Przysiółek na sprzedaż

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
- Nie chciałabym, żeby nasza wioska do reszty się rozpadła. Przecież tu kiedyś radość była - mówi Romualda Błaszko, ostatnia mieszkanka Anachowa.
- Nie chciałabym, żeby nasza wioska do reszty się rozpadła. Przecież tu kiedyś radość była - mówi Romualda Błaszko, ostatnia mieszkanka Anachowa.
Ciszę zapomnianych przysiółków na Opolszczyźnie zakłócają tylko złodzieje wynoszący resztki dobytku z domów. U nas nie ma pomysłu, co robić z takimi wioskami.

Anachów wygląda tak, jakby mieszkańcy wyszli stąd nagle i w pośpiechu. Przewrócone stoły, wydarte z zawiasów drzwi, rozrzucone na podłodze ubrania. Na schodach do piwnicy chałat roboczy ciągle wisi na gwoździu. Zaszklona szafka przechowuje ostatnie talerzyki. Rozbity telewizor, pusta lodówka. Kredens z równym rzędem słoików, a nich pogniłe ogórki i kompot z porzeczek. Brudne firanki ciągle wiszą w rozbitych oknach. I tak dom za domem. Drzwi otwarte lub podparte kołkiem. W ostatnim ktoś zapobiegliwie zabił okna płytami wiórowymi, ale i tu złodzieje znaleźli sposób, żeby rozbić drzwi wzmocnione deskami. Na ścianie wisi tylko solidny krzyż. Chrystusa nikt nie ruszył.

Kiedyś mieszkało tu 10 rodzin
- Nocami przyjeżdżają kraść. Świecą mi w okna reflektory samochodów jadących od wsi - opowiada Romualda Błaszko, ostatnia mieszkanka przysiółka Anachów w gminie Głogówek. - Morawcowi pięć razy się włamywali, ostatnio pokradli mu okna i drzwi. Dzwonię do niego do wsi, jak coś zauważę, a on wzywa policję z Głogówka. Zanim policjanci przyjadą, złodzieje gdzieś znikają na polnych drogach w białym furgonie.

Plaga kradzieży w Anachowie zaczęła się dwa lata temu, gdy umarł stary Julian Dziadosz, a jego upośledzonego syna zabrała rodzina. Wcześniej też kradli, tyle że w innych domach. Raz złodzieje przyjechali w biały dzień. W niedzielę, jak wszyscy we wsi poszli do kościoła. Synowi Dziadosza, co zawsze siedział przed domem, dali piwa i machnęli przed oczami jakąś legitymacją, rzekomo policjantów. Siedział więc spokojnie, pił piwo, a oni wynosili z mieszkań cenniejsze meble, poniemiecki kredens, krzesła, znaleziony gdzieś okrągły stół.

Anachów odkryli też młodzi miłośnicy paintballu i gier fantasy z Głogówka i Zdzieszowic. Przyjeżdżają tu na spotkania i rozgrywki. Fotografują opuszczone domy i umieszczają w sieci z rekomendacjami, że miejsce jest fantastyczne na inscenizację horrorów.

Romualda Błaszko wymienia z pamięci rodziny, które po wojnie przeszły przez Anachów. Dwie spod Krakowa. Pierwsi uciekli, jak tylko władze zaczęły kolektywizację i tworzenie kołchozu. Uznali, że pod Krakowem lepsze będzie choćby pół hektara ziemi, ale własnej. Stara Berta była Ślązaczką. Nie wysiedlili jej, bo wyszła za Polaka. Zapisała swój dom Jankowi ze wsi, w zamian za opiekę do śmierci, bo na starość została sama. Jankowy dom też jest pusty i okradany. W dobrych latach po wojnie mieszkało w Anachowie nawet dziesięć rodzin.
- Przyszliśmy tu z mężem w 1953 roku i dobrze nam się żyło - opowiada pani Romualda. - Radość tu była. Krakowiacy grali wieczorami, a ludzie schodzili się do nas aż ze wsi, tańczyć boso na podwórzu przed największym domem.

Wyburzyć, posadzić las

Opustoszał Anachów, zarósł zielskiem, że ledwie czerwone dachy z niego wystają. Starzy umarli, młodzi uciekli, bo żaden z domów nawet wody bieżącej nie ma, tylko studnie na podwórzu. Po Julianie Dziadoszu zostało 10 kóz. Syn zmarłego przyjeżdżał je dokarmiać. Ale szkodę robiły, bo objadały rolnikom sąsiednie pola. W końcu jednemu ze wsi zżarły rzepak, zadzwonił po policję i mundurowi zabrali ostatni inwentarz z Anachowa.

- Przyjechali tu w odwiedziny Wiatrowie, co się wyprowadzili w Poznańskie. Była samochodem Ewa Baca spod Krakowa, bo się tu przecież urodziła i wychowała - wspomina pani Romualda. - Przykro im było patrzeć na ruiny.
Została tylko ona, bo starych drzew się nie przesadza. Ale 75-letniej schorowanej kobiecie coraz ciężej nosić wiadrami wodę do domu. Coraz smutniej siedzieć samej przed trzeszczącym telewizorem. I jeszcze strach, że do niej też kiedyś przyjdą złodzieje. Tym bardziej że druga połowa jej domu też stoi pusta.
- Dobrze się tu żyje, spokojnie. Dom zapisałam synowi, może wnukom się tu spodoba - mówi bez przekonania. - Nie chciałabym, żeby Anachów do reszty się rozpadł.

Kokot się rozpada

Opuszczone budynki przedstawiają zazwyczaj ponury widok...

Rozpada się rząd domów w Kolonii Kokot w gminie Biała. Po wojnie mieszkało tu zgodnie 13 rodzin. Pouciekali do miast, do większych wiosek, na Górny Śląsk i do Niemiec. Zostali tylko dwaj bracia Jan i Józef Sokalowie i starsze małżeństwo Gerlów. Chętnych na orne pola w okolicy nie brakowało, ale domów w bocznym, pozbawionym asfaltowego dojazdu przysiółku nikt nie chciał. Tylko jeden kupił człowiek ze Śmicza na letnisko i przyjeżdża tu dwa razy do roku. Sokale też by chcieli uciec, ale nie mają dokąd. Kokot stał się za to kopalnią cegieł. Przychodzą ludzie z okolicy, obskrobią, obstukają cegły ze starych ruin i jeszcze się przyda na budowę gdzieś indziej.

- Zastanawiałem się nawet, co z tym zrobić, jak już wszyscy się stąd wyniosą - mówi burmistrz Białej Arnold Hindera. - Trzeba by wszystko wyburzyć, a grunt zrekultywować jak stare wysypisko śmieci. Zalesić albo przeznaczyć na rolne pole.
W gminie Głogówek na razie nikt się nawet nie zastanawia, co zrobić z Anachowem.

Po co burzyć, lepiej sprzedać
Pod Śnieżnikiem Kłodzkim w gminie Stronie Śląskie, niedaleko wioski Konradów, jest opuszczony przysiółek Rogóżka. 90 hektarów ziemi, z czego 17 budowlanego gruntu, 30 hektarów lasu i reszta - grunty rolne. Ostatni ludzie wynieśli się stąd w latach 60., nie został nawet ślad po domach. Burmistrz Stronia, Zbigniew Łopusiewicz wymyślił, że wystawi wioseczkę na przetarg. Grunt wraz z nazwą wpisaną ciągle do urzędowego rejestru. Sprawa zrobiła się głośna, gdy przez ogólnopolską prasę przeszła fala spekulacji, że Rogóżkę w Kotlinie Kłodzkiej chce kupić milionerka Grażyna Kulczyk.

- Nikt nie kupił, bo nikt nie stanął do przetargu w połowie września - przyznaje burmistrz Łopusiewicz. - Ale zainteresowanie było duże. Podobno nigdy wcześniej tyle samochodów nie przejechało przez Konradów, z chętnymi do oglądania.
Burmistrz Stronia słyszał o pierwszym w Polsce przypadku sprzedaży całej wioski. Na Podkarpaciu Agencja Nieruchomości Rolnych wystawiła na licytację dawną łemkowską osadę, której mieszkańców przymusowo wysiedlono po wojnie w ramach akcji "Wisła". Ktoś ją kupił, nawet dość tanio, dopiero potem wyszło na jaw, że jest problem, bo kupił także stary łemkowski cmentarz z grobami.

- Pewnie wystawimy Rogóżkę na drugi przetarg, ale ceny nie obniżę - zapowiada burmistrz Łopusiewicz. Gmina chce za opuszczoną wioskę nieco ponad 13 milionów. - Liczymy na inwestora, który zagospodaruje całość na przykład na ośrodek turystyczny czy domy mieszkalne. Rogóżkę można też połączyć wyciągami z ośrodkiem narciarskim na Czarnej Górze, ale do tego jeszcze trzeba przygotować dokumentację i uzgodnienia.

- Na taki pomysł to ja nie wpadłem! - dziwi się burmistrz Hindera na pytanie, czy nie warto Kokota wystawić na sprzedaż. - To by dla gminy oznaczało koszty związane z przejęciem gruntów, przygotowaniem ich do sprzedaży. Nie wiem, czy się zwróci, bo przecież nie możemy się porównywać do atrakcyjnych terenów Kotliny Kłodzkiej. Ale może warto o tym pomyśleć?

Wojsko oddało puste miejsce

Na Opolszczyźnie, m.in. w rejonie Głubczyc, jest więcej opuszczonych, nie zamieszkanych od lat, choć dawniej ludnych niewielkich osad. Jak Bursztet koło Pielgrzymowa, gdzie przyjeżdżają z Niemiec wycieczki dawnych mieszkańców. Jak Anusin pod Kopą Biskupią, przed wojną chętnie odwiedzany przez turystów górskich. Tylko miejscem na turystycznej mapie jest Klucznik w gminie Łambinowice, na skraju Borów Niemodlińskich. Niemieckie Klauschnitz liczyło na początku wojny 450 mieszkańców. Do szkoły chodziła tu blisko setka dzieci. Zastąpili ich po wojnie polscy przesiedleńcy, ale nie zagrzali miejsca w Kluczniku. Wojsko postanowiło rozbudować łambinowicki poligon i jedną decyzją wioskę wysiedlono. Domy rozebrano jeszcze w latach 50., cegły pojechały na odbudowę Warszawy. W resztkach ruin żołnierze sprawdzali materiały wybuchowe. Kilka lat temu wojsko wycofało się z poligonu, przekazało teren Agencji Mienia Wojskowego. Do Klucznika na nowo zaczęli zaglądać cywile, szukając śladów dawnego życia.
- Tej miejscowości już dawno nie ma - mówi Jerzy Rosiński, sekretarz gminy Łambinowice. - Została tylko nazwa, tradycja. Chcieliśmy nawet przejąć teren po poligonie od Agencji Mienia Wojskowego, ale domagali się zbyt dużych pieniędzy.
Chodzi o 680 hektarów gruntów, lasów, pól i łąk, w środku których leżał kiedyś Klucznik. Gmina przygotowuje dla opuszczonych terenów nowy plan przestrzennego zagospodarowania. Chce tu dopuścić budownictwo mieszkaniowe, nawet przemysł, byle nie był uciążliwy dla chronionego krajobrazu i przyrody Borów Niemodlińskich.

- Wiemy, że Agencja Mienia Wojskowego czeka na ten plan, bo chce coś zrobić z tym terenem - relacjonuje sekretarz gminy. - Zresztą ostatnio mówi się o politycznych projektach likwidacji Agencji i przekazania jej majątku gminom. Chętnie to weźmiemy.

Władze Łambinowic liczą na inwestora, który wykupi teren, będzie budował domy, obiekty usługowe, ośrodki wypoczynkowe. Wstępnie zainteresowani już się zgłaszali do urzędu. Na razie wójt Łambinowic sprzedał firmie z Brzegu 20 hektarów byłej komendantury poligonu. Nowi właściciele szykują plany budowy ośrodka wypoczynkowego, piszą wniosek o unijne dofinansowanie.

- Jeśli ktoś kupi byłą wioskę Klucznik, tylko od niego będzie zależało, czy wróci do starej nazwy - przyznaje Jerzy Rosiński.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska