Dwa światy Anny Myszyńskiej, poetki gwary śląskiej

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchamnn
To miało być tylko zajęcie dla emeryta, żeby się nie nudzić - wspomina Anna Myszyńska z Białej. Nagrywając i spisując swoje wspomnienia pani Anna odkryła dla innych zapomniany Śląsk i jego dwa oblicza - niemieckie i polskie.

Z dzieciństwa pozostają w głowie obrazy. Jeden taki utkwił jej szczególnie w pamięci. Do ojca, gospodarza we wsi Kórnica koło Krapkowic, zawsze w niedzielę po kolacji przychodzili goście, sąsiedzi, dalsi znajomi na biesiady - jak to się wtedy nazywało.

- Gadali, dyskutowali, o koniach, polityce, o wojnie. Wszyscy byli antyhitlerowscy, równiutko. I nie bali się, że ktoś podsłuchuje pod oknem, że ktoś ich zdradzi - wspomina Anna Myszyńska. - A ja zawsze byłam wszystkiego ciekawa, siedziałam blisko i wysłuchiwałam strzępów tych rozmów. Tata miał kolegę, powstańca śląskiego. Wyraźnie pamiętam ten moment już po wojnie, może to było latem 1945 roku, gdy ten powstaniec przyszedł do nas. Ojciec go zapytał: - To już masz tę swoją Polskę. - Ty przecież wiesz Franz, że ja takiej Polski nie chciał. Ojciec mu na to odpowiedział: A kto to wiedział, że nas przedają jak konie na targu?

Powikłane były śląskie losy w XX wieku. Wojna światowa, powstania, które podzieliły znajomych, sąsiadów, czasem członków jednej rodziny na zwolenników Polski i Niemiec. Urodzona w 1931 roku Anna Myszyńska patrzyła na ten świat jako dziecko i niewiele z niego rozumiała. Dopiero jako dorosła zaczęła kojarzyć wspomnienia, ludzi, fakty.

- Mój dom był dwujęzyczny - niemiecko - śląski, choć więcej mówiło się po śląsku - opowiada. - Skoczyłam 8 lat szkoły po niemiecku, w kościele śpiewaliśmy po niemiecku. Za to w domu matka raz mówiła do mnie „Serduszko moje”, a raz „Herz”.

Jej rodzina była proniemiecka, choć we wsi byli też polscy stronnicy. Swoim dzieciom dawali na imię Staś albo Władek. Mieli dostęp do polskich książek, śpiewali więcej po śląsku. Wiejskie dzieci bawiły się wspólnie i nie czuły tych różnic. Kiedy nadeszła wojna, synowie wszystkich poszli na front. Rodzina Anny miała tyle szczęścia, że w domu były tylko trzy siostry i żadnej z nich nie powołano do wojska.

Front w 1945 roku przetrwali cicho i spokojnie, bez traumy, choć wokół działy się gwałty i okrucieństwa. Ojciec zdecydował się nie uciekać przed wojskiem. Zostali w domu. Kule ich ominęły. Wojsko zabrało trzy krowy, ale jedną żywicielkę zostawiło. W stodole zawsze było zboże, na strychu wisiał worek mąki i soli. Żyli skromnie, jak wszyscy, ale głodu nie zaznała. Potem minęło jej kilka lat pracy na 10 hektarowej gospodarce ojca, śmierć mamy. Mając 22 lata postanowiła wyjechać w świat, nauczyć się fachu położnej, usamodzielnić.

- Ojciec już starszy i schorowany, więc trudno było mi odejść. Żyłam w domu i było mi bardzo dobrze - opowiada pani Anna. - Przez 7 lat zupełnie się nie uczyłam, aż naraz dostałam wielkiej chęci do nauki. Pojechałam najpierw do Bystrzycy Kłodzkiej, do pracy jako salowa w szpitalu prowadzonym przez siostry elżbietanki. Ciągnęło mnie tam, gdzie są góry i jest romantycznie.

Był rok 1953. Akurat umarł Stalin, o czym się dowiedziała na apelu wszystkich pracowników szpitala. Wstyd przyznać, ale nie bardzo wiedziała kim jest Józef Wissarionowicz.

- Byłam strasznie naiwna i to mnie jakoś ratowało - śmieje się dziś do swoich wspomnień. Siostry elżbietanki, to były głównie Ślązaczki z okolic Opola. W Bystrzycy mówiła po niemiecku, ale chciała zostać położną, więc pojechała do Raciborza na roczny kurs dla młodszych pielęgniarek. Tam już trzeba było przejść intensywny kurs polskiego.

- Dzięki mojej śląskiej gwarze szybko się nauczyłam polskiego ze słuchu. Do IX klasy nikt mi nie zaglądał do zeszytu, gdzie miałam prawdziwy miszung, raz po niemiecku. - wspomina. - Polski świat otwarł się przede mną, a ja byłam go bardzo ciekawa i całkowicie się w niego zaangażowałam. Akcent śląski gdzieś mi się zapodział, nawet nie wiem gdzie. Zniknął, choć wcale tego nie chciałam. Kiedy przyjeżdżałam na wieś do rodziny, na jakieś święto czy pogrzeb, ciotki słyszały, jak mówię czystą polszczyzną i robiły mi wyrzuty: Coś ty taka wielka Polka się zrobiła? Nie mówisz już po naszemu? Było mi z tego powodu przykro. Do dziś za to słyszę od znajomych, że w szkole czy w pociągu wyśmiewano się wtedy z ludzi mówiących śląską gwarą. Moje znajome do dziś się czują rozgoryczone takim traktowanie, ale mnie to nie spotkało.

Żeby kontynuować szkołę dla położnych musiała zrobić maturę, więc przez parę lat jednocześnie uczyła się w liceum w Opolu i chodziła do nowej szkoły położnych w Nysie. Tam poznała przyszłego męża, fotografa, który przychodził uwieczniać szkolne uroczystości. Wszystko działo się tak szybko w polskim świecie, ale śląskość towarzyszyła jej nadal.

- Czytałam książki niemieckie. Na wsi starych książek było pełno, działała pantoflowa biblioteka, bo każdy wiedział, kto co ma - opowiada - To nie były jakieś tandetne zeszyciki z romansami za 20 fenigów, ale dobra literatura, którą czytałam nałogowo. To było dla mnie miłe.

Przejęła też prowadzenie kontaktów z rodziną w Niemczech. Po wojnie wylądowało tam trzech braci jej matki i dwóch braci ojca.

- Ojciec jak usiadł, to napisał tylko: Lieber Bruder, a siostra była zapracowana - opowiada. - Byłam bardzo ciekawa tego, co się tam dzieje, jak tam wygląda ten cud gospodarczy. Już w szkole w Raciborzu pisałam do nich listy i nikt mi tego nie zabraniał.

Skończyła szkoły i została położną. Pracowała w wymarzonym zawodzie, Najpierw w Nysie, jako instruktorka szkolna. Za namową koleżanki zdecydowała się wyjechać do Białej, na zupełnie nowy grunt, ale też śląski. W 1959 roku przyjechali tam z mężem z jedną walizką. On zaczął prowadzić zakład fotograficzny, ona była położną w miejscowym szpitalu. Urodziła dwóch synów, brała nocne dyżury. W 1967 roku zdecydowała się odejść z zawodu, bo rozeszły się wieści, że szpital będzie połączony z prudnickim, a porodówka zupełnie zlikwidowana. Została fotografem. Razem z mężem zakład mieli w domu, a dom w zakładzie. Akurat do Polski przyjechał niemiecki kanclerz Willy Brand, uściskał się z Cyrankiewiczem i zaczęło się luzowanie granic dla śląskich rodzin.

- Ludzie zaczęli wyjeżdżać już wcześniej, nawet nielegalnie - opowiada. - Pracowałam z młodą położną w Białej, która kiedyś nie przyszła na dyżur. Była umówiona, że rano zmieni mnie w szpitalu, tymczasem ona już była z mężem motorem na granicy w Jugosławii. W zakładzie mieliśmy mnóstwo pracy, bo ludzie potrzebowali zdjęć do paszportów. Kiedyś w fotografowałam ślub, na którym było tylko czterech mężczyzn. Dwóch świadków, pan młody i zastępca pani młodej, która była w Niemczech. Wszystko legalnie załatwione, przez notariusza. Chcieli się pobrać, a ona nie mogła tu przyjechać, dostała szlaban za nielegalny wyjazd. On pewnie potem znalazł jakiś sposób, żeby wyjechać.

W 1990 roku oddała zakład synowi i przeszła na emeryturę. Nagle zrobiło się wokół niej pusto i cicho, ale pani Anna nie potrafi żyć spokojnie. A to był czas kolejnego przełomu między dwoma światami na Śląsku - tym polskim i tym niemieckim. Jej gmina Biała zawiązała partnerstwo z niemieckim Marienheide. Niemcy, byli mieszkańcy, zaczęli przyjeżdżać w odwiedziny do swojego heimatu.

- Znajomość niemieckiego pozwolił mi na kontakt z nimi - opowiada Anna Myszyńska. - Kiedyś pojechałam na spotkanie byłych i obecnych mieszkańców Śmicza robić zdjęcia dla Panoramy Bialskiej. Ludzie usłyszeli, że mówię po niemiecku i zaraz zaczęli do mnie zagadywać. Tak zaprzyjaźniliśmy się z Kurtem Voglem. Od 20 lat kontaktujemy się, ostatnio przysłał mi zdjęcia z pogrzebu swojej żony. Poznałam wielu ludzi, wielu ludziom wysyłałam do Niemiec nasze dwujęzyczne gazety, pomagałam. Ta przyjaźń przeszła na nasze dzieci.

Redaktor Marek Karp z Panoramy Bialskiej najpierw zachęcił ją do spisywania swoich wspomnień, śląskich gawęd. Kiedyś w autobusie podała plik tych gawęd pani Ingebordze Odeldze z Prószkowa, która w Radio Opole czytała niemieckie wiersze. Tydzień później zaprosili ją na nagranie do studia radiowego. W ten sposób powstał jej cykl radiowych gawęd, nagrywany regularnie co tydzień przez cztery lata.

- To mnie totalnie wciągnęło - opowiada. - W Radiu Katowice usłyszałam w 1993 roku zaproszenie na konkurs gwary śląskiej „Po naszemu, czyli po śląsku”. Natychmiast zdecydowałam się tam pojechać. Miałam w studio dwie minuty, usiadłam na dużej sali i powiedziałam monolog o fotografii. I naraz wszystko mi się przypomniało po śląsku, łącznie z akcentem. To było niesamowite.

Konkursu na Ślązaka Roku nie wygrała, ale postanowiła wydać swoje pracowicie zbierane gawędy śląskie. Została domowym wydawcą. Pomogło jej bardzo Radio Opole, jej gawędy sprawdzili fachowcy, językoznawcy prof. Feliks Pluta i Jan Goczoł. Zdobyła dofinansowanie na publikacje. .

- W 1997 roku napisałam wiersz po śląsku na konkurs „Cybisem inspirowany”. Wydawało się mi, że śląski nadaje się tylko na witze, kawały, do wyśmiewania się. Chciałam udowodnić, że wiersze po śląsku też można pisać.

Za kilka dni pani Anna będzie obchodzić 85 urodziny. W Białej już szykują dla niej benefis na 30 czerwca. A ona właśnie złożyła w drukarni swoją biografię. Chce w niej opowiedzieć o ludziach, których udało się spotkać na drodze życia.

- Każda interesująca rozmowa z drugim człowiekiem jest prezentem - mówi. - I jestem losowi wdzięczna, że spotkałam tylu ciekawych ludzi.

700 opowiadań

w śląskiej gwarze, autorstwa Anny Myszyńskiej, złożyło sie n a trzy tomy książki „Śląskie rozprawianie” wydane w latach 1999, 2006 i 2007. Swoją prozę i poezję wydała też w dwujęzycznym

dwujęzycznym tomiku „Nie tylko po śląsku”..

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska