Indiańskie oblicza chrześcijaństwa

Joanna Forysiak
Ekspozycję w nyskim klasztorze Służebnic Ducha Św. odwiedziło już ponad dwa tysiące osób ze wszystkich stron świata.

Ta wystawa powstała ze starej miłości do Indian, wśród których spędziłem sześć lat życia - mówi na wstępie Tomasz Szyszka, werbista, który oprowadza mnie po ekspozycji zorganizowanej przez referat misyjny Księży Werbistów w Nysie przy współudziale Muzeum Misyjno-Etnograficznego z Pieniężna. - I dlatego, że moi współbracia prosili, bym w Polsce zrobił coś, co wreszcie może zmienić stereotypowy obraz Indianina - dzikusa i leniwca.
Stoimy przed zagrodą andyjską, od której zaczynamy zwiedzanie wystawy w specjalnej sali klasztoru Służebnic Ducha Świętego. Przede mną obejrzało ją już ponad 2 tysiące osób - z Urugwaju, Boliwii, Brazylii, Włoch, Niemiec, Austrii, Słowacji...

- Niech się pani nie martwi, Polacy też byli - dodaje o. Szyszka. - Zdecydowana większość była zaskoczona, że to nie jest typowa wystawa "pobożnościowa". Staraliśmy się, żeby każdy znalazł tu coś dla siebie: młody i stary, historyk, geograf, etnograf i muzykolog. A jednocześnie, żeby odzwierciedlała nasze zaangażowanie w pracę misyjną.
- Ksiądz Szyszka, opowiadając o trudnej pracy misjonarza, przytacza historię o swoim koledze, który od dziesięciu lat siedzi wśród Indian Guarani, nie odprawił jeszcze ani jednej mszy św. i dostaje codziennie stertę listów z pogróżkami. - I siedzi tam, bo mu zależy - podkreśla werbista.
Na czym zależy misjonarzom?

- Nasze chrześcijaństwo jest głoszone, ale nie mamy pojęcia o jego celebrowaniu i przeżywaniu. Indianie celebrują i przeżywają, ale chociaż 95 procent z nich zostało ochrzczonych, nie są zewangelizowani - tłumaczy Tomasz Szyszka. - Wiara została im 500 lat temu narzucona siłą przez Hiszpanów, lecz od samego początku wplatali w nią swoje dawne wierzenia. Dziś nie chcemy im powtórnie niczego narzucać, ale usunąć to, co w ich tradycjach jest niezgodne z Ewangelią.
Podchodzimy do gabloty, w której bożek dobrobytu Ekhekho z papierosem w ustach uśmiecha się, jak mi się wydaje - złośliwie. Podczas związanego z nim święta ludzie idą po błogosławieństwo do kościoła, ale potem i tak zwracają się do szamana, żeby je "wzmocnić". Albo składają ofiarę Pachamama, Matce Ziemi, tańcząc taniec tinku, który jest równocześnie krwawą walką i kończy się wraz ze śmiercią pierwszego tancerza.
- Ziemia jest dla nich żywą postacią, nawiązują z nią intymną więź. Żywi ich, chroni, dlatego zginąć to zaszczyt, bo to najcenniejsza ofiara, jaką można złożyć Pachamama - wyjaśnia misjonarz.
- Nie bardzo mieści się to w głowie, ale wszystkie te autochtoniczne i chrześcijańskie elementy w mentalności Indian uzupełniają się i dopełniają, tworząc całość.
- Za Pana Boga i ja, i Indianin dalibyśmy się zastrzelić, chociaż nie jestem pewien, czy to ten sam Bóg - zastanawia się ksiądz.
Ja też nie jestem pewna, patrząc na wizerunek andyjskiego Chrystusa, który jest bosym Indianinem w tradycyjnym poncho i w czapce na głowie. W jego szatę wpisane są wszelkie trudy życia plemion i szczepów w Ameryce Południowej. - To, co się dzieje z tymi ludźmi, nam się nie mieści w głowie - opowiada werbista. - Nikt się nimi nie przejmuje, są wyzyskiwani, poniżani, niszczy się ich środowisko naturalne, przeprowadza eksperymenty, za które w Europie trzeba by płacić ogromne pieniądze. Chcemy im pomóc żyć godnie, co nie jest proste, bo nie możemy ich traktować jako żywego skansenu, ani też na siłę uszczęśliwiać.
Europejczycy, w tym misjonarze, przyjeżdżają do Ameryki Południowej z przekonaniem, iż tylko w europejskiej kulturze jest coś wartościowego. Tymczasem naczelną zasadą wśród Indian jest zasada wzajemności: daję, żeby brać, biorę, żeby dawać.

- Gubimy się w tym, bo dając, bronimy się przed tym, by cokolwiek otrzymać w zamian. Dla nich jest to oznaką lekceważenia i pogardy - wyjaśnia Tomasz Szyszka.
Oglądamy kolorowe, bogate diabelskie maski, które jeszcze pogłębiają odrębność między światem Indian a światem białych i są, jak sam przyznaje mój przewodnik, swoistym "gestem Kozakiewicza" względem tych ostatnich. Czy w takim świecie Europejczyk, choćby był misjonarzem, nie czuje się jak intruz? - W pięciu procentach tak - odpowiada werbista. - Ale to zależy od człowieka i od kultury. Mogę być agresywny i wszystko, co wiąże się z ich tradycjami, odrzucić. Mogę naiwnie się wszystkim zachwycać. A mogę po prostu spróbować to poznać.
Poznanie nie jest łatwe. Misjonarz opowiada o swoich początkach pobytu wśród Indian Ajmara i Keczua, gdy teorię nabytą podczas studiów musiał wypróbować w praktyce, miesiącami i latami nawiązywać kontakty z tamtymi ludźmi, by w końcu móc rozpocząć swoją pracę.

- Indianie uważają, że gdy urodzi się chore dziecko, trzeba je zaraz ochrzcić, a nie martwić się o jego wyzdrowienie - wspomina ksiądz Szyszka. - Bo jeśli umrze ochrzczone, będzie aniołkiem, a jeśli nie ochrzczone, Pachamama i duchy opiekuńcze będą rodzinę za to karały. Tymczasem ja powiedziałem, że nie zrobię tego, póki z nim nie pójdą do lekarza. Nie zależy mi na produkcji aniołków, ale na tym, by to dziecko żyło. "To ja już teraz tego nie rozumiem" - odpowiedziała mi jedna Indianka.
Ksiądz Tomasz uśmiecha się na to wspomnienie. Lecz mimo to uważa, że jego praca ma sens. - Jesteśmy zobowiązani iść tam i dzielić się swoją wiarą. Oczywiście, wcześniej źle zinterpretowano ten nakaz, ale taki był styl i ówczesna polityka Kościoła, za którą powinniśmy umieć przeprosić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska