Wigilia. Puste miejsce przy stole

Iwona Kłopocka
Bruno Kosak. Przy jego wigilijnym stole zawsze jest więcej pustych miejsc niż zajętych. Dzieci: Waldek, Justyna, Andrzej i Roland - wyjechały do Niemiec.
Bruno Kosak. Przy jego wigilijnym stole zawsze jest więcej pustych miejsc niż zajętych. Dzieci: Waldek, Justyna, Andrzej i Roland - wyjechały do Niemiec.
Dla niespodziewanego gościa, dla tych, którzy odeszli na zawsze, dla żywych nieobecnych. Dla tych, których kochamy, a których nie ma przy nas - kładziemy dodatkowe nakrycie i zostawiamy miejsce przy wigilijnym stole.

Ojciec musi mieć swoje miejsce

Szymon Mucha "Kolęda dla nieobecnych"

A nadzieja znów wstąpi w nas
Nieobecnych pojawią się cienie
Uwierzymy kolejny raz
W jeszcze jedno Boże Narodzenie
I choć przygasł świąteczny gwar
Bo zabrakło znów czyjegoś głosu
Przyjdź tu do nas i z nami trwaj
Wbrew tak zwanej ironii losu

Przyjdź na świat, by wyrównać rachunki strat
Żeby zająć wśród nas puste miejsce przy stole
Jeszcze raz pozwól cieszyć się dzieckiem w nas
I zapomnieć, że są puste miejsca przy stole

Wigilie pani Heleny Ostrowskiej zawsze były tłumne i gwarne. Do rodzinnych zasiadało przy stole 16 osób. Do tych, które organizowała dla wczasowiczów w prowadzonym przez nią przez jedenaście lat ośrodku zabrzańskiego Mostostalu - nawet 120. Od kilku lat święta spędza w Radomsku z rodziną swych wychowanic, 6-letnich bliźniaczek, które niańczy od chwili, gdy skończyły cztery miesiące. W tym roku też będzie z nimi. Rodzice dziewczynek pojadą potem na narty, a ona z dziadkami małych - do ciepłych słowackich term. Wśród jej bliskich coraz więcej jest umarłych niż żywych, a ona, niezależnie od tego, gdzie i z kim spędza święta, dodatkowe nakrycie na wigilijnym stole zawsze kładzie dla jednego człowieka - ojca.
- Zginął w lutym 1947 roku, gdzieś pod Cieszynem, prowadząc przez zieloną granicę ludzi generała Andersa - mówi pani Helena. - I wszelki ślad po nim zaginął.

W rodzinnym domu wszystko było podporządkowane dwóm dziedzinom - wojsku i koniom. Rotmistrz Paweł Bierzyński, rodowity warszawianin, absolwent szkoły kadetów, walczący podczas pierwszej wojny światowej w Legionach, był świetnym jeźdźcem. Wraz ze swą ziemiańską żoną Olgą (jeździła konno do siedemdziesiątki) prowadzili stajnię wyścigową. Generał Anders, pod którym służył, też miał stajnię i bardzo nie lubił przegrywać - ani na torze wyścigowym, ani w pokera.

Pewnego razu zasiedli do kart i Anders wprost oświadczył, że gra o stajnię ojca - wspomina córka. - I wygrał. Stajenni pobiegli do mojej mamy: "Pani rotmistrzowo! Pani rotmistrzowo, pan rotmistrz przegrał konie do generała". Mama kazała zawrócić wszystkie do boksów: "Stajnia jest moja. Dostałam ją w posagu" - oświadczyła.

Bierzyńscy mieli świetnego ogiera, Fircyka, który wygrywał wszystkie zawody. W mieszkaniu pani Heleny pod sufitem wiszą dwa trofea - z 1932 i 1938 - które generał Anders osobiście wręczał swemu rotmistrzowi. Ale w końcu przez tego Fircyka ostro się skłócili. Przed kolejnymi zawodami generał wydał rozkaz Bierzyńskiemu, by dosiadł konia z jego stajni, choć wiedział, że rotmistrz zamierza startować na własnym.
Tata odmówił i za to karnie został przeniesiony ze Lwowa do zmechanizowanej dywizji konnej w Kielcach. Był rok 1939. Za kilka miesięcy wybuchła wojna. To uratowało mnie i mamę od wywózki na Sybir - mówi pani Helena.

Po wrześniu ojciec trafił do niewoli. Wrócił na Boże Narodzenie. Helena miała cztery lata, te święta pamięta jak przez mgłę. Ale następne coraz lepiej. Ojciec jeszcze zimą 1939 poszedł do lasu, bo w Górach Świętokrzyskich zaczęły już powstawać oddziały Armii Krajowej. Na spotkania z rodziną przyjeżdżał do Krakowa, bo tam w domu szwagra, Austriaka i wicedyrektora banku, było najbezpieczniej. Spotykali się tam oficerowie i patriotyczna młodzież, bywał słynny lotnik Janusz Meissner.

Po wojnie, wówczas już pułkownik Paweł Bierzyński, działał jako kurier, przeprowadzał ludzi przez zieloną granicę. W lutym 1947 miał ich prowadzić po raz ostatni. Uparł się, choć był chory. Z poprzedniej wyprawy wrócił do Polski z niewyleczonym postrzałem głowy, potem jeszcze przeziębił się, gorączkował. W domu prosili: nie idź. Tym bardziej, że wszystko już było załatwione do wyjazdu żony z córką z kraju. Miały pojechać w kwietniu do Francji, a stamtąd, już razem z ojcem, do Anglii.

Wiadomość o jego śmierci przyszła pół roku później. Nigdy nie potwierdziła jej żadna organizacja poszukująca ofiar wojny. Wszędzie przy jego nazwisku widniało: los nieznany, uznany za zaginionego. Szukała rodzina, znajomi, swoimi kanałami próbowali się czegoś dowiedzieć chłopcy stajenni. Bez skutku.
Aż nastąpił dziwny zbieg okoliczności. Mama Heleny za mienie pozostawione na Wschodzie dostała pod Kłodzkiem gospodarstwo rolne, hodowała tam konie. Po jakimś czasie gospodarkę przejął niejaki Winiarski - półanalfabeta, bardzo niesymaptyczny - jak zapamiętała go pani Helena. Ona z matką wyjechały do Opola. Po latach odnalazła je córka tego Winiarskiego. Napisała, że ma wiadomość o śmierci pułkownika Bierzyńskiego.
- Pojechałam do niej. Nie miała żadnych dokumentów ani notatek. Powiedziała tylko, że jej ojciec przyznał przed śmiercią, że zabił mojego ojca. Na granicy krzyczał do niego: "Stój, bo strzelam". Nic więcej, żadnych szczegółów.

Kiedy umarła mama pani Heleny, na jej grobie na opolskim cmentarzu postawiono także symboliczną tablicę dla Pawła Bierzyńskiego. Wkrótce potem zniknęła.

Postawiłam drugą, znów zniknęła - mówi pani Helena. - Zawiadomiliśmy policję, zarząd cmentarza. Nadaremno. Kiedy zniknęła czwarta tablica, dałam sobie spokój. W przyszłym roku, gdy będę remontować nagrobek mamy, ustawię ją jeszcze raz. Ojciec musi mieć swoje miejsce.

Leonciu, sama już nie daję rady

Bruno Kosak. Przy jego wigilijnym stole zawsze jest więcej pustych miejsc niż zajętych. Dzieci: Waldek, Justyna, Andrzej i Roland - wyjechały do Nie
Bruno Kosak. Przy jego wigilijnym stole zawsze jest więcej pustych miejsc niż zajętych. Dzieci: Waldek, Justyna, Andrzej i Roland - wyjechały do Niemiec.

Pani Basia zawsze stawia talerz dla swojego Leona. I jak co roku przełamie opłatek, patrząc na zdjęcie męża.

Pani Basia Woszko na Wigilię ugotuje zupę fasolową. Gęstą, zawiesistą, bo taką lubi jej ukochany Leon. Dla siebie zrobi barszczyk, z torebki. Zupa pozostanie nietknięta, bo Leona trzy lata już nie ma. Pani Basia opłatek przełamie, patrząc na zdjęcie męża. Nikt nie zobaczy jej samotnych łez.
Koleżanki zapraszają do siebie, ale źle bym się u nich czuła. Wolę być sama, ale w domu. Moim i Leona - mówi.

Dodatkowe nakrycie na wigilijnym stole kiedyś było tylko ładną tradycją, symbolem. Teraz kładzie je dla męża. I tak już będzie do końca.
Leon był kierowcą MZK. Z pracy zawsze wracał zmęczony, w Wigilię czasem kończył zmianę dopiero o godz. 20. Nie goniła go do pomocy. Sama wszystko przygotowywała. "Odpocznij, pooglądaj sobie telewizję" - mówiła. - Męża trzeba przecież szanować, prawda? - spogląda pytająco.

Poznali się w miejskim autobusie. On za kółkiem, ona jeździła do pracy w szpitalu wojewódzkim. - Jak wsiadałam, to widziałam, że ten przystojny facet na mnie zerka - śmieje się figlarnie. Gdyby zamknąć oczy i nie patrzeć na jej siwe włosy, można by pomyśleć, że to opowiada młoda zakochana dziewczyna.
Pewnego razu, gdy wracała do domu i wysiadła na pętli w Nowej Wsi Królewskiej, pobiegł za nią. Zapytał, czy mogliby się umówić na kawę.
Zrobiliśmy sobie randkę w mieście. Elegancko, w kawiarni. Posiedzieliśmy sobie, pogadali. I tak się zaczęło - wspomina.

Od razu sobie przypadli do serca. - Był bardzo dobry, to w nim najbardziej ceniłam. Ja jestem wybuchowa, a on mówił: "Basieńku, to ja już lepiej wyjdę z domu, bo ty coś jesteś dzisiaj nerwowa". Od razu mi przechodziło. Zaraz mu kawkę zrobiłam. Myślałam: "dlaczego ja mam się z nim kłócić, jak on się ze mną nie kłóci". Taka spokojna dusza.

Na wczasy nigdy nie było dość pieniędzy. Najwspanialsze święta? Wszystkie. Od początku do końca. Zawsze we dwoje. Leon mówił: "Ja ci prezentów nie będą robił. Oddaję ci pieniążki, to sobie kup to, na co masz ochotę. Bo może ja ci kupię coś, co ci się nie będzie podobać". Zwykłe, mozolne, szare życie. Cudowne, dobre, zgodne.

Przeleciało ćwierć wieku. Lekarz powiedział: "Panie Woszko, musi pan iść na dializę, bo nerki już przestały działać". Przez trzy lata podłączali go do maszyny. Było coraz gorzej. I w końcu pani Basia została sama.

Rozmawiam z nim - przyznaje. - Jedna pani powiedziała mi, że zmarli wszystko słyszą, co się do nich mówi. Nie wiem, czy to prawda. Jak mam jakieś zmartwienie, to mówię: "Leonciu pomóż, bo już nie daję sobie rady". W domu z nim rozmawiam, i na cmentarzu. Tylko się rozglądam, żeby mnie ktoś nie zobaczył i nie pomyślał, że coś ze mną nie tego.

Przed Wigilią pani Basia niesie mężowi na cmentarz stroik ze świeczką. A potem zabiera się do gotowania zupy fasolowej. Gęstej, zawiesistej.

Serce zawsze jest rozdarte

Bruno Kosak. Przy jego wigilijnym stole zawsze jest więcej pustych miejsc niż zajętych. Dzieci: Waldek, Justyna, Andrzej i Roland - wyjechały do Niemiec.

W domu Bruno Kosaka w Kędzierzynie-Koźlu stoi stół, jeszcze po rodzicach. Wielki. Jak go rozłożyć, to mieści się przy nim i ze 20 osób. W sam raz dla całej rodziny - trzech synów i córki, trzech synowych i zięcia, i ośmiorga wnuków. I żony. Wszyscy w Niemczech od 20 lat. On został. - Kiedy chciałem jechać, to przez długie lata mnie nie puszczali. A kiedy już mogłem w każdej chwili wyjechać, powiedziałem sobie: "nie". To była jedna z najważniejszych decyzji w moim życiu.

W jego domu na wigilijnym stole nie kładło się dodatkowego nakrycia. - Jestem z mniejszości niemieckiej. U nas nie znano tego zwyczaju - mówi. Wyrazem pamięci o bliźnich było czytanie nabożeństwa wigilijnego. Jest tam taki moment, gdy po kolei modli się za żyjących i zmarłych. W domu jego rodziców wyczytywało się wszystkie imiona bliskich, także poległych na wojnie, których mogiły na zawsze miały pozostać nieznane. - Przy modlitwie chwytaliśmy się za ręce, tworząc krąg miłości, ciepła, wspólnoty. Bałem się tego odczytywania imion, bo jestem miękki. Łzy od razu zaczynają mi płynąć.
Tak jest za każdym razem. Przy jego wigilijnym stole zawsze jest więcej pustych miejsc niż zajętych. - Chciałoby się mieć ich wszystkich razem i powiedzieć: "Teraz nam nikogo nie brakuje". Od dwudziestu lat nie może tak powiedzieć.

Waldek, Justyna, Andrzej i Roland. Dwoje pierwszych w Hesji, dzieli ich 30 km. Dwóch synów w Północnej Nadrenii-Westfalii, też rozdzielonych półsetką kilometrów. Od kilku lat pan Bruno spędza święta w jednym z czterech domów swych dzieci. Gdy jest u Waldka, myśli, co tam u Andrzeja i Rolanda. Gdy siedzi przy stole u Andrzeja, jego myśli biegną do Justyny. Serce zawsze zostaje rozdarte.

W tym roku też wybierał się na święta do Niemiec, gdy niespodziewanie z wizytą zapowiedział się wnuk Michał, syn pierworodnego Waldka, z dziewczyną. Pan Bruno z Michała jest bardzo dumny. Chłopak jak malowanie. Niedawno służył w kompanii honorowej Bundeswehry. Przysłał zdjęcie, na którym ta kompania pręży się przed Barrackiem Obamą i Angelą Merkel.

- Odwołałem wyjazd. Michała nie było w Polsce ze cztery lata. Jak chce tu spędzić Wigilię, to ja muszę być na stanowisku. Tu, gdzie nasze korzenie - mówi Bruno Kosak.

To z powodu tych korzeni wszystkie wnuki mają obowiązek znać polski. - Do wnuków mówię po polsku, żebym nie musiał biegać za nimi, jako tłumacz, gdy przyjadą do Polski. Do moich starych koni natomiast zwracam się po niemiecku, bo ich niemiecki ciągle nie jest taki, jak powinien - śmieje się.
To siła tych korzeni sprawiła, że każde z dzieci ma w domowym zbiorze filmów trylogię Sylwestra Chęcińskiego o Kargulach i Pawlakach. Jak Andrzej odgrywa sceny z filmu, to można boki zrywać.

Na Wigilię z Michałem pan Bruno przygotuje karpie. Sąsiadki też pomogą. Jedna ugotuje barszcz, inna zrobi makówki i śląską moczkę. Nakupi się też dobrych polskich wędlin. Sam Michał powiedział, że jego niemiecka dziewczyna nareszcie spróbuje, jak smakują prawdziwe wędliny.
A pierogi? Bruno Kosak uśmiecha się pod nosem. - Pewnego razu zjechała cała trójka moich chłopców. Byli bardzo obrażeni, gdy ich zapytałem, co chcą na powitanie. "Jak ci nie wstyd pytać, tato - powiedział Waldek. - "Przecież wiesz, że jak jest nasz trzech, to trzeba kupić sto pierogów". On sam pierwszy raz jadł ruskie pierogi w 1945, gdy zrobiła je Ukrainka, która była na robotach u bauera.

Kiedy pan Bruno zasiądzie przy wielkim stole swych rodziców jedynie z wnukiem, jego myśli pobiegną setki kilometrów na zachód. Gardło ściśnie żal i tęsknota. Trzeba jednak będzie stłumić wzruszenie, by swobodnie mogła popłynąć kolęda. Pierwsza, piąta, dziesiąta, odmierzając - jak zawsze - czas do pasterki.

A o północy narodzi się Bóg, "by wyrównać rachunki strat, żeby zająć wśród nas puste miejsce przy stole".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska