Genealogia, czyli owoce z dobrego drzewa

Jarosław Staśkiewicz
Jarosław Staśkiewicz
Dziś drzewa genealogiczne mieszczą się w komórkach - pokazują Wiesław i Andrzej Zakrzewscy. Choć na wyobraźnię lepiej działają wielkie płachty papieru.
Dziś drzewa genealogiczne mieszczą się w komórkach - pokazują Wiesław i Andrzej Zakrzewscy. Choć na wyobraźnię lepiej działają wielkie płachty papieru. Jarosław Staśkiewicz
Po imprezie urodzinowej patrzymy, a 95-letni stryj klęczy z lupą nad drzewem genealogicznym i czyta nazwiska swoich przodków, bo wszystkich nawet nie znał - mówi Wiesław Zakrzewski.

Wiesława Zakrzewskiego i jego kuzyna Andrzeja spotkaliśmy podczas Ogólnopolskiej Konferencji Genealogicznej w Brzegu. Stali przed wywieszoną płachtą z drzewem genealogicznym jednego z uczestników konferencji, ale nie patrzyli się na ścianę, tylko w ekran smartfona pana Wiesława.

- W komórce mam program, z którego korzystam od trzech lat, a dzięki któremu swoje drzewo mam zawsze przy sobie - pokazywał pan Wiesław. - Trochę to kosztuje, ale jest bardzo wygodne w użyciu, bo działa i na komputerach, i - tak jak w tej chwili - na smartfonie. Mało tego - wszystkie nowe dane, które znajdę np. podczas podróży, mogę od razu udostępnić wszystkim członkom rodziny.

Kilka lat temu rodzina Zakrzewskich świętowała 95. urodziny ojca pana Andrzeja. - Wydrukowaliśmy mu z tej okazji to drzewo na papierze. Miało prawie 6 metrów długości i dwa metry szerokości - opowiadają kuzyni. - Po imprezie przyszliśmy go jeszcze odwiedzić w domu, patrzymy, a on na klęczkach na podłodze z lupą w ręce rozpoznaje swoich przodków i członków rodziny, bo wszystkich dotąd nie znał. A to było tylko trzysta parę osób, bo teraz naszym drzewie jest tych osób tysiąc trzysta.

Drzewo robione przez pana Wiesława zajmuje już 18 gigabajtów pamięci. - Tak dużo, bo to nie tylko imiona, nazwiska i daty, ale też bardzo dużo zdjęć - tłumaczy. - Jak tylko mam możliwość, to fotografuję księgi metrykalne, a za pomocą dyktafonu nagrywam rodzinne historie. To wszystko czeka na opublikowanie i kto wie, może kiedy stryj setki dociągnie, to uda się to wydać.

A historia Zakrzewskich jest pasjonująca: ich prababcia została zesłana na daleką Syberię, najpierw do Władywostoku, potem w okolice Chabarowska. - Zdołali wrócić, bo nasz dziadek, jak miał 14 lat, został wysłany do Żyda na nauki, ten źle go traktował i chłopak postanowił uciec, żeby poszukać swojej matki - opowiadali Zakrzewscy. - Dwa lata razem ze swoim bratem wędrowali przez Rosję, w końcu dziadek zdobył legalne dokumenty, zdobył zawód maszynisty parowozu i na carski rozkaz został pierwszym maszynistą kolei transsyberyjskiej. Woził cara, a później rewolucjonistów i w ten sposób udało mu się całą rodzinę przewieźć do Polski.

Właśnie z takich historii swoje książki buduje prof. Sławomir Nicieja.

- Bo historyk i genealog to przecież bracia bliźniacy - mówił profesor, który był gościem konferencji genealogicznej. - Trudno sobie wyobrazić historyka, który nie czułby genealogii - historia to przecież zapis ludzkiego losu.

Pasjonaci poszukiwania przodków skanują tak dużo metryk, że na serwerach archiwów państwowych zrobiła się wielomilionowa kolejka. Jej rozładowanie zajmie lata.

Liczby są imponujące: w Genetece, czyli inter­netowej bazie Polskiego Towarzystwa Genealogicznego, znajduje się już prawie 20 milionów indeksów (informacji o zdarzeniach typu urodziny, małżeństwa, zgony) i ponad 5 mln zdjęć, a kolejne 2 mln czekają w kolejce na opublikowanie.

Z kolei na portalu szukajwarchiwach.pl, który jest projektem Narodowego Archiwum Cyfrowego, jest ponad 21 milionów skanów dostępnych online.

- To ogromne liczby, ale nie jestem przekonany, że to jest projekt, który kiedykolwiek można będzie skończyć - mówi Maciej Róg, sekretarz Stowarzyszenia Opolscy Genealodzy. - Na świecie, nawet tylko w ostatnich stuleciach, żyło tyle osób, że jeśli po każdym zostało choćby po trzy akty, które można zeskanować i zindeksować, to są to zbyt duże ilości do „przerobienia”.
W dodatku już się robią kolejki, za które odpowiadają sami genealodzy. A dokładniej - ich zapał. W kolejnych miastach powstają zespoły pasjonatów, którzy zgłaszają się do państwowych archiwów i oferują swoją pomoc przy skanowaniu dokumentów. Te skany NAC musi potem przerobić na mniejsze pliki i umieszczać na portalu szukajwarchiwach.pl i to właśnie jest wąskie gardło, które generuje kolejkę.

- Też dokładamy do tego swoją małą cegiełkę, bo skanujemy metryki znajdujące się w Archiwum Państwowym w Opolu, z którym zawarliśmy formalną umowę - mówi Róg. - W czwartki między godz. 16 a 18 nasi członkowie wchodzą i skanują księgi.
Teraz na tapecie mają Stare Budkowice, lata 1874-1914. Urodzenia już są na dyskach, teraz lecą ze ślubami. W dwie godziny można przerobić jedną księgę, czyli około 200 skanów, ale to przybliżona liczba. - Bo jak człowiek się zagada albo wczyta w te metryki, to czas ucieka - śmieje się Róg.

Dla ludzi z zewnątrz nazwiska, daty, miejscowości mogą wydawać się nudne, ale genealodzy czują się jak detektywi. Tak jak Dorena Wasik, Amerykanka z polskimi korzeniami, która w sobotę podczas konferencji genealogicznej w Brzegu na początku swojego wykładu wyświetliła zdjęcie serialowego porucznika Columbo. A potem łamaną polszczyzną opowiadała, jak prowadziła własne śledztwo, odkrywając rodzinną tajemnicę związaną z człowiekiem ze zdjęcia - Januszem Długołęckim.
W poszukiwaniu swojej rodziny trafiła do Polski. - W 2014 roku przyjechałam do rodzinnej wsi, popytałam o nazwisko, w końcu trafiłam do żółtego domu, zastukałam do drzwi i powiedziałam, że jestem z Ameryki. A mój kuzyn na to: - Dlaczego cię nie było tak długo!

- To była wieś Gibałka, całe siedem domów - śmiał się Jonathan Shea, profesor języków, członek Polskiego Towarzystwa Genealogicznego w stanie Connecticut i na Północnym Wschodzie USA, który również przyjechał do Brzegu.
Podczas swojego wykładu Shea pokazywał, jakie trudności czekają polskich genealogów, którzy chcieliby znaleźć swoich krewnych w USA. - Może wam się wydawać, że nie macie rodziny w Stanach Zjednoczonych, ale mamy 12 milionów mieszkańców pochodzenia polskiego, więc może macie i nie wiecie - mówił gość z Ameryki. - Ale najpierw musimy jednak poroz­mawiać o językach. Jeżeli szukaliście kiedyś dokumentów amerykańskich w inter­necie, to na pewno zauważyliście, że na­zwiska są pokręcone. Tutaj mam spis urodzin z Long Island, gdzie jest sześć wariantów nazwiska Kowalewski. A bywa, że takich wariantów jest i 20.

Błędy wynikały z nieczytelnego pisma w oryginałach, poza tym urzędnicy imigracyjni nie znali języków poza angielskim, nie znali europejskich kultur czy geografii.

A ponieważ statki, którymi podróżowali polscy emigranci, wypływały z Niemiec czy Francji, więc często nazwiska zapisywano fonetyką niemiecką albo francuską. Bywało też, że imiona zapisywano w rosyjskim odpowiedniku, a więc zamiast Józefa był Osip. - Do tego dochodzą gwarowe naleciałości i związane z tym zniekształcenia nazwisk. Trzeba to wiedzieć, bo bez znajomości tych wariantów nikogo nie znajdziemy - dodawał prof. Shea. - Potem ludzie indeksujący metryki nie znali polskiego, więc zamieniali litery np. ł na t. Jeżeli błąd jest w pierwszej literze nazwiska, to nie da się już nic znaleźć.

Jeśli jednak nie boimy się tych trudności, to amerykańskie strony internetowe są prawdziwą kopalnią wiedzy o przodkach.
- W Ameryce genealogia jest bardzo popularna, znacznie bardziej niż w Polsce, ale widzę, że zainteresowanie tutaj jest coraz większe - dodał prof. Shea. - Kiedy byłem w Polsce sześć lat temu, to w archiwach siedziałem sam, a dzisiaj są one pełne genealogów. Przywozimy też wycieczki z USA, z ludźmi, którzy interesują się przeszłością swojej rodziny, i trafiamy do takich miejsc, do których autokary zwykle nie dojeżdżają, w okolice Przemyśla, Tarnowa, Suwałk czy Białegostoku.
Amerykanie szukają korzeni w Polsce, a wielu Polaków chcąc poznać historię swoich przodków, musi sięgać po źródła z dawnych Kresów Wschodnich.

- Nasze archiwum przechowuje materiały z terenów zabużańskich, przejmując je z urzędów stanu cywilnego - po okresie 80-letnim od momentu zamknięcia danego materiału - mówiła Dorota Lewandowska z Archiwum Głównego Akt Dawnych w Warszawie. - Można powiedzieć, że mamy dużo szczęścia, bo te dokumenty bardzo różnymi drogami trafiały do naszego kraju. Bardzo duży zespół akt archiwum archidiecezjalnego lwowskiego trafił za pośrednictwem archiwum przemyskiego, gdzie były kilka lat przechowywane. A wiele można by opowiadać o tym, jak księża w nielegalny sposób przewozili swoje akta, które potem były przechowywane w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego.
Genealodzy mogą też korzystać z archiwum arcybiskupa Baziaka w Krakowie, jest też archiwum przy Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. - Współpracujemy między sobą i przekazujemy informacje o zasobach, ale genealog musi się liczyć z tym, że będzie szukał i dowiadywał się w wielu miejscach - dodaje Lewandowska.

Oczywiście nie obędzie się bez sięgnięcia do źródeł znajdujących się na terenie Ukrainy. - Księgi metrykalne w całej dużej masie są przechowywane w Państwowym Historycznym Archiwum Ukrainy we Lwowie, są też metryki w tamtejszym odpowiedniku naszego USC i wiem, że sporo osób jeździ albo pisze na Ukrainę i dostaje odpowiedzi. Ze stroną ukraińską współpracujemy, ale trzeba sobie jednoznacznie powiedzieć: to, co my mamy, i to, co oni mają, to są odrębne byty i na pewno nie będzie żadnego przekazywania ani scalania archiwów.

O szukaniu przodków w archiwach z dawnych Kresów może dużo powiedzieć Siergiej Batogowski, Ukrainiec z polskimi korzeniami, który na konferencję do Brzegu przyjechał, żeby podglądnąć polskich genealogów. - U nas genealogia nie jest jeszcze tak popularna jak w Polsce, ale coraz więcej osób jest tym zainteresowanych z bardzo prostej przyczyny: wiele z nich chce sobie wyrobić kartę Polaka - tłumaczył Siergiej. - Ja też od tego zacząłem, ale nie znalazłem potrzebnych dokumentów, za to zachorowałem na genealogię.

Dziś jego drzewo sięga do 1742 roku. - Niezbyt głęboko, bo bywają starsze archiwa, ale w niektórych miejscowościach nie zachowały się. U mnie w rodzinnej wsi po mieczu - w Stęzażycach pod Włodzimierzem - doszło do rzezi wołyńskiej: Ukraińcy spalili kościół, Polacy spalili cerkiew i wszystkie akta spłonęły - dodał Batogowski.

Problemy są także w samych archiwach. - Od blisko roku funkcjonuje przepis, że można fotografować wszystko, co jest starsze niż 75 lat - opisuje ukraiński genealog. - Ale większość archiwów nie trzyma się tej zasady i wymyślają różnego typu wymówki. Kiedyś np. zamówiłem w archiwum księgę i dostałem ją do przeczytania. Wyciągam aparat, a oni mówią, że nie wolno. Pytam dlaczego, a oni, że nie przeszkadzają fotografować, ale mam zapłacić za udostępnienie do kopiowania. To nonsens, ale niestety, tak się dzieje w wielu archiwach.

Na szczęście polskie instytucje są coraz bardziej przyjazne genealogom i chętne do udostępniania zbiorów w internecie.
- I mam nadzieję, że dostęp się nie pogorszy, bo te księgi to nasze wspólne dziedzictwo, a skanowanie ich spełnia funkcję ochronną - dokumenty pozostaną nawet, gdy oryginały spłoną czy zaginą przy okazji historycznych zawieruch - przypomina Maciej Róg. - Zresztą z materiałów w internecie korzystają nie tylko genealodzy, ale również historycy czy dziennikarze. Jak np. dr Marek Jerzy Miniakowski, którzy tworząc genealogię wielkich Polaków (wielcy.pl), doszukał się dalekich rodzinnych związków Wojciecha Jaruzelskiego, Jarosława Kaczyńskiego i Bronisława Komorow­skiego.

- Genealodzy są fenomenalni, bo potrafią cofnąć się bardzo głęboko, ale też muszą być uczciwi w tym wszystkim - zaznacza prof. Nicieja. - Dlatego trzeba się bardzo pilnować i być nieufnym, bo ludzka pamięć potrafi być bardzo kreatywna.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska