Danuta Henzler. Doktor starej szkoły

Redakcja
Doktor Danuta Henzler ze swoim pupilem Kubusiem.
Doktor Danuta Henzler ze swoim pupilem Kubusiem. Paweł Stauffer
Zawsze chciała być internistą i to marzenie się spełniło. Od ponad 40 lat jest związana z tym samym szpitalem i tym samym oddziałem. - Dopóki myślę i chodzę, nie wyobrażam sobie życia bez tej pracy i bez tego miejsca - mówi doktor Danuta Henzler.

Gdy we wrześniu 1972 roku, po skończeniu Akademii Medycznej we Wrocławiu, rozpoczęła pracę w Szpitalu Wojewódzkim, oddział chorób wewnętrznych B mieścił się wtedy na placu Kopernika.

Tam, gdzie teraz jest Uniwersytet Opolski. Kierował nim prof. Jan Urbańczyk, a jego zastępczynią była dr Aurelia Podkówka.

- Dostać się na staż na ten oddział graniczyło z cudem, ale mnie się udało, byłam bardzo dumna - wspomina dr Danuta Henzler. - Pan profesor przywiązywał ogromną wagę do tego, żebyśmy się kształcili, zachęcał do robienia specjalizacji, pchał na różne kursy. Oddział był w kraju znany, nazwisko szefa otwierało drzwi wszędzie. Ale przede wszystkim panowała u nas bardzo dobra atmosfera, nie było żadnej zawiści.

Lekarze, którzy się przez to miejsce przewinęli, zostali potem liczącymi się internistami, autorytetami w tej dziedzinie.

Ja sama jestem wdzięczna losowi, że mogłam zdobywać szlify w tym zawodzie pod okiem takich mistrzów jak profesor Urbańczyk i doktor Podkówka. Takich ludzi już się dziś nie spotyka.

Pacjentowi trzeba uwierzyć

Wybrała internę, nie widziała siebie np. przy stole operacyjnym.
- Interna jest królową medycyny - podkreśla pani doktor. - To ogromna wiedza, która uczy człowieka myśleć logicznie. Tutaj bowiem jedno wiąże się z drugim. Człowiek składa się z wielu narządów, ale by postawić właściwą diagnozę, trzeba go ocenić całościowo.

Choroba serca czy nerek nie bierze się znikąd, tylko z czegoś wynika. Tymczasem teraz wchodzi się w podspecjalizacje, a przestaje widzieć człowieka w całości. Lekarze interniści, nad czym bardzo ubolewam, stają się mało ważni. Mamy wielu specjalistów: od serca, nerek, płuc czy stawów, a nawet wśród kardiologów są specjaliści od hemodynamiki, ablacji, rozruszników…

W rezultacie pacjent chodzi do 15 lekarzy, od każdego dostaje receptę na kolejne leki, ale często wcale nie jest od tego zdrowszy. Mało który specjalista zważa na to, co przepisał jego poprzednik.

Przez 40 lat pracy na Oddziale Chorób Wewnętrznych B Szpitala Wojewódzkiego przeszła wszystkie szczeble lekarskiej kariery. Była stażystką, młodszym asystentem, asystentem, starszym asystentem, zastępcą ordynatora, wreszcie ordynatorem.

- Są dwie podstawowe cechy, którymi powinien wyróżniać się dobry lekarz: musi mieć cierpliwość i musi wierzyć pacjentowi - uważa Danuta Henzler. - Człowiek chory jest zestresowany, często przerażony, więc powinien mieć w lekarzu oparcie.

I żeby nie wiem jakie absurdalne objawy zgłaszał, trzeba mu wierzyć. Do tej pory pamiętam historię sprzed czterdziestu lat. Zgłaszał się do nas pacjent, którego stale coś bolało. W końcu zaczęliśmy posądzać go o hipochondrię, bo kolejne wyniki badań niczego nie wykazywały. Jakiś czas potem ten mężczyzna zmarł.

Dopiero wtedy okazało się, że cierpiał na raka trzustki. Miało prawo go boleć. Niestety, wtedy nie było jeszcze takich aparatów, możliwości diagnostycznych jak teraz. Od tamtej pory trzymam się jednak żelaznej zasady i wpajam ją również moim współpracownikom, że jeśli pacjent się na coś skarży, to trzeba to bezwzględnie sprawdzić.

Oprócz cierpliwości lekarz musi też znaleźć czas nie tylko dla pacjenta, ale i jego rodziny, żeby wszystko spokojnie jej wytłumaczyć, rozwiać ewentualne wątpliwości.

- Wtedy nie byłoby konfliktów między personelem lekarskim oraz chorymi czy ich bliskimi, do jakich czasem dochodzi - uważa pani ordynator. - Bywa, że w kontaktach obu stron na początku pojawia się agresja, bo ktoś niepokoi się o czyjeś zdrowie, życie. To zrozumiałe. Ale wszystko da się przecież jakoś załagodzić. Czasem lekarz idzie korytarzem i opędza się od pacjenta jak mucha, nie może tak być. Zabrzmi to górnolotnie, ale ja dziękuję Bogu, że mogłam w takich czasach pracować, gdy lekarz był lekarzem, a pacjent pacjentem. Niestety teraz na pierwszy plan wysuwają się procedury, punkty za świadczenia medyczne, papierkowa praca, jaką trzeba wykonać, żeby móc rozliczyć się z NFZ. W rezultacie lekarz ma coraz mniej czasu dla pacjenta. Biurokracja przesłania człowieka. Do czego myśmy doszli?

Kiedyś, gdy internista nie miał możliwości wykonywania tylu badań co teraz, musiał siłą rzeczy więcej o pacjencie myśleć, nieraz porządnie się nagłowić, co mu dolega.

Obecnie, dzięki niesamowitemu postępowi w medycynie, lekarzy wspomaga, a często i wyręcza aparat: ultrasonograf, tomograf komputerowy czy rezonans magnetyczny. Z jednej strony to dobrze, z drugiej - interniści wykształceni kiedyś, gdy o rezonansie czy o kapsułce endoskopowej jeszcze nikt nie słyszał, są dziś na wagę złota. Musieli się bowiem w znacznej mierze opierać na swojej wiedzy i zdobytym doświadczeniu.

- W latach 80. leczyłam pacjentkę, która, jak się okazało, cierpiała na wrzodziejące zapalenie jelita grubego - opowiada pani doktor. - Wtedy nie dysponowaliśmy również takimi możliwościami terapeutycznymi jak obecnie, a to jest poważne schorzenie. Zastanawiałam się, jak jej pomóc i w końcu skierowałam ją na operację. Okazała się skuteczna. To była dla mnie ogromna radość.

Wyleczona kobieta w dowód wdzięczności ofiarowała swojej pani doktor… słonia z podniesioną trąbą, zrobionego z gliny, nieco kiczowatego. - Jak pani widzi, ta figurka stoi do dzisiaj w moim mieszkaniu, w gościnnym pokoju wśród innych pamiątek, bo jest dla mnie bardzo cenna - mówi Danuta Henzler. - Ilekroć na nią spojrzę, przypominam sobie tę pacjentkę i problem, jaki musiałam wtedy rozwiązać.

Chociaż sama nie wiem, czy należy o tym słoniu pisać, bo w świetle niedawnej głośnej "sprawy Doktora G." ktoś mógłby uznać jego przyjęcie za łapówkę. Ta pacjentka ciągle o mnie pamięta. Przysyła mi kartki na święta z Anglii, gdzie teraz mieszka i opiekuje się wnukami. Od tamtej operacji minęło już tyle lat i ma się dobrze. To dla lekarza chyba najlepsza zapłata.

Ale to nie jedyne kartki świąteczne i pocztówki z pozdrowieniami od wdzięcznych pacjentów, które przychodzą do pani ordynator. Zdarzały się również takie sytuacje, że ktoś rejestrował się w przychodni w dniu, w którym ona przyjmowała, i czekał w kolejce tylko, po to, żeby wejść do gabinetu i pokazać pani doktor zdjęcia dzieci ze ślubu czy wnuków z pierwszej komunii.

Praca i podróże

Danuta Henzler jest specjalistą chorób wewnętrznych i gastroenterologiem. Przez lata wykonała tyle gastroskopii i kolonoskopii, że gdyby przeliczyć to na liczbę pacjentów, uzbierałoby się sporej wielkości miasto powiatowe.

Każdy, kto musiał się poddać np. gastroskopii, wie, że pani doktor jest w tym mistrzynią. Zanim nieszczęśnik zaczął się bać na widok przyrządu służącego do tego badania, było już po wszystkim. Tak szybko i perfekcyjnie się to odbywało.

- Myśmy w naszym oddziale zaczęli robić badania endoskowe: gastroskopie i kolonoskopie już w 1974 roku, gdy jeszcze w niewielu ośrodkach klinicznych je wykonywano - zaznacza pani doktor. - Mówiąc nieskromnie, miałam więc dobre podstawy. Badania te zapoczątkował doktor Franciszek Kusz, który potem wyjechał do Niemiec. Pamiętam, że na samym początku nie było jeszcze rękawic jednorazowych, a sprzęt sterylizowało się za pomocą mycia oraz spirytusu i to musiało wystarczyć, co teraz jest nie do pomyślenia. Ale takie to były czasy.

Oprócz pracy jej pasją były też podróże, na które przeznaczała każdy urlop i każdą zaoszczędzoną złotówkę. To był jedyny moment, kiedy rozstawała się z oddziałem i swoimi pacjentami, choć tak naprawdę nigdy nie przestawała o nich myśleć. Objechała niemal cały świat.

Była m.in. w Meksyku, Chinach, na Filipinach, Bali, Cejlonie, w Japonii, Kenii i RPA. Marzyła jeszcze o zobaczeniu Australii, ale już nie zdążyła tam pojechać. Przywiozła ze wszystkich tych krajów mnóstwo bibelotów i pamiątek, które wiszą na ścianach jej mieszkania, stoją na półkach, nadając mu niezwykły klimat.

- Mój nieżyjący już tato pytał mnie nieraz: "Po co tyle jeździsz i dlaczego tak daleko?" - wspomina opolska lekarka. - Ale ja teraz przynajmniej mam co wspominać. - Patrzę na te wszystkie rzeczy: figurki, maski, muszle oraz inne egzotyczne eksponaty i wspomnieniami sięgam do tamtych wspaniałych chwil, gdy mogłam swobodnie się poruszać. Odbywam te podróże w myślach od nowa.

Przez 8 lat była również rzecznikiem odpowiedzialności zawodowej przy Okręgowym Sądzie Lekarskim.

- Jest to rola trudna, ale potrzebna - uważa Danuta Henzler. - Może jestem bardzo zarozumiała, ale chyba udało mi się znaleźć złoty środek, skoro przez ten cały okres nikomu nie podpadłam. Nie było na mnie skargi ani ze strony pacjentów, ani ze strony lekarzy.

W sądzie lekarskim już się nie udziela, ale jej doświadczenie rzecznika zaowocowało tym, że została członkiem Wojewódzkiej Komisji ds. Orzekania o Zdarzeniach Medycznych, działającej od 1 stycznia tego roku przy wojewodzie opolskim. Pacjenci, którzy czują się pokrzywdzeni przez służbę zdrowia, mogą do niej składać wnioski o zadośćuczynienie finansowe. Kandydaturę pani doktor zgłosiło Ministerstwo Zdrowia i ją przyjęła, traktując propozycję jak wyróżnienie.

Pacjenci mnie zaakceptowali

Kilka lat temu poważnie zachorowała. Prosi o nieujawnianie szczegółów, ale widać, że z trudem się porusza. Tego nie da się ukryć. Nie chciała jednak zamknąć się w czterech ścianach, bo jak sama podkreśla, ile można siedzieć w domu i czytać książki lub oglądać telewizję?

Postanowiła, jakby nigdy nic, nadal pracować. Miała tylko na początku stres, czy pacjenci zaakceptują ją, gdy chodzi, przytrzymując się wózka.

- Zastanawiałam się, czy dobrze robię, że wracam z wózkiem do pracy, jaki będzie odzew z ich strony - wyznaje pani ordynator. - Obawiałam się, że pacjenci stracą do mnie zaufanie, pomyślą, iż nie mogę im pomóc. Niepokoiłam się niepotrzebnie. Pacjenci widzą, że jestem takim samym człowiekiem jak oni, że każdego może spotkać choroba. Akceptują mnie, zrównaliśmy się w bólu, cierpieniu i niepokoju.

W trakcie wizyty lekarskiej, gdy podchodzę z wózkiem do każdego z nich, siadamy obok siebie na łóżku, życzymy sobie zdrowia i przechodzimy do sedna sprawy. Jak człowiek pracuje jako lekarz, a potem nagle sam zachoruje i zaczyna "zwiedzać" szpitale, to patrzy już na to z innej perspektywy. Potrafi jeszcze lepiej wczuć się w los pacjenta.

Decyzja o kontynuowaniu pracy, wbrew przeciwnościom losu, to duże wyzwanie logistyczne. Pani doktor wstaje codziennie o 5 rano. Do samochodu pomaga jej dojść i włożyć do niego wózek niezastąpiona pani Jadzia, która od pewnego czasu z nią mieszka, a wcześniej była przez lata przyjaciółką rodziny.

- Każdego dnia podjeżdżam pod szpital, mam tu swoją kopertę blisko wejścia, a tam już przychodzą mi z pomocą kierowcy, którzy przywożą w tym czasie pacjentów na dializy - opowiada Danuta Henzler. - Jeśli kierowcy są akurat zajęci, to pomagają mi pacjenci, z którymi już się dobrze znamy, wymieniamy codziennie pozdrowienia. Po pracy pomagają mi się dostać do samochodu pielęgniarki. Mam to już wszystko doskonale opanowane i zorganizowane.

W domu, jeśli akurat nie ma pani Jadzi, to punktualnie o 15.00 czeka przed wejściem sąsiad i on pomaga wnieść wózek. Inna sąsiadka przychodzi z pomocą, gdy trzeba wyprowadzić na dwór Kubusia - pieska yorka. Wszyscy w kamienicy znają się od lat i są ze sobą niesamowicie zżyci.

Wcześniej pani doktor mieszkała z mamą, która niestety zmarła w 2011 roku. To był dla jej córki kolejny cios. Postać Stanisławy Henzler, byłej założycielki i pierwszej kierowniczki kina "Kraków", uwiecznił na dużym portrecie Edward Szczapow. Obraz wisi na honorowym miejscu w gościnnym pokoju, obok portretów ojca i Danuty.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska