Katarzyna Dowbor: Nie mam już parcia na szkło

Redakcja
Katarzyna Dowbor
Katarzyna Dowbor Paweł Stauffer
- Problem telewizji publicznej polega na tym, że tak naprawdę nikt nie jest tu rozliczany. Zawsze można powiedzieć, że coś jest misją, chociaż nie jest, albo że program postanowiono kupić ze względu na jego wartość. Brakuje właściciela - mówi Katarzyna Dowbor, ostatnia spikerka TVP.

- Mówili o pani: "ruda, piegowata", "wulkan kobiecości, emocji", "Pippi Langstrump dla dorosłych". Co napisał Jerzy Urban - nie zacytuję.
- Może i lepiej. Byłam inna, 30 lat temu dziennikarstwo, spikerowanie było bardziej statyczne, bardzo stonowane. Mam pewną satysfakcję, bo pierwsza zaczęłam zapowiadać na stojąco, co wywołało szok, i zwracać się do widzów bardziej bezpośrednio.

- Ale zanim to nastąpiło, Wojciech Pijanowski posyłał panią po kawę i wódkę.
- Bardziej po kawę - wódki wtedy nie było - ponieważ uważał, że jestem najmłodsza i mam najmniej do powiedzenia.

- Uległość nie wydaje się pani mocną stroną...
- Proszę jednak pamiętać, że on był na szczycie zawodowych osiągnięć, a mnie, dziewczynkę z bardzo dobrego domu, wychowano na bardzo grzeczną. Niemniej fajna atmosfera panowała wtedy w telewizji, fajniejsza niż teraz. Więcej czasu spędzaliśmy razem, ustępowaliśmy sobie. Woronicza traktowaliśmy właściwie jak drugi dom. Teraz cały świat zwariował.

- Jak poczuła się pani po roku, z legitymacją "Telewizja Polska"? Na dodatek w Pegazie...
- Świetnie, ponieważ nigdy nie wierzyłam, że tę legitymację kiedykolwiek dostanę. Przeżywałam ten fakt jako wielki zaszczyt, tym bardziej że istniała wówczas tylko jedna telewizja, jedynka i dwójka. Nie posiadałam się z radości. Nie dość, że robię to, co kocham, to jeszcze mi płacą.

- Kolejny przełom nastąpił, gdy Edyta Wojtczak zagadnęła, czy nie chce pani zostać spikerką.
- Z Edytą spotkałyśmy się przy programie "Studio Lato" i bardzo polubiłyśmy się. Do głowy mi nie przyszło, że we mnie zainwestuje. Przez dwa lata uczyła mnie i poprawnej dykcji, i interpretowania tekstu, wszystkich tych rzeczy niezbędnych za moich czasów. Dzisiaj obejrzałam poranny program i ze zgrozą usłyszałam chłopca z ogromną wadą wymowy, który gwiazduje. Kiedyś to było nie do pomyślenia, wystąpienie na wizji było niemożliwe bez karty ekranowej. Jako jedyna w telewizji, bo reszta kolegów odeszła już na emeryturę, posiadam kartę spikerską "S1", która pozwala na wszystko. Musiałam na nią zdawać dwa razy; za pierwszym m.in. Irena Dziedzic, która mnie nie znosiła, przyznała warunkową.

- Pani Edyta odbyła identyczną szkołę pod kierunkiem Dziedzic, co pani u niej...
- Oddała czas, który dostała. Ja też miałam ochotę zająć się kimś młodym, ale nikt mi nie pozwolił, poza tym nie mam prywatnej anteny, żeby potem taką osobę zatrudnić. Decyzje, kto znajdzie się w okienku, a kto nie, są nieprzewidywalne.

- Nie domyśla się pani powodów?
- Problem telewizji publicznej polega na tym, że tak naprawdę nikt nie jest tu rozliczany. Zawsze można powiedzieć, że coś jest misją, chociaż nie jest, albo że program postanowiono kupić ze względu na jego wartość. Brakuje właściciela. Państwo, które jest udziałowcem, do telewizji się nie przyznaje, szefowie zmieniają się co dwa, trzy lata. Nikt nie ponosi odpowiedzialności za decyzje. Jeśli w prywatnej telewizji źle się zarządza pieniędzmi, to się wylatuje.

- Wracając do Pegaza. Nie rozumiem, dlaczego cieszyła panią zmiana pracy. Pegaz był przecież ambitniejszy niż spikerowanie. Chyba że chciała pani zostać gwiazdą.
- Pegaz był fantastyczny. Wiele dokumentalnych filmów, które dla niego zrobiłam, znalazło się w archiwum - miałam do tego smykałkę - ale w pewnym momencie zaczęło mnie nosić. Chciałam spróbować czegoś innego. Chyba nie miałam takiej natury, takiej cierpliwości, żeby poświęcić się dokumentom, a potem walczyć o dobrą emisję. Tu gdzieś poległam. Poszłam na łatwiznę.

- A może chodziło o to, by firmować program własną twarzą.
- Przeżyłam ostatnio zabawną przygodę. Spotkałam na korytarzu jedną z dziewcząt pracujących teraz w redakcji i co słyszę: "Pani Katarzyno, grzebałam w archiwum i natknęłam się na film o Witkacym. Jakaś Dowbor go zrobiła. To może pani rodzina?". "O nie, kochanie" - powiedziałam. "To ja".

- Czegoś tu znowu nie rozumiem: po pedagogice ze specjalizacją "seksuologia" i pracy magisterskiej na temat prostytutek zabrała się pani za Witkacego.
- Bo mnie fascynował. Poza tym nie lubię stagnacji. Uwielbiam, kiedy coś się dzieje.

- Niewiele brakowało, a wyleciałaby pani z Olimpu, jak nazywano najwyższe, spikerskie piętro na Woronicza.
- Tak to jest na początku, kiedy człowiek zaczyna być rozpoznawalny, bo potem rozum mu wraca. Wtedy właśnie, na Olimpie, już dobrze się poczułam, zakolegowałam się z chłopakami, czyli operatorami, oświetleniowcami itd. I, jak to ja, bardzo się z nimi któregoś wieczoru zagadałam, zapominając o wejściu. Miałam przedstawić program telewizyjny na następny dzień, na który widzowie szczególnie czekali. Nie znano jeszcze prompterów, wszyscy czytaliśmy z kartki, poza Krysią Loską, która uczyła się tekstu na pamięć. Nagle słyszę: "Kaśka, za dwie minuty wchodzisz". Złapałam kartki, wpadłam do spikerki, siadam, żeby oddech uspokoić, czytam, dochodzę do dziennika telewizyjnego, przekładam kartkę, a przede mną program radiowy. Chwila konsternacji - co teraz? - na szczęście szybko myślę i mówię: "Ja państwa strasznie przepraszam, ale jestem taką bałaganiarą, że gdzieś zgubiłam program telewizyjny. To może radiowy państwu przeczytam". Kiedy wyszłam ze spikerki, popłakałam się, pożegnałam z kolegami, "bo teraz z roboty mnie wyrzucą", zadzwoniłam do Edyty, żeby powiedzieć, co się stało, a ona ze śmiechem: "Właśnie to oglądałam. Super wybrnęłaś, tylko pamiętaj, że jeśli ci się sytuacja powtórzy, jesteś amatorką".

- I?
- 30 lat minęło. Nie powtórzyło się.

- Wydarzyło się co innego. Wyszła pani z kadru.
- I to nie raz. Strasznie mnie siedzenie nużyło. Koledzy nie mieli ze mną łatwo.

- Opowie pani historię z psem?
- Kiedy już zostałam prezenterką, udało mi się przyprowadzić psa na wigilię. Nazywał się Ruda.

- Wystąpiły więc ruda z Rudą?
- Z posokowcem bawarskim. Nie uprzedziłam Niny, czyli szefowej Terentiew. Miałam trochę pietra, uznałam, że przegięłam, ale pies wystąpił i było super.

- Nie przemówił?
- Nie. Pewno jednak się zawstydził.

- Z drugiej strony okienka sądzono, że jest pani dziełem stylistów, a tymczasem w roboczym pomieszczeniu czekały tylko fluid i puder...
- ... które trzeba było sobie przynieść. Ubrań też brakowało, więc kombinowałyśmy. Pierwszą, żółtą bluzkę dostałam od Edyty i zakładałam na zmianę, przodem albo tyłem. Do bluzki zakładałam marynarki. Odruch kupowania marynarek do dzisiaj mi pozostał. Setki zalegają w szafie, bo przecież nie będę ich nosić na wsi...

- Do kogo się mówi w telewizji - do mamy, męża, przyjaciółki, a może do milionów?
- To zależy, na jakim jest się etapie. Na pierwszym człowiek jest tak przerażony, że zwraca się do jednej bliskiej osoby. Początkowo błagałam operatora, który siedział na stołku i czytał gazetę, "wstań i patrz na mnie". Potem zaczęłam sobie wyobrażać, że przemawiam do wielu ludzi, teraz uwielbiam mówić do małej dziurki w kamerze. Tam ich widzę. Każdy musi wymyślić własny sposób, żeby się nie peszyć.

- A jak jest z psychiką? Jest wrażenie panowania nad rzędem dusz czy jest zabawa?
- Myślę, że jeśli ktoś bardzo arogancko zachowuje się przed kamerą, to znaczy, że ma poczucie bycia lepszym. To głupie. Przy braku pokory do niczego się nie dojdzie. Praca na wizji sprawia największą przyjemność, gdy ma się świadomość, że można coś fajnego przekazać i że kontakt ze wspaniałymi osobami jest nie tylko moim udziałem. Będąc prezenterem, masz być firmą usługową dla innych, nie zaś bogiem. Ty zaledwie posiadasz instrumenty, które pomogą im dotknąć fajnych rzeczy.

- Kiedy jednak stajesz się rozpoznawalny, nabywasz poczucia wyższości, do którego oczywiście się nie przyznajesz?
- Jeśli z tym zostajesz, to jesteś, za przeproszeniem, dupkiem. Po samozachwycie powinna przyjść mądrość. Szczerze: oczywiście łatwiej się żyje jako osoba znana, kiedy wokół panuje miła atmosfera. Strasznie to lubię. - "O, pani jest już nasza" - mówią w urzędzie, bo właśnie się zameldowałam. Takie momenty trzeba hołubić, trzeba się nimi cieszyć. Problem mają ci, którzy podświadomie cierpią na niską samoocenę i wydaje im się, że jak będą rozpoznawalni, to ją sobie poprawią. Tak nie jest, zapewniam. Nie należy na tym budować życia. Ono jest gdzie indziej.

- Przechodzi pani do historii jako ostatnia spikerka polskiej telewizji.
- Jestem zszokowana, że zlikwidowano ten zawód. Na pewno wszystko ewoluuje i nasz styl spikerski może był sztywny, może wymagał unowocześnienia, ale ludzie to kochali. Tacy spikerzy jak Janek Suzin, Bogusia Wander czy Edyta Wojtczak znikali dopiero na emeryturze i widzom nie przeszkadzało, że lat im przybywało. Nie wprowadzono jeszcze botoksu, ale fantastycznie się trzymali i odchodzili razem z widzem. Natomiast teraz kobiety czterdziestoletnie są odsuwane, dyskryminowane na zasadzie wymiany na lepszy model. Rażą mnie dwudziestokilkuletnie dziewczynki, które czytają programy informacyjne. Uważam, że trzeba mieć jakieś doświadczenie życiowe, by sensownie intonować to, o czym się mówi. W charakterze gościa zostałam zaproszona do programu o wczesnym i późnym macierzyństwie - akurat doświadczyłam jednego i drugiego - prowadziła go dziewczyna, która nie ma dzieci i kompletnie się nie orientuje, na czym macierzyństwo polega. Powinno się dobierać tematy do doświadczenia prezentera.

- A propos macierzyństwa. Za reklamę kupiła pani dwa lata urlopu wychowawczego.
- I szczerze powiem: nie żałuję z tego ani jednego dnia. To były najlepsze dwa lata w moim życiu. Nie sądziłam, że można nawiązać tak wspaniałą więź z dzieckiem. Córka ma już trzynaście lat, ale tamtego okresu nic mi nie za-bierze.

- Były i inne bonusy. Choćby wyjazdy za granicę.
- Kręciłam reportaż w RPA i na Spitsbergenie, uczestniczyłam w Dniach Polskich na Białorusi. Mieszkaliśmy w hotelu, w dawnej szkole, gdzie temperatura w nocy wynosiła 5 stopni i trzeba było spać w płaszczu. Do Mińska, do telewizji odwieziono nas samochodem, ale potem limit benzyny się wyczerpał i kazano przesiąść się do metra. Na wizji mówiliśmy po polsku, a kiedy dopytywałam się, kiedy pojawi się tłumacz, wyjaśniono, że kto ma zrozumieć, to bez niego zrozumie.

- Praca w telewizji pozwoliła pani poznać wielu ciekawych ludzi, wiele gwiazd. Narodziły się jakieś przyjaźnie?
- W naszym środowisku ich nie ma. Można się z kimś lubić, kolegować, znać, ale w przyjaźń nie wierzę. W takim przypadku nieraz trzeba odstąpić komuś miejsce, a tu każdy jest ambitny i niczego nikomu nie odda. Ja na przykład przyjaźnię się z dentystką.

- Przy innej okazji przyznała się pani, że nie ma już parcia na szkło i że trzeba będzie zmienić zawód.
- No bo co ja jeszcze zrobię w tej branży? Jakie drzwi otworzę? Wczoraj spotkałam kolegę, pracowałam z nim całe lata. Przypomniał scenkę z czasów Pegaza. Był w Kaprysie - to taka telewizyjna kawiarenka - siedział tyłem do grupy młodych. Nagle usłyszał, jak jedna dziewczyna opowiada, cała podniecona: "Słuchajcie, jak to zmontowałam, nagle mnie coś tknęło i wkleiłam kawałek ciszy. Jakie to zrobiło wrażenie!". Odwrócił się i "wtedy pierwszy raz cię zobaczyłem" - opowiada. "Tak mnie to rozśmieszyło...". To prawda, te drzwi już dawno zostały sforsowane. Sorki, już tyle zrobiłam w tej branży... Chcę teraz hodować konie, to moja pasja, uprawiać małą agroturystykę, "Dowborowy Dwór", zapraszać fajnych ludzi i robić program o ekologii, o regionalnej kuchni. Wykorzystać umiejętności, wyniesione z pracy, nie udawać perfekcyjnej pani domu, ale naprawdę pracować na wsi. Przekazywać ludziom to, czego sama się dowiem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska