dokumentów i możemy sobie tylko niezobowiązująco porozmawiać. Myślę, że byli zdziwieni moją kandydaturą, ale chyba pozytywnie.

Tomek jest pierwszym Czechem i pierwszym cudzoziemcem, który wystąpił w konkursie na stanowisko dyrektora polskiej szkoły publicznej i samorządowej.

- Rozporządzenia i wytyczne Ministerstwa Edukacji Narodowej bardzo szczegółowo określają regulamin takiego konkursu i stawiane w nim wymagania - mówi Krystyna Kubiszyn, naczelnik wydziału oświaty w głuchołaskim urzędzie miasta. - Tam są postawione warunki, których faktycznie nie może spełnić żaden cudzoziemiec. Jest na przykład wymóg uzyskania stopnia nauczyciela mianowanego lub dyplomowanego.

Tymczasem w Republice Czeskiej nie ma w oświacie awansu zawodowego podobnego do naszego. Nie mają też oceny pracy nauczyciela, która jest u nas wymagana. Kandydat cudzoziemiec nie może też podpisać oświadczenia, że nie był karany karami
dyscyplinarnymi zawartymi w Karcie nauczyciela, bo u nich nasza nie obowiązuje.

Pan Tomasz dostarczył nam bardzo ładny wniosek, dokumentację z imponującymi osiągnięciami zawodowymi. Wytłumaczyliśmy mu jednak, że nie spełnia warunków naszych przepisów. W każdym podobnym konkursie byłby odrzucony. Ale powiedzieliśmy mu, żeby był cierpliwy i się nie zniechęcał. Może kiedyś polskie przepisy się zmienią?

Chciał pogadać z Polakami

Języka polskiego Tomasz nauczył się z polskiej telewizji. W Opawie, gdzie mieszkał pod koniec lat 80., mnóstwo ludzi oglądało polski program.

- O 17.15 leciał Teleexpress, a potem wiadomości Czechosłowackiej Telewizji - wspomina Novotny. - Śmialiśmy się z kolegami, że Teleexpressie pokazywano wydarzenia na świecie, a w czeskim programie mówili jak to samo wyglądało według naszej propagandy. Byłem nastolatkiem i ważna była dla mnie muzyka. Oglądałem waszą "Wideotekę" i "Przeboje Dwójki" Marka Niedźwieckiego, bo u nas nie pokazywano muzyki z Zachodu. No i jeszcze kino nocne.

Po aksamitnej rewolucji i zmianach w 1989 roku polska telewizja przestała być atrakcyjna dla Czechów. Tomasz Novotny poszedł na studia, ożenił się, a w 1997 roku trafił jako nauczyciel do przygranicznych Zlatych Hor koło Głuchołaz. Razem z żoną, też nauczycielką, zaczął pracować w miejscowej szkole podstawowej.

W 2000 roku miasto Zlate Hory nawiązało współpracę partnerską z polskim Kętrzynem na Mazurach. Na wakacjach czeska grupa - 12 uczniów i 3 nauczycieli - miała pojechać pociągiem z Prudnika do Kętrzyna na wymianę.
- Akurat moja żona była w ciąży. Lekarz w Zlatych Horach przestraszył ją, że coś nie jest w porządku z jej zdrowiem - opowiada Tomasz Novotny. - Zrezygnowałem z wyjazdu i z żoną wróciliśmy do rodziców w Opawie.

Tam inny lekarz ją zbadał i stwierdził, że nie ma powodu do obaw. Trzy dni później wsiadłem do tego samego pociągu co koledzy i ruszyłem za nimi do Kętrzyna. W przedziale posłuchałem rozmowy pasażerów i okazało się, że po tylu latach przerwy, bez żadnej nauki języka, rozumiem wszystko.

Bardzo chciałem pogadać po polsku z tymi ludźmi, ale nie miałem odwagi. Tymczasem w Kętrzynie okazało się, że moja grupa ma problem, bo nikt nic nie rozumie po polsku. Zostałem tłumaczem i musiałem mówić za wszystkich. Życie rzuciło mnie na głęboką wodę. Przełamałem się.

W swojej szkole pełni nieformalną funkcję odpowiedzialnego za współpracę z Polską. Ściąga polskie dzieciaki na turnieje siatkarskie do siebie. Sam jeździ z uczniami na zawody w Polsce. Z kolegami z Nysy zorganizował Ligę Siatkarską Euroregionu Pradziad.

Przez dwa lata 16 drużyn z Polski i Czech grało razem zawody, dzięki dotacji z euroregionu. Od kilku lat współpracuje sportowo ze szkołą w Strzeline i w niemieckim Stoupen koło Drezna. Dzięki współpracy z Gminnym Ośrodkiem Sportu w Paczkowie szkolił polskie dzieci w jeździe na nartach w ośrodku narciarskim Przeczna w Zlatych Horach.

Współorganizuje międzynarodowe zawody w biegach na orientację na terenie polsko-czeskiego pogranicza. Prywatnie jeździ jako kibic na mecze siatkarskie Stali Nysa, choć powiada, że po serii ostatnich porażek nyskich siatkarzy, to już dla niego "masochizm".

- Ignoruję granicę - mówi Tomasz. - Interesuje mnie, co się dzieje w promieniu 100 kilometrów. Nie tylko na południe, na północ też. Mam w Polsce kolegów, znajomych. Co trzeciego maila dostaję po polsku.

O konkursie na dyrektora przeczytał na internetowej stronie Głuchołaz. Zastanawiał się dwa dni, porozmawiał z żoną.

- To było wyzwanie - przyznaje ze śmiechem. - Gdybym nie spróbował, tobym potem żałował całe życie. Każdemu kiedyś trafia się taka okazja, żeby się sprawdzić. A konkurs skończył się tak, jak się obawiałem.

W gąszczu biurokracji

- Nie sądzę, żeby Czech poradził sobie na tym stanowisku - ocenia Teresa Chmiel, dyrektor Szkoły Podstawowej nr 1 (nie kandydowała w konkursie). - Moim zdaniem barierą nie do pokonania dla cudzoziemca są przepisy naszego prawa oświatowego.

Cała dokumentacja, którą szkoła musi prowadzić, a dyrektor wypełniać, dotycząca choćby awansu zawodowego nauczycieli, oceny ich pracy, nadzoru pedagogicznego. U nich jest to inaczej zorganizowane. Nasza szkoła jest duża, 388 uczniów i 34 nauczycieli. Może w małej placówce taki eksperyment byłby łatwiejszy, ale dla dużej szkoły nie byłby dobry.

- Uważam, że mógłby sobie poradzić - komentuje burmistrz Głuchołaz Edward Szupryczyński. - On by się zajął kierowaniem szkołą, byłby menedżerem placówki, a do prowadzenia dokumentacji zatrudniłby zastępcę. W tak dużej szkole jest to możliwe.

Może byłoby to egzotyczne rozwiązanie, ale to nie znaczy, że gorsze. Janusz Korczak, przyjmując nowego nauczyciela, pytał go zawsze, w jakim przedmiocie czuje się najsłabszy. A potem kazał mu tego przedmiotu uczyć dzieci, bo wiedział, że się dobrze przygotuje do lekcji.

- Dyrektorowanie byłoby trudne, ale bym sobie dał radę - zapewnia wiecznie uśmiechnięty Tomasz. - Ale to prawda, że najwięcej problemów miałbym z wypełnianiem dokumentów. Ktoś w sekretariacie musiałby mi sporo pomagać na początek.

- Tomasz świetnie się porozumiewa z wszystkimi, błyskawicznie nawiązuje kontakt z młodzieżą - mówi Jan Macjon, nauczyciel głuchołaskiej "Jedynki" i trener sportowy, który już wcześniej współpracował z Novotnym.

- On by pokonał wszystkie bariery. Kiedy chciał biegać z naszymi sportowcami z klubu "Juvenia", też sam nas znalazł i nawiązał kontakt.
Konkurs w Głuchołazach ostatecznie nie został rozstrzygnięty. Żaden z dwóch kandydatów nie spełnił wymagań. Burmistrz zapowiada, że ogłosi go po raz kolejny.

- W naszych szkołach 20-30 procent nauczycieli spełnia formalne wymagania, żeby kandydować - mówi Edward Szupryczyński. - Dziwi mnie, że zainteresowanie konkursem było tak małe. Może przyczyną są finanse. Dzięki unijnym programom nauczyciel może zarabiać dziś podobnie jak dyrektor, mając znacznie mniej pracy i odpowiedzialności.

- Nie startowałem dla pieniędzy. To nie było dla mnie ważne. Nie pytałem nawet, jaka jest pensja dyrektora w Polsce, ale biedny chyba nie chodzi - śmieje się Tomasz. - Teraz też nie wiem, ile zarabiam. U mnie żona trzyma domową kasę. W szkole jest tabela płac. Patrzy się na staż, dodatkowe kwalifikacje i wylicza się stawkę. Od mojej dodatkowej pracy i starań niewiele zależy. Ale koledzy nauczyciele u nas narzekają. Chcieliby zarabiać więcej.

Granica jest w głowach

Polską i czeską szkołę różnią nie tylko wymagania stawiane kandydatom na dyrektora. Czeska podstawówka liczy dziewięć klas. Potem jest szkoła średnia. Tam gimnazjum nie wprowadzono, jak u nas. Nauczyciele nie gonią za awansem zawodowym, bo go nie ma, choć ministerstwo już trzy razy zapowiadało taką zmianę.

Dyrektor po mianowaniu ma dwa lata na zrobienie kursu z zarządzania oświatą, który może sfinansować ze szkolnych pieniędzy. U nas kandydat na dyrektora musi na starcie takie studia posiadać. Pensum, czyli limit obowiązkowej pracy, w Czechach wynosi 22 godziny tygodniowo dla nauczyciela. W Polsce - 18. A w szkołach podstawowych większy nacisk kładzie się na naukę praktycznych umiejętności.

- W szkole w Zlatych Horach dwa razy w roku organizujemy "dni projektowe" i to chciałem zaproponować w Głuchołazach - opowiada Tomasz. - Wszyscy uczniowie wychodzą z klas, dzielą się na małe grupy i razem z nauczycielem robią coś nowego. Nietypowego.

Jadą na wycieczkę szukać ciekawostek przyrodniczych czy historycznych, organizują warsztaty w szkole. Ja z dziećmi pojechałem kiedyś na wycieczkę rowerową do Głuchołaz, żeby poznali okolicę. Ale każda szkoła jest inna. Nie mogę powiedzieć, że jakieś nasze rozwiązania można przenieść do Polski w całości.

Czeskie szkoły mają też opinię spokojniejszych, bardziej domowych od naszych placówek. Może też dlatego, że dzieci obowiązkowo zdejmują buty po przyjściu i zakładają obuwie zmienne.

- Część rodziców krytykuje to jako zbyt tradycyjne, ale moim zdaniem to jest po prostu wygodniejsze dla dzieci - komentuje Tomasz Novotny. - Czy u nas jest spokojniej? Kiedyś w Kętrzynie byliśmy na obiedzie w stołówce, kiedy akurat przyszła grupa polskich dzieci. Dyrektor tej szkoły zapowiedział nam: Teraz to będzie walka o ogień! W mojej szkole w stołówce w czasie obiadu jest spokojniej, ale za wszystkie czeskie szkoły nie ręczę. Na pewno jednak mamy lepiej wyposażone hale sportowe w sprzęt do ćwiczeń.

Gdyby Polak ubiegał się o posadę dyrektora szkoły w Czechach, teoretycznie miałby łatwiej. Wymagania formalne nie są tak rozbudowane. Trzeba dostarczyć kilka dokumentów, potwierdzić staż pracy nauczyciela, wypełnić oświadczenie, że nie współpracowało się z komunistyczną służbą bezpieczeństwa. Tomasz Novotny wątpi jednak, żeby Polakowi udało się ostatecznie wygrać taki konkurs. Natknąłby się na inną barierę.

- Wiem, że Polacy lubią Czechów, ale u nas jest inaczej - przyznaje. - W Czechach Polacy są jednym z najmniej lubianych narodów. Nie bardzo sobie wyobrażam, że ktoś z was byłby wybrany na dyrektora czeskiej szkoły. U nas sporo ludzi uważa Polskę za Wschód. Oni chyba potrzebują mieć kogoś, o kim myślą, że jest gorszy. Ja tak nie uważam. Według mnie wszędzie są ludzie dobrzy i mniej dobrzy. W Polsce mam dobrych znajomych i ludzi, z którymi nie chciałbym mieć nic wspólnego. Tak jak w Czechach.

Mieszkając tuż przy granicy, Tomasz Novotny widzi, jak zmienia się ludzka mentalność. Powoli, ale w dobrą stronę. Fala naszych wyjazdów turystycznych z lat 90. ostatnio trochę opadła. Za to Czesi częściej odwiedzają Polskę dla zakupów i drobnych usług. I to chyba najbardziej zmienia ich podejście do północnego sąsiada.

- Opowiadałem niedawno o swoich doświadczeniach koleżance z pracy, o której wiem, że nie przepadała za Polakami - mówi Tomasz ze Zlatych Hor. - I pytam ją, co ona teraz sądzi o Polakach. Powiedziała wtedy: Raz w miesiącu jeżdżę do Polski do fryzjera. Pogadam sobie z fryzjerką, z paniami w salonie i widzę, że oni żyją tak samo jak my.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska