Zeszyt, co karmi ludzi

Joanna Jakubowska [email protected]
Od 14 lat pani Jola utrzymuje pół wsi. Nie jest filantropką, ani bogaczką. Ma tylko sklep spożywczy. I zeszyt.

Zeszyt pani Joli nie jest zwykłym zeszytem. Gdy wziąć go do ręki, kartki nie chcą się zewrzeć w karny plik, tylko każda sterczy osobno. Bo zeszyt żyje intensywnie zapisami i skreśleniami. Nie ma dnia (poza niedzielą), żeby leżał bezczynnie.
Wpis z 19 kwietnia: "Kowalski 14,56 zł", 20 kwietnia przy tym samym nazwisku - "26,20 zł". Przez większość miesiąca są setki nowych wpisów, a wykreślania tylko w okolicy dziesiątego, czyli po wypłacie. Wtedy jest kartkowanie wstecz i wykreślanie starych zapisów. Najstarsze są z 8 grudnia 2004 i niektóre do dziś nie doczekały się anulowania.
Zeszyt jest niezwykły nie tylko z powodu swego nikczemnego wyglądu, lecz także wiedzy, którą zawiera. Jest rejestrem biedy mieszkańców Z., małej wioski pod Niemodlinem. Można się z niego dowiedzieć, komu i ile danego dnia zabrakło na jedzenie albo jak odżywia się przeciętna rodzina w Z. To skarbnica wiedzy dla dietetyka, socjologa i pracownika pomocy społecznej, polityka.
- We wsi jest ze dwieście ludzi, połowa bierze na kreskę. Drugie sto przychodzi z trzech innych wiosek - opowiada właścicielka sklepu.

Żywicielka wioski: wiek koło pięćdziesiątki, blond farbowane włosy, kucyk. Łagodne, zmęczone spojrzenie, ściszony głos. W sklepie wszystko, czego potrzeba do życia: artykuły spożywcze, chemiczne, papiernicze. Wystrój jak z lat siedemdziesiątych: liche regały, światła nie za dużo, tylko lada chłodnicza i lodówki nowoczesne. W środku co kto chce: nabiał, wędliny, napoje, piwo. A chce każdy. Stać mało kogo. Gdy rozmawiamy na boku, pracownik sklepu podchodzi do nas i dyskretnie wyjmuje z rąk pani Joli zeszyt. Właśnie przyszedł klient.
- Tak jest od początku, kiedy tylko w sklepach zaczęło wszystkiego być pod dostatkiem - mówi kobieta. - Właśnie wtedy, na początku lat dziewięćdziesiątych odkupiłam ten sklep od GS-u. Wcześniej sama w nim pracowałam. Od razu ludzie chcieli mieć wszystko, ale nigdy nie było ich stać na wszystko. I tak zaczęła się historia z zeszytem. Bo taka tu wieś: jeden rolnik, a reszta żyje z rolniczych rent i emerytur. Każdy ma średnio po hektarze pola. I to całe ich bogactwo.
Na ile pani Jola szacuje kredyt udzielony sąsiadom?
- Będzie tego z osiemnaście tysięcy - mówi bez mrugnięcia powieką. - Można by za to kupić samochód... - zastanawia się. - Albo nakupić towaru. A tak to jest nieoprocentowany kredyt. Co kto odda, to za chwilę znowu za tyle samo nabierze. I tak w kółko. Ludziom ciągle brakuje pieniędzy, a człowiek zjeść musi, umyć się, kupić dziecku zeszyt do szkoły. Są rzeczy, z których nie da się zrezygnować.

Pani Jola nie chce, żeby pisać, jaka to wieś, bo się boi. Nie chce nawet, żeby podawać jej prawdziwe imię. Ma kłopoty z odzyskaniem pieniędzy od niektórych klientów. Najstarszy dług liczy osiem lat. Średnio rodzina jest zadłużona u niej na tysiąc złotych. Właścicielka mówi, że nie może z klientami iść na udry, bo przestaną przychodzić. A wtedy pieniędzy nie zobaczy nigdy. Można tylko po dobroci.
- Tłumaczę, że ja z tego żyję, że muszę mieć na towar, na ZUS-y, bo mam trzech pracowników - opowiada. - Inaczej splajtuję i gdzie wtedy przyjdą po zakupy? - tak im tłumaczę. I to jakoś działa. Pieniądze oddaje jakieś siedemdziesiąt procent klientów.
Z zeszytu nie dowiemy się, kto co kupił danego dnia, bo pani Jola nie zapisuje "kupionych" artykułów, tylko za ile. Musi oszczędzać w zeszycie miejsce, bo zapisów jest dużo. Każdego dnia co najmniej kilkanaście nazwisk. Czasem jednego dnia to samo nazwisko jest zapisane kilka razy, tylko zmieniają się przy nim imiona: raz ojca, raz córki, a jeszcze innym razem syna.
Przy zakupach na zeszyt obowiązuje zasada: wszystko, tylko nie alkohol. Bywa więc, że klient przychodzi po zwykłe zakupy "na krechę", a w portfelu ma skądś naskrobane dwa albo pięć złotych na piwo albo nalewkę. Tę zasadę ludzie w Z. szanują i się jej trzymają.

- Powiedz Pidojmowej, żeby się w dupę pocałowała - usłyszała w odpowiedzi Maria Pidojma, właścicielka sklepu w Radoszowicach, gdy poprosiła córkę zadłużonej kobiety, by przypomniała matce o długu. O odpowiedzi donieśli właścicielce życzliwi sąsiedzi.
Pani Maria śmieje się, opowiadając tę historię, nie złości, bo to na nic. Innym razem:
- Nażryj się - rzucił sklepowej w twarz klient, gdy wreszcie uzbierał całą kwotę i przyszedł ją oddać. Wcześniej od miesięcy uchylał się od zwrotu.
- Tak to u nas jest - mówi z westchnieniem Maria Pidojma, na którą "stoi" sklep w Radoszowicach.
Ona jest na emeryturze, ale sklep prowadzi córka. Nie może być inaczej, bo obrót jest za mały, by zarobił na ZUS dla młodszej Pidojmowej. Emerytka nie musi płacić całej składki, tylko zdrowotną. I są kilkaset złotych do przodu.
- Facet, który prowadził kiedyś drugi sklep we wsi, przejechał się na interesie z powodu ZUS-u właśnie. Sklepu już nie ma - komentuje Marzena Żarnowska, córka seniorki.
W Radoszowicach jest tak samo jak w poprzedniej wsi: połowa ludzi kupuje na kredyt. Oddają dziesiątego, ale już w tym samym dniu znów biorą na wpis do zeszytu.
- Pani, a ile pieniędzy nam przepadło, bo dłużnik umarł - opowiada Maria. - Jeden człowiek brał na zeszyt, nie oddawał. Kiedy umarł, jego żona mi mówi "ja nie brałam". I co, człowieku, zrobisz?

Inny przypadek: - Klient z naszej wsi był mi dłużny ponad osiemset złotych. Miał oddać w piątek, ponoć już miał te pieniądze. Ale we wtorek znaleźli go nieżywego na przystanku w Graczach. Kiedy upomniałam się o dług u jego ojca, powiedział mi "Idź do niego, może ci odda".
Z tego wszystkiego przyszedł taki moment, że nie było za co kupić towaru. Pani Maria musiała wziąć kredyt. Żaden bank nie chciał jej pożyczyć, bo miała za niski dochód. Musiała wziąć pieniądze w Providencie, bo tam nie sprawdzają zdolności kredytowej. Odsetki sięgnęły wartości pożyczonej kwoty.
- Taki to interes sklep na wsi - mówi Marzena Żarnowska. - Robimy raczej za pomoc społeczną. Jest tu ze 350 mieszkańców, a połowa bierze na kredyt. Kupują tylko tyle, żeby móc potem oddać. Średnie zakupy to jakieś 20 złotych dziennie na czteroosobową rodzinę. Tylko w sobotę kupują za więcej: 40-50 złotych. No bo jak jest w domu dwóch chłopaków, to samych tylko chlebów idzie cztery, a gdzie coś do chleba, a na obiad? Tu nikt nie ma gospodarstwa, wszyscy żyją z rent, zasiłków i emerytur. Bieda aż piszczy. A te wszystkie instytucje, które mają ludziom pomagać... lepiej nie mówić.

Pani Maria opowiada, jak to ZUS cofnął na trzy miesiące schorowanemu sąsiadowi rentę. To było jedyne źródło dochodu w rodzinie. W domu dwóch chłopaków, którzy dojeżdżają do szkół w Brzegu i Grodkowie. Dobrze się uczą, ale co z tego, kiedy nawet nie mają na bilet. Jeżdżą do szkoły stopem.
- Mają u nas długu na tysiąc pięćset złotych. No jak tu nie dać? Żal serce ściska. To nie są żadne patologie, żadne pijackie rodziny, tylko bieda. Te zasrane instytucje tylko potrafią wyciągać z nas pieniądze, ale kiedy mają dać, to już nie są takie skore... Temu choremu z powrotem przyznali rentę, ale już nie wyrównali za pełne trzy miesiące, tylko za dwa. Zgubili w ZUS-ie jego papiery czy coś takiego. Dla nich to nic nie znaczy, a tu rodzina głodem przymiera...
Marzena Żarnowska nie wierzy, że w Polsce coś zmieni się na lepsze. Bo ten stan trwa za długo. Bo trwa, odkąd działa sklep. I nic się nie zmienia.
- Jak widzę w telewizji polityków, którzy mówią, że gospodarka kwitnie, że wskaźniki rosną, to myślę sobie: "Przyjedźcie tu i zobaczcie, jak w Polsce jest dobrze".

Polacy są mistrzami świata w sztuce przetrwania. Żyją, choć gdy się spojrzy na ich dochody, wydaje się, że nie powinni. Potrafią nie tylko żyć mimo nikczemnych dochodów, ale też dobrze maskować biedę i niedostatek. Po biednych ludziach biedy nie widać. Tu też umiemy się kamuflować. Szczególnie w mieście.
- To są głównie samotni starzy ludzie - mówi Marian Duda, właściciel sklepu spożywczego przy ul. Ligonia w Opolu. - Takich osób przychodzi do mnie ze czterdzieści: mają emerytury albo renty po pięćset-sześćset złotych, a czynszu płacą trzysta. Do tego kupią lekarstwa i już po pieniądzach.
Pan Marian kredytuje w okolicy około czterdziestu emerytów. Mówi, że to, co robi, jest normalne. Bo każdy normalny człowiek da głodnemu kawałek chleba i coś do niego.
- Przychodzą i mówią, że nie mają co jeść. Po prostu - opowiada właściciel sklepu. - Są przy tym zażenowani, zawstydzeni. Ja ich znam od lat, to są moi klienci z dzielnicy. Ja ich rozumiem. Kiedyś przychodzili do mnie z pieniędzmi, a dzisiaj to ja ich finansuję. Nie mam pretensji, bo gdybym nie chciał, tobym tego nie robił. Jestem tylko wkurzony na to państwo, na ten system, który skazuje normalnych ludzi na takie upokorzenia. Przecież za pięćset złotych w Polsce wyżyć się nie da! Dlaczego nasze państwo udaje, że jest inaczej? Moja matka, która też ma sześćset złotych emerytury, byłaby w takiej samej sytuacji jak ci ludzie, gdyby nie mieszkała razem ze mną. A tak już nie musi płacić za mieszkanie i jedzenie. Te sześćset złotych ma dla siebie.

Pan Marian, handlowiec pełną gęba, mocno się wzrusza, gdy mówi o nędzy swoich klientów. Często widzi, jak ci ludzie wyciągają z kontenerów PCK i śmietników używane ubrania. To byli kiedyś szanowani, zwykli ludzie, którzy mieli normalne życie: pracowali, wychowywali dzieci, urządzali mieszkania. Robili plany na przyszłość. Dziś są na marginesie.
Z badań opinii publicznej wynika, że na marginesie żyje w tej chwili 20 procent Polaków.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska