Jego hodowla pijawek jest znana na całym świecie

fot. Paweł Stauffer
Tak zapakowane pijawki pan Zygmunt wysyła ze swego opolskiego laboratorium w cały świat.
Tak zapakowane pijawki pan Zygmunt wysyła ze swego opolskiego laboratorium w cały świat. fot. Paweł Stauffer
Pijawka w szczypcach wije się i wygina. Czuje krew, więc przygotowuje 600 ząbków i najchętniej przyssałaby się do ręki. Na szczęście Zygmunt Dynowski wie, jak panować nad drapieżcą.

Pijawki lekarskie z jego opolskiego laboratorium, jedynego takiego w Europie, spijają krew na całym świecie, m.in. w Japonii, USA i Izraelu.

Samo laboratorium jest ściśle strzeżone, niemal jak twierdza. I owiane tajemnicą podobnie jak amerykańskie NASA, to od badań kosmicznych. Bez specjalnych rekomendacji nikt nie ma prawa wejść. Bo tajemnice hodowli są ściśle chronione. Swobodnie po całym laboratorium porusza się tylko jedenastu laborantów pracujących na co dzień przy pijawkach.

Więc już się nie dziwimy, że zdjęcia można tu robić tylko na ostatnim etapie hodowli, gdzie dorosłe 10-miesięczne pijawki są już w pojemnikach - przygotowane, żeby polecieć w świat. To, co dzieje się z nimi wcześniej, jest tajemnicą.

W ścianach laboratorium rzędy lamp. Jest ich chyba setka. Wyglądają jak zwyczajne reflektory, ale wcale nimi nie są.

- Jedna lampa kosztuje 5 tysięcy złotych, na specjalne zamówienie produkuje mi je niemiecka firma - mówi Zygmunt Dynowski, właściciel firmy, która od pięciu lat zajmuje się laboratoryjną hodowlą pijawek. - Normalne światło jak tęcza rozszczepia się na siedem barw. A tam, gdzie rosną pijawki, musi być dominująca smuga zielonego koloru, dla ludzkiego oka nie do wychwycenia. Taka imitacja wody ze stawu. I w tych lampach zieleń właśnie dominuje…

Ginący gatunek
- Pijawka trudno się rozmnaża w naturze, a co dopiero w laboratorium - opowiada Dynowski. - W naturze robi to raz raz w roku i nie zawsze potomstwo przeżyje. Mała, wielkości przecinka, bezzębna, musi się wbić w miękkie okolice żabiego brzucha. Dlatego często ginie.

Ale Dynowskiemu się udało. W sztucznych, sterylnych warunkach laboratorium jego pijawki rozmnażają się cztery razy w roku. Kiedy inni próbowali go naśladować, nie udało im się.

- Wszyscy, którzy próbują tak hodować, myślą, że kluczową sprawą jest zielona smuga światła. Ale tak nie jest. I to nie jedyna bariera w "produkcji"... - Dynowski urywa i zaczyna się śmiać.

- I tak już pani za dużo zobaczyła i usłyszała - dodaje. - Często przychodzą do mnie naukowcy. Chcą pisać rozprawy o laboratoryjnej hodowli pijawki.
Jednak firma Dynowskiego zamyka przed nimi drzwi. - Prawda jest taka, że jak ktoś próbował hodowli laboratoryjnej, to po wizycie u mnie szybko by rozwiązał tajemnice "produkcji" - tłumaczy.

A jak poradził sobie z rozmnażaniem pijawek w sztucznych warunkach? - Ludzie szukają skomplikowanych rozwiązań - mówi.

Ale jak zwykle genialność rozwiązania polega na dziecinnej prostocie. Na czym dokładnie? Tego oczywiście Dynowski nie zdradzi.

Nie powie też, jak nauczył się je pacyfikować. To było konieczne, pijawki same się zagryzały, bo są kanibalami.

I jak poradził sobie z łączeniem ich w pary - bo to niby obojnaki, ale bez partnera jednak nie potrafią się rozmnażać.

Psycholog od krwi
Kiedy wpadł na to, żeby hodować pijawki, był już właścicielem dużej firmy produkującej preparaty dla rolnictwa. Oglądał jakiś film przyrodniczy o ginących gatunkach. Pokazywali pijawki. Zygmunt Dynowski z dzieciństwa pamiętał, że w domu w szkle na parapecie zawsze pływała pijawka. - Babko, babko, daj na stwory popatrzeć - krzyczał, kiedy starowinka przystawiała je sobie dla lepszego samopoczucia.

Tego, czy wiedziała, jak je przystawiać, czy też robiła to intuicyjnie, już nigdy się nie dowiedział.

- Nie od razu zacząłem hodowlę na taką skalę - opowiada. - Na początku to była dobra zabawa. Taka pasja po pracy. Nie było w tym też desperacji, że muszę na tym zarabiać. Właściwie przez przypadek odkryłem, co trzeba robić, żeby w laboratorium zaczęły się rozmnażać.
Pomysł hodowli przyszedł dużo później, kiedy na rynku preparatów dla rolników przyszło załamanie. Pachniało plajtą, kiedy jeden z pracowników rzucił żartem: - Szefie, a może byśmy spróbowali żyć z produkcji tych pańskich pijawek?

O pijawkach wiedział sporo. Za to o metodach prawie nic. Musiał się nauczyć, więc zaczął dojeżdżać do szkoły oddalonej o... trzy tysiące kilometrów.

- Co cztery tygodnie wsiadałem w samolot i leciałem do Doniecka na Ukrainie - wspomina Dynowski. - Te studia były tylko dla lekarzy, ale jestem psychologiem po moskiewskim Uniwersytecie Łomonosowa, więc oni uznali to jako kierunek lekarski.

W Doniecku dowiedział się, że pijawka, wysysając krew... leczy swojego żywiciela. I w jakie miejsca je przystawiać. Kiedy choruje na przykład wątroba, to najlepiej w okolice kości ogonowej, bo z tego miejsca leczniczy płyn pijawki najsprawniej przedostaje się do ludzkiej wątroby.

6 milionów w plecy
Pierwsza "produkcja" była nieudana. Wszystko przez to, że zaczął ją bez zgody ministerstwa środowiska.

- Nie chodzi o to, żeby komuś przystawiana pijawka zaszkodziła - tłumaczy. - Poszło o to, że na hodowlę ginącego gatunku, który jest pod ścisłą ochroną, trzeba mieć zezwolenie z ministerstwa środowiska.

Nie miał, więc kazali mu zlikwidować hodowlę. Całą, czyli 609 tysięcy pijawek. Każda kosztowała 10 złotych. - Co do jednej musiałem zniszczyć, a za utylizację pod Warszawą jeszcze słono zapłacić - Dynowski jeszcze dziś wścieka się na wspomnienie. - Nietrudno policzyć, że straciłem ponad 6 milionów złotych.

Ale zacisnął zęby i zaczął od nowa. Już z ministerialnym błogosławieństwem. Tylko po co komu pijawki?

- Jeszcze trzydzieści lat temu można je było kupić w polskich aptekach - mówi Dynowski. - Potem bezpowrotnie odeszły, jako relikt ciemnoty i zabobonów. Ale teraz do tego się powraca…

Dynowski mówi, że chociaż w Polsce nie ma ich na liście leków, to są lekarze, którzy konwencjonalną kurację wspomagają przystawianiem pijawek.
Z książki, którą opublikował, wynika, że te drapieżniki są nieocenione np. przy przyszywaniu kończyn. - Do odciętej części ciała przystawia się pijawki, oczyszczają ją z zepsutej krwi i tworzą w żyłach podciśnienie - tłumaczy. - Tak, że łączenie kończyn przebiega o wiele sprawniej.

Na świecie pijawki cieszą się coraz większym wzięciem, Dynowski nie nadąża z dostawami.

A transport pijawek to skomplikowana sprawa. Początkowo wysyłali je w wodzie, co się nie sprawdziło. - Teraz wysyłamy w sztucznym błocie, które sami robimy - tłumaczy Dynowski. I rzuca na stół garść pereł wypełnionych wodą. W żadnym razie nie przypominają błota. Po dłuższej chwili niektóre perełki się kurczą. - Potrzebna jest woda i sole mineralne, żeby pijawki bez uszczerbku dotarły na antypody - tłumaczy Dymowski.

Technologii produkcji "sztucznego błota" też nie zdradzi.

Pijawek Dynowskiego chcą wszyscy, ale z niektórymi zagranicznymi odbiorcami jest kłopot. Ot, choćby z Izraelem. Pytają, czy pijawki są koszerne. On karmi je wieprzową krwią, a w Izraelu i Japonii woleliby, żeby pijawki żywiły się koniną.

- No to zamierzam kupić konie, z których będzie można upuszczać krew - wzdycha Dynowski.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska