To był taki zbiornik retencyjny. Z mieszkańcami i ich domami na dnie

Tomasz Kapica
Tomasz Kapica
Słynne szandory. To właśnie o nie toczy się cały spór. Czy należało je zamykać i skazać na zalanie setki domów.
Słynne szandory. To właśnie o nie toczy się cały spór. Czy należało je zamykać i skazać na zalanie setki domów. Fot. Daniel Polak [O]
Powodzianie z Koźla i okolic od prawie 6 lat walczą przed sądem o wyjaśnienie przyczyn zatopienia ich domów i ukaranie winnych. Idzie im jak po grudzie, ale się nie poddają.

Grzegorz Fuławka mieszka przy ulicy Raciborskiej, na styku Koźla i Kobylic (należących już do gminy Cisek). To teren, który ze względu na sąsiedztwo Odry od zawsze był potencjalnie zagrożony powodzią. Dlatego powinien być szczególnie chroniony.

- Tymczasem z góry założono, że w razie zagrożenia poświęci się nas i nasze domy - mówi Grzegorz Fuławka. - Nie rozumiem takiej decyzji.

Powodzianie uważają, że zostali skazani na zalanie, by rzekomo chronić przed tym centrum Koźla. Fuławka zna się trochę na hydrologii i przeczuwał to już na kilka lat przed ostatnią powodzią. Pisał o tym w gazetach, chodził po urzędach, alarmował. Bezskutecznie. W maju 2010 roku przyszła wielka woda i zalała domy przy ulicy Raciborskiej oraz Cmentarnej w Koźlu, a także kilka podkozielskich wiosek, między innymi Kobylice i Landzmierz. Czyli stało się dokładnie tak, jak przewidywał.

- Do dziś walczymy przed sądem o sprawiedliwość. Chcemy też, aby już więcej nie popełniono takiego błędu, wskutek którego nasze domy znów znajdą się pod wodą - podkreśla pan Grzegorz.

Zamknięto szandory

Mieszkańcy peryferii Koźla i położonych obok nadodrzańskich wiosek mają tego pecha, że główny wał chroniący centrum Koźla przed wielką wodą zbudowano za nimi. W poprzek wału przechodzi droga z Koźla do Kobylic, w związku z czym znajduje się tam naturalna wyrwa w systemie przeciwpowodziowym. W razie zagrożenia można ją zamknąć za pomocą tzw. szandorów, czyli metalowej bariery, która tworzy tamę. Kiedy poziom wody w okolicach Koźla zaczął się mocno podnosić, władze miasta i powiatu podjęły decyzję o zamontowaniu szandorów. Jednocześnie zasypano przepust przy moście na obrzeżach miasta. Niedługo potem domy przy Raciborskiej i Cmentarnej, a także Kobylice i Landzmierz znalazły się pod wodą.

- Staliśmy się zbiornikiem retencyjnym, gdyż zamknięte były wszelkie przepusty umożliwiające spływ wzbierającej wody do niżej płynącej Odry - tłumaczą mieszkańcy. - Zamknięcie tych przepustów przyczyniło się do tego, że na naszym terenie poziom wody powodziowej był ponad 2,5 metra wyższy niż w tym samym czasie poziom wody w Odrze.

Mieszkańcy nazwali się „polderem Kobylice”.

- Wyglądało to tak, jakby ktoś szczególnie zadbał o to, aby z naszego terenu, swoistej wanny, nie uciekła kropla wody do niżej płynącej rzeki. Dzięki takim działaniom polder na niemal trzy dni powstrzymał kulminacyjną falę powodziową. Tak prowadzona wówczas akcja zatopieniowa być może miała na celu uratowanie przed powodzią Opola i Wrocławia. O nas nikt nie myślał.

Czy można było postąpić inaczej? Do dziś trwa o to gorący spór, a i prawdopodobnie wyjaśni to dopiero sąd. Trzeba jednak przyznać, że samo ratowanie Koźla przed powodzią odbywało się z wielkim zaangażowaniem nie tylko odpowiedzialnych za bezpieczeństwo urzędników, ale również samych mieszkańców. Jednym z najbardziej spektakularnych wydarzeń była budowa prowizorycznego wału na drodze krajowej nr 418 prowadzącej z Koźla do Reńskiej Wsi. Kierujące obroną miasta władze gminy i powiatu zorientowały się, że to właśnie tędy może przelać się woda, która spustoszy później centrum Koźla, a w szczególności najbardziej zaludnione osiedle Zachód. W kilka, kilkanaście godzin postanowiono zbudować wał z gruzu. Miejscowe firmy budowlane zaoferowały pomoc w postaci ludzi i sprzętu. Zdecydowano zwieźć tam odpady budowlane z osiedla Azoty, po jednej ze starych fabryk. Policja zamknęła dla ruchu ponad 5-kilometrową drogę z Azotów do Koźla i dała kierowcom eskortę. Ci ostatni dostali zadanie: jak najszybciej, nie bacząc na przepisy drogowe, przywieźć gruz na peryferie Koźla.

Szpital i klinikę jednak uratowano

Pędzące konwoje z gruzem napawały nadzieją mieszkańców miasta, że Koźle jednak nie zostanie zalane. Niestety, woda i tak dostała się do miasta korytem niewielkiego potoku Lineta, który standardowo ma kilkanaście centymetrów głębokości i metr szerokości.

- Mało tego, stawianie tego prowizorycznego wału jeszcze pogorszyło sytuację na naszym terenie - mówi Grzegorz Fuławka.

Faktem jest jednak, że wskutek założenia szandorów zdołano ocalić przed zalaniem kozielski szpital i stojącą w sąsiedztwie klinikę kardiologiczną. Gdyby dostały się pod wodę, straty byłyby potężne i sięgały dziesiątków milionów złotych. Szandory stanęły zaledwie trzysta metrów od lecznic.

Od tego czasu mieszkańcy domagają się pełnego wyjaśnienia całej sprawy, odszkodowań oraz ukarania winnych. Batalia sądowa trwa już prawie sześć lat i ciągle nie widać szans na to, że szybko się zakończy.

Najpierw badała ją prokuratura. Mieszkańcy zeznali, że ich zdaniem podczas akcji przeciwpowodziowej popełniono wiele błędów i skupiono się na ratowaniu centrum, szpitala oraz tamtejszej kliniki serca, poświęcając peryferie. Prokuratura Okręgowa w Opolu umorzyła śledztwo w tej sprawie. Śledczy nie znaleźli żadnych dowodów na to, że akcja przeciwpowodziowa była prowadzona źle. Wskazali też, że przy obecnym stanie obwałowań i braku zbiornika w Raciborzu takie sytuacje mogą się powtarzać. Prokuratora ustaliła ponadto, że wszystkie działania zmierzały do ochrony jak największej liczby mieszkańców i terenu, a nie tylko szpitala i kliniki.

Sąd apelacyjny nakazał ponowne rozpatrzenie sprawy

W listopadzie 2010 roku 130 mieszkańców złożyło jednak pozew zbiorowy przeciwko miejscowym władzom samorządowym. Został on oddalony przez Sąd Okręgowy w Opolu w całości. Sąd uznał, że „nie istnieją przesłanki do stwierdzenia braku profesjonalizmu, popełnienia błędów ani niewłaściwego przygotowania władz do działań w przypadku powodzi, jak również niewłaściwych działań w maju 2010 r.”. Dodatkowo powodzianie musieli ponieść koszty procesu - 14 tysięcy złotych.

Odwołali się jednak do Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu. Tam decyzja z Opola została uchylona i skierowano sprawę do kolejnego rozpatrzenia. Podstawą były błędy formalnoprawne. Sąd pierwszej instancji oddalił bowiem wniosek o dopuszczenie opinii biegłego dotyczącej okoliczności, które spowodowały wskazywane przez powodzian szkody. Posłużył się opinią wydaną w toku postępowania prokuratorskiego dotyczącego również tej sprawy. Sąd apelacyjny stwierdził, że tym samym sąd pierwszej instancji nie rozpoznał istoty sprawy i uznał, że dowód w postaci kolejnej opinii biegłego jest konieczny.

Samorządowcy będą przesłuchani

Trwający do dziś proces rozpoczął się dopiero w listopadzie 2014 roku. Do tego czasu obyły się dwie rozprawy. Dlaczego idzie to tak wolno?

- Sprawa jest skomplikowana, sąd długo czekał m.in. na opinię biegłego - tłumaczy Ewa Kosowska-Korniak, rzecznik Sądu Okręgowego w Opolu.

W lipcu mają zostać przesłuchani świadkowie: była wiceprezydent Kędzierzyna-Koźla Brygida Kolenda-Łabuś, która kierowała akcją obrony miasta, oraz ówczesny starosta kędzierzyńsko-kozielski Józef Gisman (teraz pełni funkcję wicestarosty). Samorządowcy od początku utrzymują, że nie ponoszą żadnej winy.

- Jeśli stanęłabym przed taką samą decyzją raz jeszcze, to znów zamknęlibyśmy szandory. Uważam, że postąpiliśmy słusznie - twierdzi Brygida Kolenda-Łabuś.

Biegły z zakresu melioracji Czesław Szczegielniak dopatrzył się jednak błędów po stronie władz:

- Operaty przeciwpowodziowe gminy oraz powiatu, na podstawie których podejmowano decyzję, nie były aktualne, a to uniemożliwiło właściwą ocenę sytuacji - podkreśla Czesław Szczegielniak. - Obwałowania, które zostały zbudowane dla ochrony, stały się pułapką, bo woda, która wlewała się za nie, nie miała drogi ujścia.

Zdaniem eksperta należało podjąć błyskawiczną decyzję o rozkopaniu części wału, ale z tym zwlekano. Biegły podkreślił też, że nie można było ustrzec się przed zalaniem, ale szybka decyzja zespołu kryzysowego mogła zmniejszyć jego skalę.

Zdaniem mieszkańców peryferyjnej części Koźla oraz wiosek w gminie Cisek należało przekopać wał pomiędzy potokiem Golka a obwodnicą na szerokość 50 metrów.

- To w bardzo istotny sposób zmniejszyłoby skalę zniszczeń - podkreśla Grzegorz Fuławka, którego dom został zalany do wysokości dwóch metrów. - Węzeł wodny w Koźlu ma przepustowość 2,3 tysiąca metrów sześciennych wody na sekundę. Podczas majowej powodzi woda płynęła z szybkością 2 tysięcy metrów sześciennych. Teoretycznie nie powinno więc dojść do zalania miasta.

Mieszkańcy mówią, że jeśli sąd w Polsce nie przyzna im racji, wówczas będą się domagać sprawiedliwości na arenie europejskiej.

- Pójdziemy do Strasburga, wszędzie. Od początku wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Ale wiedzieliśmy też, że mamy rację - podkreślają.

Powódź 2010

Największe straty podczas kataklizmu sprzed sześciu lat spośród wszystkich gmin na Opolszczyźnie poniosła właśnie gmina Cisek, skąd pochodzi większość mieszkańców, którzy złożyli pozew zbiorowy. Straty w samej infrastrukturze komunalnej oszacowano na 6,5 miliona złotych. Cisek otrzymał jednak największą pomoc rządową już po powodzi. W ciągu sześciu lat ukończono tam system obwałowań. Będą one jednak w pełni skuteczne dopiero wtedy, gdy zakończy się budowa zbiornika Racibórz Dolny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska