Tragedia "Steubena"

Krzysztof Zyzik
Krzysztof Zyzik
Oprócz rannych żołnierzy, statkiem płynęły również kobiety i dzieci.
Oprócz rannych żołnierzy, statkiem płynęły również kobiety i dzieci.
40 mil morskich na północ od Ustki, 72 metry pod wodą, leży przewrócony na bok kadłub, a w nim i wokół niego las kości i czaszek. To szczątki niemieckich uchodźców z Prus Wschodnich. Wszyscy byli pasażerami statku "General von Steuben".

Steubena" trafiono dwiema radzieckimi torpedami w nocy 10 lutego 1945 roku. Jeszcze rok temu sądzono, że wrak leży w innym miejscu, i że jest w kawałkach.
Marcin Jamkowski, dziennikarz pisma "National Geographic Polska", jest jednym z nielicznych ludzi na świecie, którzy dotarli do wraku statku - drugiego (po "Wilhelmie Gustloffie") największego na świecie cmentarzyska po wodą.
"W słabo przejrzystym morzu Bałtyckim z każdym metrem nastrój robi się coraz bardziej ponury" - opisuje Jamkowski w ostatnim numerze "National Geographic". "Nawet w świetle naszych potężnych lamp jedyne, co widać, to linia monotonnie przesuwająca się przed oczami. Cielsko wraku wynurza się z mroku, gdy docieramy do głębokości 50 metrów. Początkowo trudno rozpoznać kształty statku - bo orientację utrudnia fakt, że kadłub leży na boku. Na dodatek wrak jest spowity całunem porwanych sieci rybackich. Podziwiam zgrabny kształt kadłuba zwieńczonego eleganckim rellingiem i równe rządy okrągłych bulajów. Gdy mijam pokład spacerowy, oczyma wyobraźni widzę tłum ludzi stłoczonych w wąskich korytarzach i walczących na śmierć i życie, by dostać się na rufę i tam zdobyć miejsce w szalupie ratunkowej".

... zamieniła się w wojskowy lazaret.
... zamieniła się w wojskowy lazaret.

Luksusowa sala balowa "Steubena"...

Ostatnia droga ucieczki
Na początku lutego 1945 roku port w Pillau (dzisiejszy rosyjski Bałtyjsk) robił na przybywających tu uchodźcach z Prus Wschodnich straszne wrażenie. Pod gołym niebem na noszach leżały dziesiątki niemieckich rannych żołnierzy, krzyczących z bólu, żebrzących o wodę. Z każdym dniem do portu przybywały setki uchodźców cywilnych, głównie kobiety i dzieci.
Uciekali przed nacierającą Armią Czerwoną, która budziła postrach. Ludzie wiedzieli już, co Sowieci robili z ludnością cywilną w zdobytych przez siebie niemieckich wioskach. Na przykład w Nemmersdorfie żołnierze najpierw zgwałcili wszystkie kobiety, a potem przybijali je nago, w pozycji krzyża, do domów i stodół. Mężczyzn i dzieci zatłukli pałkami, a potem jeszcze dla pewności porozjeżdżali czołgami. Masakra wyszła na jaw, bo wkrótce Niemcy odbili Nemmersdorf z rąk armii radzieckiej i po odkryciu rzezi niewinnych zaprosili kronikę filmową...
Kiedy coraz więcej uchodźców tłoczyło się w porcie Pillau, statek pasażerki "General von Steuben" właśnie wypływał z portu w Schwinemunde (Świnoujście), by wrócić do Prus Wschodnich po kolejną partię uchodźców. "Steuben" uczestniczył w największej morskiej ewakuacji ludności wszech czasów. W kilka miesięcy ponad 1000 statków ewakuowało około 2.4 miliona mieszkańców Prus Wschodnich.
Pillau było głównym miejscem zbiórki uchodźców. Niemcy, którzy 9 lutego zaczęli zajmować miejsce na "Steubenie", mogli już wiedzieć o zestrzeleniu 30 stycznia statku "Wilhelm Gustloff" z prawie 10 tysiącami pasażerów na pokładzie. Mimo to pchali się na statek, bo nie było innej drogi ucieczki.
- Pierwszeństwo w dostaniu się na pokład mieli najciężej ranni żołnierze - wspominał w rozmowie z Marcinem Jamkowskim Joachim Wedekind, oficer marynarki handlowej mieszkający dziś w USA. - Wszystkie kajuty, sale i korytarze były zajęte przez rannych. Gdy wydawało się, że na statku nie zmieści się już ani jedna osoba więcej, kapitan Karl Homann, łamiąc rozkazy Hitlera, postanowił w ostatniej chwili wpuścić jeszcze tysiąc uchodźców. Przykazano im zostawić bagaże na nabrzeżu i znaleźć sobie miejsce pomiędzy rannymi.

Trzy największe katastrofy morskie w dziejach wydarzyły się w 1945 r. na Bałtyku podczas ewakuacji Niemców z Prus Wschodnich. Na pokładach statków „General
Trzy największe katastrofy morskie w dziejach wydarzyły się w 1945 r. na Bałtyku podczas ewakuacji Niemców z Prus Wschodnich.
Na pokładach statków „General von Steuben”, „Wilhelm Gustloff”
i „Goya” zginęło prawie 20 tysięcy ludzi.

... zamieniła się w wojskowy lazaret.

9 lutego około godz. 15.30 holowniki wyprowadziły statek na środek basenu portowego. Jednocześnie wyszedł w morze okręt eskorty, torpedowiec "T-196" (na który wpuszczono dodatkowo 200 uchodźców). Oba statki wypłynęły na pełne morze wieczorem.
Dwie celne torpedy
Bałtyk był spokojny, niebo ciemne, zapowiadające opady śniegu. Kapitan "Steubena" chciał jak najszybciej przejść przez Zatokę Gdańską, a potem przez akwen pomiędzy przylądkiem Rozewie a Ławicą Słupską, bo tam najczęściej czaiły się sowieckie okręty podwodne. Na wysokości Rozewia zwiększono prędkość "Steubena" do maksymalnej - to tutaj zatopiono "Wilhelma Gustloffa". Kapitan Homann nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że tego wieczoru czai się pod wodą okręt podwodny "S-13", dowodzony przez komandora Marineskę - ten sam, który zatopił "Gustloffa".
Dochodziła północ, jednak na statku, poza dziećmi, mało kto spał. Ludzie gorączkowo rozmawiali, byli szczęśliwi, że udało im się uciec przed czerwonoarmistami. Na statku lekarze przeprowadzali operacje najciężej rannych, urodziła się trójka dzieci.
W tym czasie załoga okrętu "S-13" dojrzała na linii horyzontu, na wysokości Ustki, łunę z kominów "Steubena". Komandor Marinesko zaczął szykować okręt do ataku. Jednak osłaniający Steubena torpedowiec "T-196" wykrył radziecki okręt i ruszył wprost w jego stronę z zamiarem staranowania go. "S-13" zanurzył się pod wodę, więc torpedowiec zaczął go bombardować bombami głębinowymi. Marinesko szybko się oddalił, ale potem, już niezauważony, podpłynął z innej strony.
Około godziny 00.50 w sobotę 10 lutego Marinesko dał rozkaz Władymirowi Kuroczkinowi odpalenia dwóch torped z aparatów rufowych. Pierwsza trafiła w prawą burtę na wysokości pomostu, druga w okolicy kotłowni. Wkrótce potem nastąpiły dalsze eksplozje, prawdopodobnie wybuchły znajdujące się pod pełnym ciśnieniem kotły.

Trzy największe katastrofy morskie w dziejach wydarzyły się w 1945 r. na Bałtyku podczas ewakuacji Niemców z Prus Wschodnich.
Na pokładach statków "General von Steuben", "Wilhelm Gustloff"
i "Goya" zginęło prawie 20 tysięcy ludzi.

Krzyk rozpaczy i bezsilności
- Obudził mnie potworny huk - wspomina Paul Niechaus, pasażer statku. - Biegłem w stronę pokładu. Po drodze słyszałem na korytarzach huk wystrzałów - to pozbawieni nadziei ciężko ranni żołnierze popełniali samobójstwa.
Wybuchła straszliwa panika. Nieliczni zdołali przedostać się na śliski pokład. Parę minut od wybuchu torped statek położył się na prawą burtę.
Gerhard Dopke, ranny żołnierz, wspomina:
- Ostatkiem sił wydostałem się na pokład. Statek osuwał się już w głębiny i któraś kolejna fala zmyła mnie z pokładu do morza. W wodzie złapałem się jakiejś deski. Zacząłem się modlić. Powiedziałem: "Panie, nie daj mi się tu utopić jak szczur". I wtedy zdarzył się cud: prosto na mnie wypłynęła pusta tratwa ratunkowa. Zębami złapałem się jej liny i jedną sprawną ręką zacząłem się na nią wdrapywać. Krzyknąłem ostatkiem sił: "nie pozwólcie wchodzić nikomu więcej, bo ja się utopię" i straciłem przytomność.
Krzyki ludzi słychać było kilka mil od miejsca katastrofy. Uratowano około 300 osób, tych najbardziej sprawnych. Ciężko rani żołnierze oraz kobiety i dzieci w walce na łokcie nie mieli szans.
Helene Sichelschmidt do dziś ma wyrzuty sumienia, że ona się uratowała, a jej przyjaciółka Marti, która - kiedy statek już tonął - uratowała jej życie, zaginęła.
- Chwyciłam się jakiejś drabinki, gdy statek nagle się mocno przechylił - opowiada Sichelschmidt. - Nogi zawisły mi w powietrzu. Spadłabym i już nigdy do niej nie doszła, gdyby nie żołnierz, który był pode mną, popchnął mnie ku górze, a Marti podała mi rękę. Widząc, że statek idzie na dno, zdjęłyśmy buty, złapałyśmy się za ręce i czekałyśmy, aż zabierze nas woda. Nawet nie wiem, kiedy znalazłam się w morzu. Gdy się wynurzyłam i dopłynęłam do tratwy, Marti przy mnie już nie było...
Wrak pozostanie grobowcem
Wyprawa "National Geographic" miała możliwości techniczne, by wejść do wnętrza wraku "Steubena", jednak nurkowie tego nie zrobili. Jak mówią, z szacunku dla tysięcy zmarłych spoczywających w tym miejscu.
Marcin Jamkowski tak wspomina ostatnie minuty na dnie lodowatego Bałtyku:
- Przez wybite okna zaglądam do środka. Wewnątrz zadziwiająca, całkowita pustka, ani jednego przedmiotu, żadnych sprzętów pokładowych, porozrzucanych bagaży - nic. Jakaż musiała być siła wody, która wdzierała się przez te pokłady, że wymiotła z nich wszystko, pozostawiając wyłącznie nagie, stalowe ściany. Za pokładem spacerowym widzę charakterystyczne kształty zwieńczonych łukami okien. To za nimi, w wypełnionych rannymi dawnych salach koncertowych, zapewne spoczywają dziś szczątki tysięcy ludzi. W uszach dźwięczą mi słowa, jakie słyszałem od oficerów polskiej Marynarki Wojennej, którzy badali "Steubena" bezzałogowym pojazdem podwodnym: "Widzieliśmy na obrazie z kamery, że cała okolica wraku jest usłana ludzkimi szczątkami. Wszędzie kości i czaszki".

PS. Cytaty ocalonych rozbitków Steubena pochodzą z tekstu Marcina Jamkowskiego "Widmo z dna Bałtyku".

Zdjęcia publikujemy dzięki uprzejmości "National Geograpfic".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska