Moje Kresy. Listy kresowe

Archiwum prywatne
Maturzyści z nauczycielami gimnazjum w Turce, 1938 r. W środku, między księdzem greckokatolickim Fedewyczem i ks. Pawłem Konkolem, siedzi dyrektor gimnazjum Pacuła; druga z lewej na samej górze – córka senatora, Romka Pulnarowicz; w trzecim rzędzie drugi od lewej – Kazimierz Bernaczek.
Maturzyści z nauczycielami gimnazjum w Turce, 1938 r. W środku, między księdzem greckokatolickim Fedewyczem i ks. Pawłem Konkolem, siedzi dyrektor gimnazjum Pacuła; druga z lewej na samej górze – córka senatora, Romka Pulnarowicz; w trzecim rzędzie drugi od lewej – Kazimierz Bernaczek. Archiwum prywatne
Minął kolejny rok. Tradycją są różne podsumowania i bilanse - jaki on był. W moim przypadku przez cztery dni każdego tygodnia byłem zanurzony w historii Kresów.

Pisząc kolejne odcinki cyklu "Moje Kresy" na moim zaodrzańskim strychu albo w bibliotece w Pępicach, obłożony książkami, wycinkami z gazet, wypisami z archiwów, listami, starymi fotografiami, wpatrując się w pocztę elektroniczną na moim komputerze, odtwarzałem całymi godzinami dzieje zapomnianych, majaczących jakby we mgle miasteczek i ludzi, po których został tylko nikły cień ich istnienia.

Świadomość spóźnienia

Mimo że Kresami zajmuję się już ponad trzydzieści lat, mam ciągle świadomość, że jestem spóźniony, że muszę się śpieszyć. Odeszły już bowiem bezpowrotnie dwa pokolenia świadków tamtej epoki, a w kolejnym, które weszło już dawno w smugę cienia, każdy miesiąc czyni spustoszenie.

Opisałem dotychczas 50 miasteczek. Pozostało jeszcze ponad 150. Czy zdołam to zrobić? Czy wystarczy sił i czasu? Kończąc każdy odcinek, mówiłem sobie: "Muszę przerwać pisanie na jakiś czas. Uspokoić emocje. Pojechać w Bieszczady na grzyby. Pomoczyć bezmyślnie nogi w mojej rodzinnej Strzegomce albo wejść w skafandrze chroniącym od wiatru na Wielką Sowę pod Bielawą".

Ale znów dostaję e-maila, list, zaproszenie do czyjegoś domu i wiadomość, że tego jeszcze nikt nie opisał, że warto to zrobić i nie należy odkładać. Jak w wierszu Jana Twardowskiego: "Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą" i zabierają z sobą swój świat, swoją pamięć, a bez nich nikt go nie odtworzy. Tak jak nie da się odsłuchać muzyki z płyty winylowej, której rowki dźwiękowe zostały zatarte.

Cel, który mi przyświeca, to odtworzyć z nie zatartych do końca "płyt pamięci" dawny czas, dawnych ludzi, smak i urodę tamtej epoki. Największa siła mobilizująca i nakazująca mi czynić to systematycznie to akceptacja czytelników i stojące za nimi tysiące rodzin, które żyjąc dziś we współczesnej Polsce, tam, za Bugiem, nad Dniestrem, Styrem, Horyniem, Prutem czy Czeremoszem, mają swe korzenie rodzinne. I mają dług wdzięczności wobec swoich przodków. Człowiek bez tradycji, z amputowaną pamięcią rodzinną jest jak popękany witraż, jak rozdarta sieć rybacka, jak pozbawiony ogniwa łańcuch. Przeżyje swój czas i też, jak nie interesujący go przodkowie, zniknie w otchłani zapomnienia, a z nim jego czyny, myśli, pragnienia. Ten cykl ma ambicje wypełnić rozerwane ogniwo łączące pokolenia.

Do wszystkich, którzy mi w tym dziele pomagają, kieruję słowa wielkiej wdzięczności i podziękowania. Pozwolę sobie zacytować kilka fragmentów z kilkuset listów, które otrzymałem, utwierdzających mnie w przekonaniu, że warto to czynić.

List z Kamienia Śląskiego

Zacznę od fragmentu bardzo ważnego listu, który otrzymałem od ks. abp. prof. Alfonsa Nossola: "Muszę się wreszcie odezwać - pisze arcybiskup - by gorąco Panu podziękować za »Moje Kresy«.

Czekam każdy piątek na nowy odcinek w nto. Szkoda, że dawniej był to temat tabu w naszej prasie. Dla wielu Kresowiaków, zwłaszcza młodszej generacji, byłaby to niesłychana lekcja ukochania ziemi ich ojców, tegoż zakątka globu, gdzie po raz pierwszy ujrzeli niebo nad sobą. Miałem zawsze wśród nich wielu przyjaciół i wiele się od nich nauczyłem. Być może dlatego, iż sam jestem śląskim kresowiakiem, dla którego inność nie jest równoznaczna z obcością, stąd też można się nią niesłychanie ubogacić; prowadzi ona wręcz do twórczej wymiany darów.

Będzie musiał Pan swą głęboką wiedzę, narracyjnie tak po mistrzowsku ujmowaną, zawrzeć kiedyś w zwartej publikacji.

Jestem Panu ogromnie wdzięczny za to wprowadzenie mnie w tajemnicę uroku, ale i tragedii tych ziem oraz kulturę dawnych mieszkańców. Nasz ksiądz bp Jan Bagiński pochodzi przecież z Wołynia. Osobiście jednak przeżył tam za dużo mrocznych chwil, by za przeszłością swą tęsknić. Szkoda, że nigdy tam nie byłem".

Wołyń w pamięci opolskiego biskupa

Wspomnianym "mrocznym chwilom" z dzieciństwa ks. bpa Jana Bagińskiego (rocznik 1932) poświęcę kiedyś jeden z odcinków mego cyklu. Teraz tylko krótka impresja na ten temat. Otóż liczna rodzina Bagińskich mieszkała w Kolonii Kamionka, pow. Kostopol na Wołyniu.

Mieli tam 15-hektarowe gospodarstwo, kuźnię i wytwórnię olejów. W lipcu 1942 r., kiedy większość polskich wsi w okolicy była już wypalona przez banderowców, odbyła się narada, na której dowództwo UPA ustaliło datę likwidacji 10 rodzin polskich z Kamionki. Jeden z uczestników tej narady potajemnie wysłał córkę, aby ostrzegła Bagińskich, że jeśli nie uciekną - zginą.

Bagińscy posłuchali ostrzeżenia. Tylko 80-letnia babcia Michalina postanowiła zostać w domu, twierdząc, że jako staruszce nic jej nie grozi. Pomyliła się. Wyznaczonej nocy doszło do akcji zbrojnej, podczas której wymordowano wszystkich Polaków pozostałych we wsi. Babcię Michalinę zakłuto nożami.
Kilka tygodni wcześniej doszło do dramatu w sąsiedniej wsi Jezierce, gdzie mieszkało około 360 Polaków. Wieś była położona na dużej polanie otoczonej lasem. Pewnego dnia doszło tam do prowokacji. Na przejeżdżający przez ten las niemiecki konwój wojskowy ktoś rzucił wiązkę granatów.

Zginął 1 żołnierz. Następnego dnia Niemcy z policją ukraińską otoczyli Jezierce. Wszystkich Polaków zgoniono pod krzyż w centrum wsi. Z ich domostw zabrano zboże, bydło i wartościowsze rzeczy. Wszystkie domy podpalono, po czym wykopano potężny dół, nad którym rozstrzelano wszystkich mężczyzn. Przerwano egzekucję na chwilę. Pozwolono kobietom i dzieciom pomodlić się nad zwłokami zabitych, po czym rozstrzelano wszystkich. Dziś tej wsi nie ma na mapie Wołynia.

Jest tylko mały kurhanik kryjący prochy ofiar egzekucji i wznoszący się nad nim krzyż. Wśród zabitych było 29 osób z rodziny ks. bp. Jana Bagińskiego, m.in. jego dziadek. Nic dziwnego, że ks. bp Jan Bagiński odważył się tam pojechać dopiero w 1997 r. Jego rodzinny dom nie istnieje. Poznał go natomiast Ukrainiec Majstruk, z którym razem chodzili do szkoły. Majstruk przyjął ks. bpa Bagińskiego bardzo serdecznie w swoim domu. Oto jeszcze jedna prawda o opolskich Kresowiakach.

List z Melbourne

Po artykule o Budzanowie, w którym jako ilustracja zamieszczone było zdjęcie członków zarządu tego miasteczka z 1938 r., otrzymałem z Victoria University w Melbourne w Australii e-maila od dra Ryszarda Orłowskiego, w którym ze zdumieniem przeczytałem: "Z zawodu jestem energetykiem. Wraz z żoną Jolantą Beatą Orłowską, z domu Miecznik, pochodzimy ze Środy Śląskiej, ale od trzydziestu lat mieszkamy w Melbourne.

I ostatnio postanowiliśmy zająć się niewyjaśnioną sprawą rodziny Mieczników, która leży nam na sercu od wielu lat. Chodzi nam przede wszystkim o ustalenie okoliczności i miejsca śmierci dziadka mojej żony, Michała Miecznika, który został zabrany z domu w Budzanowie przez Sowietów w marcu 1940 r. i od tej pory słuch po nim zaginął.

I oto nagle jak grom z jasnego nieba spada na nas Pański artykuł wydrukowany w nto na temat Budzanowa. Na zamieszczonym tam zdjęciu dostrzegliśmy bowiem dziadka, Michała Miecznika, burmistrza Budzanowa. Było to dla nas ogromne zaskoczenie i wzruszenie, i teraz kierujemy się do Pana z zapytaniem: czy może nam Pan pomóc w dalszych poszukiwaniach?

A jeśli to możliwe, czy może Pan nas ukierunkować odnośnie do dalszych poszukiwań. Mam cichą nadzieję, że ludzie, którzy dostarczyli Panu materiałów do artykułu na temat Budzanowa, zechcą się z nami skontaktować i udzielić nam dodatkowych informacji na temat Michała Miecznika. Dotychczas najbardziej konkretną informację zdobyliśmy w Polskim Czerwonym Krzyżu, gdzie zachował się odpis listu napisanego przez żonę Michała Miecznika, Joannę z domu Josse.

Oto treść tego listu:
Michał Miecznik, syn Jana i Zofii z domu Lipak (Lepak?), urodzony 30 marca 1879 r. w Milatyniu Nowym, pow. Kamionka Strumiłłowa. Zamieszkały w Budzanowie, pow. Trembowla. Wykształcenie wyższe - Szkoła Wojskowa w Wiedniu. W roku 1932 awansował do stopnia komisarza policji. Do roku 1934 komisarz Policji Państwowej w Tarnopolu. Po przejściu w stan spoczynku zostaje burmistrzem miasta Budzanów. Został aresztowany na początku marca w Budzanowie. Przewieziony do Trembowli, a następnie wywieziony do ZSRR. List przyszedł po 13 kwietnia 1940 r. z obozu oficerskiego w ZSRR. Innych danych brak". Należy dodać - pisze Ryszard Orłowski - że żona Michała Miecznika została wywieziona do Kazachstanu wraz z trójką dzieci: Józefą, Marią i Bolesławem. Bolesław - ojciec mojej żony - znany chirurg średzki, wrócił do Polski z II Armią WP, do której się zaciągnął jako 16-letni chłopiec, aby matka z siostrami nie poumierały z głodu, gdyż jako rodzina żołnierza mogły dostać kartki żywnościowe. Joanna Miecznik wróciła z córkami do Polski dopiero po wojnie". Oto jeszcze jeden los tragiczny Kresowiaka z Budzanowa. Udało mi się skontaktować Ryszarda Orłowskiego z Józefem Ziemskim, mieszkającym obecnie w Wałbrzychu, który od kilkudziesięciu lat bada losy swoich sąsiadów z Budzanowa. I sądzę, że jest on dziś jedynym człowiekiem, który może pomóc rodzinie Orłowskich. W zakończeniu listu Ryszard Orłowski pisze: "Żeby Pana rozweselić, to opiszę Panu w skrócie moją ostatnią rozmowę telefoniczną z moim kuzynem z Leżajska, Eugeniuszem Josse. Orłowski: Gienek, znalazłem w końcu kogoś, kto może nas naprowadzić na ślad dziadka Michała. Josse: Kogo? Orłowski: Profesora Nicieję. Josse: O kurczę, a ja właśnie czytam jego książkę o zamkach na Kresach, bo jako przewodnik po Ukrainie muszę się podszkolić".

Podobny list otrzymałem z Ontario w Kanadzie po artykule o Kałuszu od Janusza Fiedlera - wnuka burmistrza Kałusza, który też nie znał tragicznych losów swego dziadka.

List ze Strzelec Opolskich

Trzeci list, który pragnę zacytować, przyszedł ze Strzelec Opolskich po artykule "Turka - miasto tartaków". Muszę wspomnieć krótko o jego kulisach. Otóż pisząc o Turce, długo nie mogłem znaleźć nazwiska konkretnej osoby, która osiadła na Śląsku Opolskim, a związana była przed wojną z tym miasteczkiem.

Wreszcie przeglądając "Słownik nauczycieli Śląska Opolskiego", dzięki jego redaktorowi Jerzemu Dudzie natrafiłem na bardzo lakoniczną informację o Kazimierzu Bernaczku: który był absolwentem gimnazjum w Turce, a po wojnie pracował w Strzelcach Opolskich.

Nie wiedziałem, czy osoba ta żyje. Kończąc artykuł, wymieniłem jednak jego nazwisko. Cztery dni później w mojej skrzynce był już list pani Marii Bernaczek, która ze wzruszeniem dziękowała mi, że wymieniłem jej ojca, i wyjawiła, że jest w posiadaniu jego pamiętników. Kilka dni później udostępniła mi ich fotokopię.

W ten sposób trafił w moje ręce zadziwiający dokument, wydobywający z mroków zapomnienia piękną postać strzeleckiego samorządowca, patrioty, nauczyciela. Kazimierz Bernaczek (1919-2009) zmarł w wieku 90 lat. Do końca zachował znakomitą pamięć. Dobrze, że miał potrzebę spisania swoich wspomnień. Uczynił to z talentem i humorem. Opisał swą młodość barwnie, nie stroniąc czasem od pikanterii - poza okresem wojennym, kiedy doznał ogromnej tragedii rodzinnej.

Był wnukiem Stanisława Peruckiego (1853-1900), organisty w kościele w Turce, oraz synem Henryka Bernaczka (1879-1941), pracownika urzędu skarbowego w tym miasteczku. Był spokrewniony z Mieczysławem Leszem (1911-1998) - po wojnie znanym politykiem, m.in. ministrem handlu i profesorem ekonomii.

Kazimierz Bernaczek ukończył gimnazjum w Turce i interesująco opisał swoich kolegów szkolnych i nauczycieli, m.in. dra Jacka Jedlińskiego - polonistę, animatora kultury, twórcę świetnego amatorskiego teatru. Kolegą szkolnym Bernaczka był Rudolf Regner - legendarny kurier Rudek, który w czasie wojny przeprowadzał przez mocno strzeżoną granicę węgiersko-sowiecką i tym samym ratował od niechybnej śmierci setki uciekinierów spod okupacji sowieckiej. Trafiali oni z reguły do armii polskiej formowanej przez Sikorskiego we Francji.

Z podziwem o bohaterstwie kuriera Rudka pisał Marek Celt w słynnej książce "Biali kurierzy", ale znał tylko jego imię. I to dzięki wspomnieniom Kazimierza Bernaczka udało się przywrócić nazwisko tego anonimowego do tej pory kuriera, który swe poświęcenie w ratowaniu zbiegów z niewoli przypłacił okrutną śmiercią z rąk NKWD. Podobnie jak z Rudolfem Regnerem rzecz miała się z Władysławem Ossowskim (a nie Ostrowskim, jak napisałem w moim artykule o Turce), innym sławnym kurierem, zwanym Władeczkiem. Ossowski nie zginął, jak powszechnie sądzono, a przeżył wojnę na Syberii i u schyłku życia osiadł w Legnicy. Przed śmiercią odwiedził Bernaczka w Strzelcach Opolskich.

Oprócz przywołania postaci nauczycieli i kolegów szkolnych Kazimierz Bernaczek pisze w swych wspomnieniach z wielką miłością o Turce i jej okolicach, o sąsiadach, chłopięcych zabawach, różnych osobliwościach i dziwakach turczańskich, m.in. o Chaimie Byku - legendarnym szklarzu z Turki, który "codziennie przemierzał miasteczko truchcikiem, jak konik, ciągle się śpiesząc, z jedną szybą pod pachą"; o Lali - niemowie, który miał niezwykle talenty pantomimiczne i jako mim tworzył różne komiczne sytuacje, czy też o Kasiorku - dziwaku, który nosił na głowie "jednocześnie dwa albo trzy kapelusze i trzymał się prosto jak struna, aby mu nie spadły".

Te opowieści przywołują koloryt dawnej Turki zatrzymany w pamięci Bernaczka jak w kadrze fotograficznym. Jest tam też opowieść o katechecie turczańskim, ks. kanoniku Pawle Konkolu, który nie tylko uczył religii, ale opowiadał często anegdoty i miewał zwyczaj wygłaszać, ku przestrodze krnąbrnych swoich uczniów, wierszowane ostrzeżenie:
Różyczką dziatki Duch
Święty bić radzi
Różyczka dziateczki do nieba prowadzi

Taka pedagogika dzisiaj zupełnie zwietrzała, ale kiedyś - co tu kryć - była skuteczna. Sam pamiętam ze szkoły podstawowej jak linijką dostawałem po łapie od nauczyciela za jakąś niesforność.

Wejście Sowietów do Turki zniszczyło tamten świat. Bernaczek z całą rodziną został wywieziony do Kazachstanu. Tam na jego oczach po kolei umierała jego 80-letnia babka Otylia, później ojciec, matka i w końcu najmłodsza siostra. Grzebał ich osobiście w zmarzniętej ziemi, w której trudno było wykopać grób, na muzułmańskim cmentarzu gdzieś w okolicach Aktiubińska. Jest to wstrząsająca opowieść o gehennie rodzinnej. Nie poszedł do armii Andersa, czego później bardzo żałował, bo musiał opiekować się chorą siostrą. W końcu, po jej śmierci, wyszedł z Rosji z armią Berlinga. I tak przez Bytom dotarł do Strzelec Opolskich, gdzie zapisał piękną kartę w swej działalności pedagogicznej i społecznej.

Senator Pulnarowicz

Kazimierz Bernaczek w swoich wspomnieniach przywołał też zapomnianą dziś postać senatora RP trzech kadencji (1930-1939) Władysława Pulnarowicza (1889-1941). Był to polityk wielce zasłużony dla swego miasteczka. Pochodził z rodziny, która wydała kilku burmistrzów Turki, m.in. Macieja Pulnarowicza (burmistrz w latach 1769-1787), jego syna Jana (1804-1818) i prawnuka, również Jana (1871-1875).

Władysław Pulnarowicz był legionistą, dyrektorem Kasy Chorych w Turce i wieloletnim radnym powiatu. Gdy do Turki weszli Sowieci, nie ominął go dramat. Żonę z córką wywieziono na Sybir, a jemu wraz z 18-letnim synem udało się ukryć i wspólnie podjęli próbę przedarcia się przez granicę na Węgry. Niestety, nie mieli szczęścia. Wpadli w ręce NKWD.

Zostali przewiezieni do więzienia we Lwowie. Senatora rozstrzelano 16 maja 1941 r., a jego syna wysłano na Sybir, skąd już nie wrócił. Udało się natomiast wrócić do Polski jego żonie i córce Romanie (koleżance gimnazjalnej Bernaczka). Zamieszkały w Gliwicach. Romana przeżyła u schyłku życia już w niepodległej Polsce dramat krańcowej biedy. Po śmierci swoich dzieci została sama w tragicznych warunkach materialnych. Bernaczek starał się jej pomóc.

Zachował się jego list z 1996 r. do Senatu RP, gdzie jest specjalna komórka opieki nad byłymi senatorami, w którym prosił o pomóc dla córki senatora Pulnarowicza. Nikt nigdy na ten list nie odpowiedział. Córka senatora zmarła w biedzie i zapomnieniu.

Tak oto poszerzyły się informacje uzupełniające mój artykuł sprzed kilku tygodni poświęcony Turce. Nim te wiadomości trafią do przyszłej książki, będą jeszcze bardziej rozbudowane.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska