Maciej Orłoś: Media mają gęby

fot. Paweł Stauffer
Maciej Orłoś znany jest Opolanom jako m.in. konferansjer festiwalu opolskiego.
Maciej Orłoś znany jest Opolanom jako m.in. konferansjer festiwalu opolskiego. fot. Paweł Stauffer
Rozmowa z Maciejem Orłosiem, dziennikarzem, prezenterem, pisarzem, aktorem.

- Pobił pan rekord. Jest pan prezenterem, który najdłużej w historii polskiej telewizji prowadzi jeden program. W "Teleexpressie" jest pan od 1991 roku. W przyszłym roku stuknie dwudziestka. Prezesi się zmieniali, a pan trwa. Jak to możliwe?
- Faktycznie bywa tak, że nowe władze w telewizji wprowadzają zmiany, również programowe. Mam to szczęście, że pracuję w programie, który od lat ma mocną pozycję i dobrą oglądalność. Niezależnie od tego, kto akurat rządzi telewizją, "Teleexpress" trwa i ma swoją formułę. A ja z nim, bo jestem jego twarzą. Widać są programy - odpukać - nietykalne (śmiech). Pracuję w jednym z nich.

- Tyle lat w jednym miejscu... Nie ma pan czasem dosyć?
- Czasem mam. Z drugiej strony - bardzo się zgrałem i zżyłem z tym programem. Oczywiście bywa powtarzalnie, na przykład podczas świąt czy rocznicowych uroczystości, kiedy scenariusze programów są niemal kalką. Taka monotonia jest męcząca. Ale w naszym kraju sporo się dzieje. Ostatnie dni, tygodnie czy miesiące są tego dowodem. Na nudę, zwłaszcza w programie informacyjnym, nie narzekamy. Ciągle są jakieś wyzwania. No, a poza tym - są przecież na świecie ludzie, którzy prowadzą ten sam program do samej emerytury. Jeśli widzowie akceptują taką osobę, to wszystko w porządku. W końcu to stały element, coś, do czego ludzie się przywiązują. Przyjmuję więc, że to jest także mój walor i że moje długie bycie w "Teleexpressie" jest akceptowane.

- Miał pan być aktorem. Skończył warszawską Państwową Wyższa Szkołę Teatralną, a potem zagrał u Andrzeja Wajdy w "Wieczerniku", grał w teatrze Ateneum, Teatrze Popularnym. Jak to się stało, że z aktorstwa poszedł pan w coś zupełnie innego?
- Tak się w życiu zdarza (śmiech). Ludzie czasem zmieniają profesje. Są tacy, którzy to robią kilka razy w życiu. Ja dostałem propozycję pracy w telewizji, która miała ogromny atut - etat i stałe dochody. Poza tym było to coś nowego, a w dalszym ciągu z użyciem kamery. Podobieństwa można było znaleźć - żywa publiczność, bycie na wizji. Fizykiem jądrowym nie zostałem.

- A nie żałuje pan czasem, że nie jest drugim Lindą czy Szycem?
- Nie, nie mam takich myśli. Poza tym dawno otrząsnąłem się z entuzjazmu i naiwności, które by pozwalały snuć wizje o wielkiej karierze w tej branży. Żeby się stać wybitnym, wziętym, popularnym aktorem i wypracować sobie popularność nie poprzez występowanie w telenowelach, musi się zgrać wiele elementów. Trzeba mieć naprawdę duży talent, do tego trochę szczęścia i wstrzelić się z rolą do koszyka, z którego potem wyciągają cię producenci. Niewielu osobom się to udaje. Szansa na to, by udało się mnie, była w gruncie rzeczy mała. Poza tym teraz też są inne czasy. Moje roczniki wchodziły na rynek tuż po stanie wojennym, w głębokim PRL-u, gdzie był bojkot telewizji i w ogóle niewiele się robiło. Gdzie było wielu reżyserów, z którymi wstyd by było pracować. To nie był najlepszy czas na to, by zostać aktorem.
- Ale pan miał już kawałek czasu z aktorstwem za sobą. Jako dziecko wygrał pan casting i dubbingował dziecięce głosy w bułgarskich czy czeskich filmach.
- Nawet z sukcesami! Za zarobione w ten sposób pierwsze pieniądze kupiłem sobie wtedy rower! W studiu dubbingowym bywałem przez parę kolejnych lat, bodaj od piątej do ósmej klasy szkoły podstawowej. Spędzałem w nim długie godziny. Nawet lekcje tam odrabiałem. Można więc śmiało powiedzieć, że byłem wziętym młodzieżowym aktorem dubbingowym (śmiech).

- Pana ojciec, Kazimierz Orłoś, to pisarz. Za powieść "Cudowna melina", w której krytykował nadużycia komunistycznego systemu władzy, opublikowaną pod swoim nazwiskiem, stracił pracę w Polskim Radiu i w redakcji "Literatury". Pan też stawiał opór przeszłej władzy, choćby organizując w 1981 r. strajk na PWST. Dawni działacze środowisk solidarnościowych i okolic dziś chętnie afiszują się ze swoimi poglądami. Pan tego nigdy nie zrobił. Dlaczego?
- Prywatnie oczywiście mam swoje poglądy, ale uważam, że pracując jako dziennikarz informacyjny, nie powinienem ich ujawniać. Zwłaszcza że nie prowadzę rozmów z politykami, debat, nie jestem publicystą. Marzy mi się takie dziennikarstwo, w którym sztuką byłoby zadawanie trudnych, nietendencyjnych pytań wielu stronom. Takie, które nie wiązałoby się z ujawnianiem poglądów. I ono jest możliwe, widać je na świecie. Przykład BBC jest może wyświechtany, ale ciągle dobry.

- U nas zupełnie nieprzystający do rzeczywistości...
- Po pierwsze - u nas nie ma takiego BBC. Media są upolitycznione. Każdy tytuł, każda niemal medialna marka kojarzy się z jakąś siłą polityczną. Zarówno w mediach elektronicznych, jak w prasie. Mnie się to nie podoba i stronię od takiego uprawiania fachu.

- Ale pracuje pan w Telewizji Polskiej, która jakąś swoją polityczną gębę ma. Mimo że jest publiczna.
- Dlatego ciągle mam nadzieję, że pojawi się dobra ustawa o mediach publicznych i że uniezależnią się one, w tym również TVP, od polityków. Że będą prawdziwie publiczne. Żyję tą nadzieją i wierzę, że tak się stanie. To, co się teraz dzieje, a obserwuję na przestrzeni ostatnich lat, jest niestety dalekie od ideału.

- Różne rzeczy pan już w życiu robił. Grał pan w filmach, teatrze, był prezenterem, konferansjerem, ale także pisarzem. Zaczęło się od wydanego w formie książki cyklu wywiadów z gwiazdami zatytułowanego "Moje spotkania oko w oko". Potem były tytuły dla dzieci. Kiedy przyszła ochota na pisanie?
- Z tymi wywiadami z gwiazdami to, szczerze mówiąc, kompletnie nie pamiętam... Było to oczywiście pokłosie programu pod tytułem "Oko w oko", w którym na różne tematy rozmawiałem ze znanymi ludźmi. Chyba była to po prostu, jak to często bywa, próba przedłużenia żywota programu telewizyjnego. A jeśli chodzi o "Tajemnicze przygody Kubusia" i "Tajemnicze przygody Meli", to zainspirowały mnie moje dzieci. Zresztą ich imiona są w tytułach książeczek.

- Opowiadał pan bajki dzieciom na dobranoc i wpadł na pomysł, by je spisać?
- Opowiadałem bajki, one słuchały tego z zainteresowaniem, więc pomyślałem, że może te opowiastki zainteresują też inne dzieci. Zainspirowały mnie codzienne przygody z życia maluchów. Dodałem im trochę magii i tak powstały książki.

- Teraz pisze pan coś magicznego?
- Piszę książkę o Telewizji Polskiej po 1989 roku. Pracuję nad nią już bardzo długo, ale mam nadzieję, że wkrótce uda mi się skończyć i będzie się mogła ukazać na początku przyszłego roku. Chcę uchwycić to, co się z TVP działo od przełomu w Polsce. Nie będą to tylko moje przemyślenia, ale też refleksje z rozmów z ludźmi telewizji. Sporo ich już przeprowadziłem. Wśród bardzo znanych z ekranu osobowości telewizyjnych są Krystyna Loska, Stanisława Ryster, Katarzyna Dowbor, Monika Richardson, Andrzej Turski, Wojciech Pijanowski, Wojciech Mann czy Jacek Fedorowicz... Rozmawiałem też z wieloma prezesami i dyrektorami.

- Znów wchodzi pan na grząski grunt...
- To nie jest artykuł w gazecie, tylko książka. Musi więc być pisana z jakiejś perspektywy, dlatego nie obejmie czasów najnowszych. Ale oczywistości, nawet mało wygodnych, funkcjonujących w świadomości publicznej, pomijać nie zamierzam. Na przykład tego, jak bardzo politycy mieli zawsze ochotę na tę telewizję i jak się na nią zasadzali. To prawda o TVP - bolesna, niechciana, ale jednak. Zatem w książce będzie.

- Pan książki pisze, tymczasem ludzie po nie coraz rzadziej sięgają. Z ubiegłorocznych danych wynika, że rok wcześniej aż 62 procent Polaków przez cały rok nie miało w rękach ani jednej... Co pan czuje, kiedy słyszy takie dane?
- To strasznie smutne i niebezpieczne. Książki spadły na drugi plan. Ludzi atakują inne atrakcje. Internet, którego jeszcze kilkanaście lat temu nie było, bardzo się wzmocnił, a telewizja nie odpuszcza. Dzieci natomiast pochłaniają jeszcze wszechobecne gry komputerowe. Na książki jest coraz mniej czasu i to bardzo niepokoi. Dlatego od lat włączam się w program "Cała Polska czyta dzieciom". Wierzę, że taka praca u podstaw może coś zmienić.

- Zaczęliśmy od tego, że jest pan od niemal 20 lat twarzą "Teleexpressu". Program dał panu popularność. A to oznacza na przykład, że media roztrząsają, ile pan zarabia - 50 czy 75 tysięcy miesięcznie... Jak pan sobie z taką popularnością radzi?
- To nie jest przyjemne. Naprawdę. Ale oczywiście należy się z tym liczyć. Próbuję się uodpornić, nie zawsze wychodzi. Wiem, że jest to wpisane w moją pracę. Czasami mnie szlag trafia. Kiedyś nawet próbowałem wytaczać tu i tam sprawy o naruszenie dóbr. Ale teraz nie mam na to czasu. Za to mam świadomość, że media i newsy, które produkują, mają krótki żywot. Może poza informacjami zamieszczonymi w internecie, bo tam, jak ktoś coś wpisze, to już wisi... Poza tym - procesować się o sprostowanie pisane małym drukiem na przedostatniej stronie to strata czasu i nerwów. Dziś musiałoby się zdarzyć coś naprawdę dużego i bolesnego, żebym się zdecydował na proces.

- Opisywanie pana sprawy rozwodowej czy alimentacyjnej nie było wystarczające?
- To było bardzo bolesne i trudne. Namawiano mnie wtedy na duże wywiady, żebym mógł w nich przedstawić swoje stanowisko. Ale nie lubię takiego ekshibicjonizmu, rozdrapywania ran, wywnętrzania się. Zwłaszcza przy tematach trudnych i bardzo intymnych. Dlatego i teraz się nie palę, żeby do tego wracać.

- Dziękuję za romowę.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska