Elżbieta Mach: - Ryba nie jest głupia

Iwona Kłopocka
Elżbieta Mach, mistrzynią w wędkarstwie spławikowym: - Łowienie nie oznacza tkwienia bez ruchu z wędką w ręce. Na dobrych łowiskach w ciągu trzech godzin zawodów łowi się do 15-20 kilogramów ryb.

Elżbieta Mach jest opolanką, ma 24 lata. Od 1998 roku jest członkiem kadry narodowej w wędkarstwie spławikowym kobiet. Wicemistrzyni Polski z 2005 roku. Ukończyła chemię na Uniwersytecie Opolskim. Studiuje inżynierię środowiska.

- Proszę mi pokazać swoje paznokcie.
- Zawsze mam krótko obcięte, żadnych lakierów, manikiurów. Nie ma o tym mowy, ani ze względu na pracę w laboratorium chemicznym, ani z uwagi na wędkarstwo, które uprawiam. Po kilkugodzinnych zawodach mam ręce czarne do łokci. Doprowadzenie ich do schludnego wyglądu nie jest łatwe. Mydło nie daje rady. Najlepszy do tego jest Cif.

- To dlatego wędkarstwo jest bardziej męskim sportem niż damskim?
- To kwestia pewnej tradycji - jak łowi ojciec, to i syn. Na zawodach na 30-40 kobiet przypada nieraz 200 mężczyzn, ale kobiet jest coraz więcej, choć to prawda, że trzeba się przełamać - bo to i brud, i robaki, i wysiłek.
- Wysiłek? Przecież spławikowcy siedzą godzinami nad wodą wpatrzeni w spławik i czekają, aż ryba weźmie. Nawet ze sportem nie bardzo się to kojarzy, bo sport to ruch.
- Wszystko to pozory. To nie jest tak, że rozstawiamy krzesełko i czekamy na ryby zmiłowanie. Przed zawodami dwie godziny zajmują ostre przygotowania. Trzeba rozłożyć cały majdan - siedzisko, kilka wędek, zanęty, przynęty. Kiedy zaczynają się zawody, nieraz jestem już nieźle umordowana. A samo łowienie też nie oznacza tkwienia bez ruchu z wędką w ręce. Na dobrych łowiskach w ciągu trzech godzin zawodów łowi się do 15-20 kilogramów ryb. Zawody właśnie na tym polegają, by złowić jak najwięcej kilogramów - obojętne, czy jedną dużą, czy sto małych. Ale one same nie wskakują do wiaderka.

- Są emocje?
- I jeszcze jakie! Ryba przecież się broni. W ubiegłym sezonie na zawodach w Bydgoszczy założyłam cieniutką żyłkę, która normalnie nie wytrzymuje większego ciężaru niż pół kilograma. Trafiła mi się ryba 2-kilogramowa. Walczyłam z nią 45 minut. I wygrałam zawody. To było moje ryzyko. Gdyby ryba się urwała, spadłabym na koniec kolejki. Cała się trzęsłam po tej walce, nie byłam w stanie utrzymać niczego w rękach.

- A zdarza się pani po babsku rozpłakać?
- Rozpłakać? Zdarzyło mi się wyć histerycznie. To nie było jednak babskie użalanie się nad sobą, ale wyraz sportowej złości. Wszyscy wokół łowili, a ja nic.

- Od czego to zależy? Wy jesteście uzbrojeni po zęby w wymyślny sprzęt, ale rybie po prostu może się nie chcieć.
- Przed zawodami trenujemy na wskazanym łowisku. Próbujemy zanęty, czyli paszę, zapachy - czasem ryba woli wanilię, a innym razem karmel - i przynęty. Ryba bierze wtedy, gdy żeruje, więc pewnie, że może jej się nie chcieć. Zresztą powodów jest mnóstwo - za zimna woda, zbliżająca się pełnia, spadające ciśnienie. Gdy nas boli głowa, ryby też to odczuwają. Poza tym ryba nie jest głupia. Raz ukłuta haczykiem, dobrze się zastanowi, zanim drugi raz podejdzie. Bywa więc tak, że nad brzegiem siedzi dwustu napalonych wędkarzy, którzy wrzucili do wody równowartość niezłego samochodu, a ryba się z nas śmieje.
- Ma pani jakiś tajny sposób na rybę?
- Na ważne zawody zakładam jedną skarpetkę na lewą stronę. Kiedyś zrobiłam tak przypadkowo i zdobyłam brąz na mistrzostwach Polski. Od tego czasu świadomie pomagam losowi.

- Co uważa pani za swój największy sukces?
- Jest nim każdy wyjazd na mistrzostwa świata. Jedzie tam tylko sześć najlepszych dziewczyn w kraju, więc to ogromne wyróżnienie. Do tej pory byłam cztery razy - w Anglii, Portugalii, Hiszpanii i Chorwacji.

- Najważniejsze mistrzostwa?
- Za rok. Będę wtedy celowała w medal.

- Czy wędkarstwo to kosztowny sport?
- Na rekreacyjne wędkarstwo stać każdego, bo przyzwoitą wędkę z kołowrotkiem można kupić już za 100 zł, ale sprzęt zawodniczy jest drogi. Samo siedzisko - my to nazywamy kombajnem, bo ma mnóstwo szufladek, regulowaną wysokość, wysuwane nóżki - kosztuje ok. 3 tysięcy złotych, a dobra tyczka, czyli wędka, nawet 6 tysięcy. A cały osprzęt? U mnie zajmuje on pół garażu. Gdybym miała go trzymać w mieszkaniu, musiałabym poświęcić jeden pokój.

- Kiedy pani połknęła wędkarskiego bakcyla?
- Miałam 6 lat, byłam na wczasach w Drawnie. Łowił tata, wujek, dziadek, więc i ja musiałam spróbować. A jak pojechałam na pierwsze zawody, to już przepadłam.

- Dużo czasu spędza pani nad wodą?
- Od kwietnia do połowy października ciężko mi wygospodarować jeden wolny weekend. Pod koniec sezonu zwykle mam dość, ale w lutym już nie mogę doczekać się wiosny.

- Zjada pani to, co złowi?
- Nigdy. Nie lubię ryb. Moja mama ciągle narzeka, że nic nie przywożę do domu. Wszystko wraca do wody. Największe okazy żegnam buziakiem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska