Moje Kresy. 5000 kilometrów przez Ukrainę

Stanisław S. Nicieja
Autor nad Czeremoszem. Krótki przystanek w podróży.
Autor nad Czeremoszem. Krótki przystanek w podróży. Stanisław S. Nicieja
Po kilku miesiącach przerwy wracam na łamy nto z cyklem artykułów "Moje Kresy". Przerwałem na odcinku noszącym numer 50. Nie próżnowałem w tym czasie. Odwiedziłem kilka archiwów w kraju i za granicą (Austria, Ukraina). Byłem w kilkudziesięciu domach Kresowian, by spisać relacje, zreprodukować archiwalne dokumenty, zdjęcia rodzinne i stare widokówki.

Ściągnąłem dzięki pracownikom biblioteki uniwersyteckiej w Opolu reprinty rzadkich wydawnictw i monografii miasteczek galicyjskich wydanych przed ponad stu laty. Ale przede wszystkim pojechałem na miesiąc na współczesną ukraińską prowincję; na szlak zagubionych w lasach, dolinach, jarach, nad rzekami groźnych po deszczach rzeczek i potoków wsi i miasteczek Podola, Pokucia, ziemi lwowskiej i stanisławowskiej, gdzie tkwią korzenie setek tysięcy rodzin współczesnych Polaków mieszkających dziś na Śląsku, Ziemi Lubuskiej, Pomorzu, Warmii i Mazurach.

Podobnie jak przed rokiem przejechałem ponad 5 tysięcy kilometrów, często bezdrożami, i wykonałem kilka tysięcy zdjęć, głównie na cmentarzach.

Przyglądałem się współczesnej, zmieniającej się Ukrainie. Doli i niedoli tego młodego państwa. Doznałem tam wielu wzruszeń, radości, zadziwień i miłych zaskoczeń, ale też przykrości i upokorzeń.

Spotykałem wspaniałych ludzi: oczytanych, inteligentnych, otwartych, entuzjastów chętnych do pomocy oraz dzielenia się informacjami. Ale trafiałem też na odburkujących ponuraków, zakapturzonych nacjonalistów szepcących poza plecami: "Co ten Polaczok tu robi? Dlaczego fotografuje te gruzy, te nie otynkowane od wojny kamienice i wille, te stare cmentarne nagrobki w pokrzywach i chaszczach, a nie fotografuje nowej cerkwi przykrytej złocistymi kopułami albo pomnika Stefana Bandery?". Na szczęście ci ostatni to znikomy promil tych, z którymi rozmawiałem i których spotkałem.

Graniczne upokorzenia

Upokorzenia doznaje każdy, komu przychodzi przekroczyć granicę polsko-ukraińską. I obojętne, czy jest to w Medyce, Korczowej czy w Hrebennem.

Te potwornie długie kolejki objuczonych różnymi towarami samochodów kilometrami stojące na poboczach, zmęczone twarze zniecierpliwionych ludzi utrudzonych podróżą oraz pracujący jakby na zwolnionych obrotach celnicy i żołnierze pogranicznicy w brzydkich, źle wyprasowanych mundurach, patrzący na każdego jak na potencjalnego przestępcę, w każdym dopatrujących się przemytnika. W Polsce mamy to za sobą, odkąd jesteśmy w strefie Schengen.

Ale tam, gdzie obecnie przebiega granica państw Unii z byłymi republikami Związku Radzieckiego, ten syndrom dawnej granicy między RFN i NRD został i nie wiadomo na jak długo.

Drugi problem to wizy dla Ukraińców, którzy chcą przyjechać do Polski. Tłum chętnych do wizyty w naszym kraju, których widziałem pod nowym budynkiem konsulatu we Lwowie, poraził mnie swą wielkością. Gdy pijąc gościnną kawę w gabinecie polskiego konsula Andrzeja Drozda zapytałem go, czy tak jest każdego dnia, usłyszałem: "Dziś jest wyjątkowo mało klientów. Problem z każdym miesiącem narasta. Szukamy rozwiązania".

Zły stan dróg

Ruch graniczny między Polską a Ukrainą jest duży. Prawie w każdym większym mieście ukraińskim spotykałem samochody bądź autobusy z polską rejestracją. Bardzo rzadko z czeską, słowacką czy niemiecką.

Dla każdego przybywającego z Zachodu własnym samochodem problemem są drogi ukraińskie. Narzekamy na stan polskich dróg, ale gdy się pojeździ po Ukrainie, powrót do kraju przynosi satysfakcję, że u nas nie jest tak źle. Kontrast między drogami pod Rzeszowem a pod Lwowem jest porażający - na korzyść Polski. Podobnie jest, jeśli chodzi o wygląd polskich i ukraińskich wsi.

Owszem, między głównymi miastami Zachodniej Ukrainy - Lwowem, Tarnopolem, Stanisławowem, Łuckiem - i większymi miastami powiatowymi, jak Kołomyja, Śniatyn, Czortków czy Złoczów, drogi są przyzwoite, chociaż nawierzchnia źle wyprofilowana trzęsie, a żwirowe, kamieniste pobocza nie zachęcają do przerwy w podróży.

Katastrofa jest z drogami lokalnymi i dojazdami do wsi. Tam dosłownie są odcinki z dziurą na dziurze. Trzeba mieć wysokie podwozie, aby ryzykować jazdę. Horendum przeżyłem przy dojeździe do Kozowej pod Brzeżanami, gdy chciałem się tam dostać rezygnując z głównej trasy dojazdowej, aby skrócić sobie podróż o kilkadziesiąt kilometrów.

Podobnie było przy próbie dojazdu z Bolechowa do Bubniszcz (18 km) przez wsie Tysów, Polanica, Kozakówka wzdłuż rzeki Świeca z kamienistym korytem na przedpolach Skolego. Poddałem się po 5 kilometrach. Mimo że noszę w sobie podniesiony poziom ryzyka, który zdarza mi się przekraczać, to jednak ze świadomością, że samochód może siąść na brzuchu, stracić resory i pokrzywić koła, a wówczas kto mnie stamtąd wyciągnie, nie zdecydowałem się jechać dalej.

W ten sposób straciłem możliwość sfotografowania w Bubniszczach słynnych Skał Dobosza - wielkiej atrakcji turystycznej, dziwu natury: gigantycznych głazów narzutowych o fantazyjnych kształtach, jakby ułożonych ręką ludzką, między którymi kryją się jaskinie i pieczary. Legenda mówi, że tam właśnie w XVIII w. ukrywali się słynni opryszkowie, harnasie, m.in., Aleksy Dobosz - huculski Janosik - i Iwan Bojczuk - równie sławny rabuś, który napadał na pobliskie miasteczka Rożniatów, Dolinę i Bolechów.

Haracz drogowy

Plagami dróg są skorumpowani ukraińscy policjanci, szczególnie cięci na cudzoziemców, którzy za nawet błahe albo wymyślone przewinienia (bo potrafią, nie mając radarów wmawiać kierowcom, że przekroczyli prędkość) straszą wielkimi mandatami, dając jednocześnie do zrozumienia, że za mniejszą kwotę "do kieszeni" bez spisywania danych kierowcy puszczą go dalej. W Polsce jest to już niemożliwe.

Tam trzeba to raczej włączyć w koszty benzyny, która na Ukrainie jest dla Polaków tańsza o prawie 2 złote na litrze. Jedzie się i co pewien czas płaci się haracz przekupnym policjantom.

Ukraina się zmienia

Bardzo ładnie podnoszą się i cywilizują po latach zaniedbań większe miasta Zachodniej Ukrainy: Stanisławów, Tarnopol, Kołomyja, Drohobycz, a szczególnie Czerniowce. Coraz więcej tam tanich, eleganckich prywatnych hotelików i znakomita - równie tania - ukraińska kuchnia. Nigdzie na świecie nie można zjeść tak smakowitych barszczów czerwonych, pierogów z jagodami, bułek drożdżowych, kremów śmietankowych i lodów.

Wielkie ożywienie turystyczne wchodzi do dawnych słynnych kurortów huculskich: do Kosowa - znanego niegdyś dzięki kuracjom dra Apolinarego Tarnawskiego, do Worochty, która miała przed wojną opinię "drugiego Zakopanego", do Jaremcza, Delatyna, Werchowyny (dawne polskie Żabie, stolica Huculszczyzny). Europejskim kurortem stał się w ostatnich latach Morszyn.

Z każdym rokiem ładnieje też Truskawiec. Ożył ruch turystyczny w Gorganach i ukraińskich Bieszczadach w okolicach Sławska, Turki i Skolego. Tędy idzie główna trasa na Węgry - wyjątkowo dobra droga, a widoki są tam bajkowe.

Odbudowane są zamki i kościoły w Zbarażu, Kamieńcu Podolskim, Złoczowie, Podhorcach, Brzeżanach. Trwa wręcz gigantyczny ruch budowy nowych cerkwi - czasem po 2-3 w miasteczku. Niektóre ogromnych rozmiarów, z licznymi złotymi bądź srebrnymi kopułami. Niestety ich kształt i architektura pozostawiają wiele do życzenia. Powielanie tych samych projektów oraz inwazja sakralnego kiczu psuje często efekt.

Większość polskich dawnych kościołów zamieniono już na cerkwie. Ale w większych miastach, głównie powiatowych, jak Zaleszczyki, Kołomyja, Bolechów, Kałusz, Złoczów, Stryj, odrodziły się polskie kościoły, a jeszcze przed kilkunastu laty służyły jako magazyny, sklepy meblowe czy hale sportowe. Problemem jest znikoma liczba wiernych - rzymskich katolików. Są to często nieliczne grupy starszych Polaków, których z każdym rokiem ubywa. Z czasem mogą się więc te kościoły stać cerkwiami greckokatolickimi. Ogromną pracę wykonują tu polscy księża i liczni wolontariusze z kraju, których często spotykałem na szlaku moich wędrówek.

Polskość odchodzi

Z każdym rokiem polskość na Kresach zanika. Widać to szczególnie na cmentarzach, które do niedawna były wręcz skansenem polskości.

Stały tam imponujące kaplice oraz liczne, dużej wartości artystycznej i biograficznej nagrobki, pod którymi spoczywali tak wybitni Polacy jak poeta Kornel Ujejski w Pawłowie, gen. Józef Dwernicki w Łopatynie, kompozytor Mikołaj Gomółka w Jazłowcu czy komediopisarz Aleksander Fredro w Rudkach. Czas robi jednak swoje. Grobowce rozpadają się.

Lokuje się w nich nowe ukraińskie pochówki. Kaplice tracą dachy. Nie hamowana ludzką ręką roślinność przykrywa wszystko całunem zieleni, a coraz liczniejsi zbieracze złomu wynoszą żeliwne ogrodzenia, bramki, pokruszone i pogięte krzyże do punktu skupu żelastwa.

Przygnębiający i ciągle pogarszający się jest stan wspaniałych niegdyś kaplic wielkich polskich rodów - hrabiów Gołuchowskich w Skale Podolskiej, Raczyńskich w Zawałowie, Szeliskich w Nowosiółce pod Borszczowem, Ponińskich w Czerwonogrodzie, Sapiehów w Bilczu Złotym, Skarbków w Bursztynie, baronów Brunickich w Bedrykowcach pod Zaleszczykami czy Paygertów w Sidorowie pod Husiatynem.

W niektórych miejscowościach wielką pracę wykonuje polska młodzież ze swoimi wychowawcami, głównie nauczycielami historii. W miarę swoich możliwości i miejscowych znajomości porządkują niektóre polskie cmentarze.

Tak się dzieje w Brzeżanach, gdzie co roku pracują harcerze z Kluczborka pod kierunkiem historyka Witolda Golińskiego, tak jest w Zbarażu, gdzie pracują uczniowie z Łańcuta pod kierunkiem małżonków Skrzypczaków, tak jest w Kołomyi, gdzie przyjeżdża młodzież z Ziębic i Wołczyna, tak jest w Kutach, dawnej stolicy polskich Ormian, gdzie wielką pracę wykonuje fundacja prowadzona przez małżeństwo Bohosiewiczów.

Tak jest w Stryju, gdzie działa Polski Ośrodek Kultury. Spotykałem na szlaku swej wędrówki niezawodnych prudniczan, m.in. panią Jakimko i fotografika Walentego Stecia, którzy co roku ciągną w kierunku Nadwórnej, gdzie wspólnie z opolaninem Adamem Karcherem wspierają tamtejszy polski kościół.

Podobnie jest w Bołszowcach - dawnej siedzibie rodu Krzeczunowiczów, gdzie podnosi się z ruiny polski kościół i klasztor, oraz w Budzanowie, skąd pochodzi wielu opolan i mieszkańców Niemczy.
Wielką pracę wykonuje dziennikarka i reporterka telewizji Wrocław Grażyna Orłowska-Sondej, która tylko w tym roku zorganizowała wyprawę kilku autokarów pełnych młodzieży do porządkowania polskich grobów na Kresach.

Dużego wsparcia tej inicjatywie od lat udziela opolanka z urodzenia, po mieczu Kresowianka (ojciec ze Stryja), absolwentka Uniwersytetu Opolskiego, dolnośląska kurator oświaty Beata Pawłowicz. Właśnie w lipcu bieżącego roku zaproszony przez panią kurator i kierowniczkę Dolnośląskiego Ośrodka Kultury i Fundacji Krystynę Adaśko miałem satysfakcję jechać jako cicerone z grupą 47 wyróżniających się nauczycieli dolnośląskich szlakami polskich pamiątek kresowych, rozpoczynając od Cmentarza Łyczakowskiego we Lwowie, a kończąc na zamkach w Podhorcach, Olesku i Żółkwi.

Imponujące poświęcenie i pasję wykazuje od lat Arkadiusz Oleksiak z Namysłowa - prezes tamtejszej straży miejskiej, organizując rajdy i sztafety młodzieżowe na Kresy.

Szkoła sadowników

Wielką wartością współczesnej Ukrainy są ludzie dobrze wykształceni, otwarci na Europę, a tym samym na Polskę, bo nasz kraj jest dla nich główną bramą prowadzącą na Zachód.

Znają polski język, słuchają polskiego radia, oglądają telewizję "Polonia" i czytają polskie książki. Spotkałem takich w Zaleszczykach w nowocześnie urządzonej uczelni o profilu ogrodniczo-sadowniczym, noszącej oficjalną nazwę "Zaleszczycki Agrarny Koledż".

Przyjęto mnie tam wręcz po królewsku, poświęcając mi cały dzień. Dyrektor koledżu, Wołodymyr Głowa, nosi nie tylko polskie nazwisko, ale jest też polonofilem. Jego zastępca, Mychajło Sopyliuk, jest świetnym historykiem. Właśnie wydał książkę "Na przełomie stuleci", przedstawiającą historię zaleszczyckiej uczelni.

A trzeba pamiętać, że właśnie tam, na słonecznym brzegu Dniestru, powstała w 1898 r. słynna polska szkoła sadownicza stworzona dzięki staraniom polskiego arystokraty Tadeusza Cieńskiego w celu podniesienia kultury agrarnej na Kresach.

To właśnie dzięki tej uczelni, w której pracowali znakomici wykładowcy, Zaleszczyki i okolice stały się przed 1939 r. wielkim centrum sadowniczym. Było tam 140 ha winnic i liczne sady morelowe. Nazwano je "Polską Riwierą" i były słynnym letniskiem, w którym wypoczywali m.in. marszałek Józef Piłsudski, poeci Maria Jasnorzewska-Pawlikowska i Jan Kasprowicz czy pisarka Maria Dąbrowska.

Elegancję Zaleszczyk, która zachowała się na starych pocztówkach, zniszczono za czasów Chruszczowa, gdy walcząc z tzw. bimbrownictwem, kazano zlikwidować winnice. Pijaństwa w ZSRR nie wytępiono, natomiast skutecznie udało się zniszczyć zaleszczyckie winorośla.

Obecnie trwają próby reaktywowania sadownictwa nad Dniestrem w oparciu o kadry kształcone w Agrarnym Koledżu. Mychajło Sopyliuk w swej erudycyjnej książce pisze z wielkim obiektywizmem o czasach, gdy polscy uczeni i pedagodzy, tworząc zaleszczycką uczelnię, doprowadzili do rozkwitu sadownictwo w tamtych okolicach.

Przywołuje dziesiątki nazwisk i kreśli biografie ludzi, którzy - gdy musieli opuścić Zaleszczyki, chroniąc się na Zachodzie, jak choćby wybitny polski sadownik Grzegorz Zarugiewicz (1884-1956) - tworzyli po wojnie winnice pod Zieloną Górą i położyli wielkie zasługi dla Ziemi Lubuskiej. Książka Sopyliuka to dobry przykład normalizacji stosunków polsko-ukraińskich odnośnie do historii. Przestaje się pisać, że Polacy na Kresach to tylko okupanci i "polskie pany", "wyzyskiwacze".

Duże zasługi mają tu obie strony, w tym wypadku bliska współpraca Zaleszczyk i Namysłowa, którą zapoczątkował przed kilku laty były przewodniczący namysłowskiej miejskiej rady Jarosław Iwanyszczuk, urodzony w Zaleszczykach, syn nauczyciela w przedwojennej polskiej szkole sadowniczej w Zaleszczykach.

Szkoła leśników

Podobnie owocna współpraca nawiązała się w ostatnich latach między Bolechowem na ziemi lwowskiej a Tułowicami na Śląsku. W Bolechowie w czasach polskich istniała słynna szkoła leśników, jedna z trzech w Galicji - po Lwowie i Dublanach.

Wyszło z niej wielu znakomitych leśników, m.in. osiadły po wojnie na Opolszczyźnie Franciszek Pasternak. Sowieci zniszczyli tę szkołę. Przez 50 lat w jej budynkach urzędowało dowództwo tamtejszego garnizonu wojskowego.

Przed piętnastu laty szkoła się odrodziła. Nosi dziś nazwę Prikarpatskij Lisowohospodarskij Koledż, a kieruje nim Jurij Czernewyj - doktor nauk przyrodniczych, a jednocześnie znakomity fotografik, artysta mający w dorobku wiele wystaw w Europie, Azji i Ameryce, również współautor książki o tej dawnej polskiej uczelni.

Młodzież ukraińska z Bolechowa często bywa w gościnie u swych kolegów leśników w Tułowicach, a tułowiczanie równie serdecznie przyjmowani są w Bolechowie. Jest to następstwo realizacji porozumienia między zarządami województw opolskiego i stanisławowskiego. Ten układ partnerski rozszerzył się na poszczególne miasta i miasteczka obu województw, np. Horodenka współpracuje z Brzegiem.

Starosta Maciej Stefański i przewodniczący Rady Powiatu Brzeskiego Henryk Mazurkiewicz (urodzony w Obertynie pod Horodenką) bywają w Horodence, a tamtejsze władze - w Brzegu. Są to ważne zalążki partnerskie, budujące zaufanie oraz kultywowanie pamięci o korzeniach. Będę o tym pisał szczegółowo, opisując historię poszczególnych miasteczek i związanych z nimi ludzi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska