Krzysztof Varga: Jako Polak i Węgier jestem jak Paweł i Gaweł, którzy w jednym stali domu

Danuta Nowicka
Autor "Masakry" był gościem Festiwalu Książki w Opolu.
Autor "Masakry" był gościem Festiwalu Książki w Opolu. Krzysztof Świderski
Znany pisarz, Krzysztof Varga swoimi książkami obdarza zarówno Polaków, jak i Węgrów, Zna węgierski, lecz pisze wyłącznie po polsku.

W „Alei Niepodległości”, powieści sprzed kilku lat, eksplodował pan w samolocie na wysokości 10 km. W tej sytuacji pozostaje spytać o życie pozagrobowe...

Nie tyle ja eksplodowałem, ile mój bohater...

... którego czyta się jako alter ego autora. Uczył się w tym samym liceum; tak, jak pan, panicznie boi się latania.

Tak było na samym początku, ale gdy zacząłem latać w miarę regularnie już się nie boję i nie muszę przed wejściem do samolotu strzelić sobie mocnej lufy, żeby nie spanikować.

Na wzór swojego bohatera. Właściwie dlaczego już na samym początku tak bezwzględnie się pan z nim rozprawił?

Zawsze czułem jakąś przemożną ochotę, żeby moim bohaterom zrobić krzywdę. Może była to jakaś tłumiona agresja albo kompensacja, podświadome przekonanie, że jeśli tym ludziom, których wymyślam i się z nimi utożsamiam zrobię coś złego, to zło mnie ominie.

A wracając do życia po życiu...

Nic się nie zmieniło. Piszę, a pisanie to chyba najbardziej samotnicze zajęcie świata. Jeżeli robi się filmy, pracuje się w zespole, jeżeli reżyseruje się w teatrze, to pracuje się w zespole, jeżeli z orkiestrą… Natomiast pisarz jest skazany na samego siebie i nie ma w tym nic widowiskowego. Być może dlatego przeżywamy tyle problemów emocjonalnych, od alkoholizmu począwszy po schorzenia psychiczne. Chyba, że jest się radosnym grafomanem, któremu wszystko, co zrobi, się podoba.

I nic tu nie pomoże? Nawet ostatnia kropka, kończąca ostatnie zdanie? Żadna satysfakcja?

Nie ma na to lekarstwa. Przeżywam doła, jak to już nieraz mówiłem, rodzaj depresji poporodowej. Straszną pustkę. Przedtem mogłem poprawiać, wracać, zmieniać, prowadziłem aktywne życie umysłowe, teraz nie bardzo wiadomo co ze sobą zrobić.

Może pisać od nowa...

Nie zawsze jest to możliwe. Trzeba przeczekać moment pustki, a jednocześnie odpoczynku, zregenerować się umysłowo i emocjonalnie.

A akceptacja wydawcy i czytelników? A spotkania promocyjne, które są pewnym spektaklem?

Nie przesadzajmy. Czułbym się zażenowany, gdybym robił spektakl. Staram się w miarę prosto odpowiadać na zadawane pytania.

Nie zaprzeczy pan, że Nike była pewnym spektaklem.

Otrzymałem Nike czytelników.

Szczególnie cenną.

To, że się jest w peletonie niewiele znaczy. Trzeba być pierwszym.

Na Opolszczyźnie w maju uczestniczył pan w istnym maratonie spotkań.

To prawda. Trzeba trochę sprzedać się światu, ale myślę, że każdy pisarz ma świadomość, że przede wszystkim żyje sam z sobą. Dlatego niektórzy nie chcą jeździć na spotkania autorskie ani odbierać nagród. I nie chodzi tu o jakąś kokieterię; przemawia przez nich podskórny lęk przed konfrontacją. Lepiej czują się w gronie kumpli, niż w sytuacji publicznej.

Dużo pan pracuje.

Ponieważ nigdy nie jestem zadowolony z tego, co zrobiłem i wydaje mi się, że dopiero teraz powstanie coś istotnego. Jak każdego nienarcystycznego autora nie opuszcza mnie poczucie niespełnienia.

„Poprawia” pan zmieniając formy i konwencje. Od esejów po powieści.

Nie mógłbym tworzyć wyłącznie prozy gatunkowej, ułożonej w cykle, jak to bywa w przypadku autorów kryminałów. Muszę zmieniać - raz powieść, raz esej, raz felieton.

Przy innej okazji dowiedzieliśmy się, że zamierza pan pisać tak długo, jak długo będzie o czym. Przy pana podwójnym, polsko - węgierskim pochodzeniu, co przekłada się na dwa źródła inspiracji - wróży to jak najlepiej.

Już zrozumiałem, że nie ma dla mnie innej drogi, niż pisanie. Zaczynałem jako autor recenzji, później całe lata siedziałem w gazecie nad cudzymi tekstami jako redaktor. Ale w pewnym momencie zrezygnowałem z kariery biurowej i uznałem, że będę wyłącznie pisał, dopóki będą pomysły, będzie coś, co mnie napędza i znajdą się ludzie, którzy zechcą to czytać. Nie spodziewam się, żebym zboczył z tej drogi.

Poniekąd żyje pan podwójnie.

Jestem trochę jak Paweł i Gaweł, którzy w jednym stali domu, ale oczywiście przede wszystkim jestem autorem polskim i piszę po polsku, również o Węgrzech.

Okoliczności poniekąd skazały pana na Polskę. Myślę o miejscu urodzenia, zamieszkania, edukacji.

Wychowano mnie w kulturze polskiej. Węgry są dla mnie ważne z powodów rodzinnych, sentymentalnych, także dlatego że dobrze znam ten kraj i nadal do niego jeżdżę.

I tak odświeżone zostało powiedzenie „Polak, Węgier, dwa bratanki”…

Bardzo go nie lubię, nie jest prawdziwe, bo to jednak dwa różne narody.

Mimo to odnajduje pan w nim treść do tej pory nie uświadomioną. Że łączy nas nostalgia, melancholia, przekonanie, że kiedyś byliśmy monarchią i że się skończyło.

Nie do końca. W mojej bardzo amatorskiej analizie doszedłem do wniosku, że Węgrzy są melancholijni, a Polacy sentymentalni - te obie nacje różnią się, tak jak moje dwie osobowości się od siebie różnią. Melancholia jest szlachetnym uczuciem tęsknoty za nienazwaną stratą, sentymentalizm zaś rodzajem czułostkowości. Polacy są jak słomiany ogień: wybuchają, iskrzą, później to opada. Węgrzy nie wybuchają od razu; obserwuje się u nich rodzaj marazmu, wszystko toczy się podskórnie, bulgoce pod skorupą, a potem eksploduje, tak jak w 1848 r., w 1956, czy nawet w 2006, kiedy doszło do największych zamieszek po upadku komunizmu, a na ulicach płonęły samochody.

Należy pan do nieformalnej grupy późnych 40-latków, którzy jeszcze na własne oczy widzieli komunę, z tamtym czasem się rozprawili i próbują nazwać dzień dzisiejszy.

Zajmuję miejsce gdzieś pośrodku, pomiędzy pokoleniem Stasiuka i Świetlickiego, a pokoleniem dzisiejszych trzydziestoparolatków. Nie jestem bynajmniej peerelonostalgikiem.

Tęskniącym za kolejkami i półkami dla wybranych w księgarniach?

Nie przeżywam żadnych sentymentów, związanych z tamtym czasem. Jest taki wspaniały wokalista i autor tekstów, Krzysztof Grabowski, pseudonim artystyczny „Grabaż”, lider zespołu „Strachy na Lachy”, bardzo ważna figura w muzyce alternatywnej. To on kiedyś powiedział mądrą rzecz, która zapadła mi w pamięć: w 89 r. tak się ucieszył z wolności, że zaczął kasować bilety w tramwaju. Rzeczywiście należę do tego pokolenia, które pamięta komunę, pamięta granice i nie mogę się nadziwić, że dzisiejsi dwudziestolatkowie uważają, że należy je zamknąć. Że trzeba się izolować, wyjść z Unii Europejskiej. Każdy, kto przeżył upokorzenie - żeby wyjechać na Węgry, musiałem przekroczyć dwie granice i być obiektem poniżeń celników czy pograniczników - nie chciałby powrotu do tamtej sytuacji. Jakaś edukacja o PRL-u by się przydała choćby po to, by młodym uświadomić, że PRL to nie była tylko popkultura i opieka społeczna, ale i opresja. Okazuje się, że coś, co skończyło się zaledwie dwie i pół dekady temu jest już prehistorią i ludzie, młodsi ode mnie o pokolenie wyznają ideologię, od której resztki włosów stają mi na głowie. Odradza się jakieś straceńcze myślenie, że musimy być zupełnie osobni, osamotnieni - prosta droga do klęski.

Jak panu żyje się teraz?

Raczej fatalnie, choć oczywiście sytuacja jest inspirująca literacko. Dobrze, bo będąc w połowie Polakiem, a w połowie Węgrem czuję się jednak Środkowo-Europejczykiem, dziedzicem ważnej części Europy. Byłoby gorzej, gdyby moja mama wyszła za mąż na przykład za Pakistańczyka; wtedy mógłbym na polskiej ulicy dostać w łeb. To jest coś, co mnie przeraża.

Pana pisarstwo zaliczono do nurtu literatury „alkoholowej”.

Dopiero w „Masakrze” pojawia się alkoholowy wątek. Wcześniej go nie było, tak więc wkłada się mnie do niewłaściwej szuflady. Nie po raz pierwszy. Ktoś w mojej nocie biograficznej w Internecie napisał, że jestem uważany za największego hipochondryka polskiej literatury i powielano to tysiące razy. Rzecz się utrwaliła i musiałem prostować. Nie jestem hipochondrykiem, nie znajduję w sobie urojonych chorób, natomiast jestem jatrofobem, czyli boję się lekarzy, może dlatego że moja matka jest emerytowaną lekarką. Hipochondryk lata po lekarzach, ja od nich uciekam.

Zażartuję: do Mokotowa.

W „Masakrze” przeprowadziłem mojego bohatera z Mokotowa, miejsca akcji poprzednich książek, na Saską Kępę, a następnego wywiozę poza Warszawę. O co chodzi? Żeby nie popaść w rutynę, nie być posądzanym, że jest się ograniczonym przestrzenią, chociaż jeden z moich ulubionych pisarzy, Bolesław Prus, tylko raz uciekł ze stolicy, pisząc „Faraona”. Nie chcąc wpaść w jakąkolwiek pułapkę, szukam drogi ucieczki.

Znalazł ją pan?

Na razie skończyłem trylogię węgierską - ostatnia część ukaże się jesienią - natomiast zacząłem zbiór opowiadań. Z dziesięciu planowanych skończyłem pięć. Opowiadanie jest formą trudną, ponieważ narrację trzeba zawrzeć na stosunkowo niewielkiej przestrzeni. Z rynkowego punktu widzenia będzie to samobójstwo; wszyscy wydawcy przestrzegają, że opowiadania dwa razy gorzej się sprzedają od powieści.

Wracając do węgierskości. Jak bardzo jest dla pana ważna?

Odpowiem pośrednio. Co jakiś czas muszę wyjechać na Węgry, gdybym był bogaty kupiłbym dom w Budzie - żeby się nakarmić, także w sensie dosłownym, pojeździć, odbyć pewne rytuały. Zjechałem Węgry wzdłuż i wszerz.

Co pan tam znajduje?
Są miejsca, których szukam z premedytacją, są takie, które odkrywam przez przypadek. Widzę czym się różni granica węgiersko - austriacka od ukraińskiej. Po szczegóły odsyłam do ostatniej książki. Jej roboczy tytuł brzmi: „Langosz w jurcie”. Langosz - od węgierskiego placka, smażonego na głębokim oleju, głównego fast foodu węgierskiego. A w jurcie dlatego, że na Węgrzech do dzisiaj można przenocować w jurcie, w czym wyraża się nostalgia za czasami początków państwowości, kiedy azjatyckie plemiona Madziarów przybyły na Nizinę Panońską.

Nie wiedziałam, że w pana żyłach płynie także azjatycka krew.

Co prawda ona się rozpuściła tysiąc lat temu w Słowiańszczyźnie, ale moi pra-pra-praprzodkowie byli azjatyckimi nomadami. Polacy nie bardzo wiedzą skąd się wzięli, wydaje im się, że zawsze siedzieli nad Wisłą, Odrą, Bugiem i byli Polanami, Wiślanami, Ślężanami, natomiast Węgrzy mają tego świadomość, ponieważ data ich przybycia na Wielka Nizinę Węgierską jest znana - rok 896.

Każda z pana książek węgierskich posiadała jakieś tamtejsze słowo kulinarne. Był „Czardasz z mangalicą” i „Gulasz z turula”. Teraz będzie langosz.

Gdyby nie zbieg okoliczności, mogłoby być np. kazachskie. Tak się złożyło, że mój ojciec, kiedy tu przyjechał, poznał moją matkę. Urodziłem się w 1968, rodzice pobrali się w 66., matka nie chciała wyjeżdżać z Polski, ojciec zdecydował się przy niej zostać, zwłaszcza że połowa lat 60. to jeszcze nie był najgorszy syf. Na Węgrzech, ledwo 10 lat po rewolucji 56 r., Polska mogła się jawić w miarę atrakcyjnie, dopiero potem się to rozjechało i Węgry stały się jednym z najbogatszych krajów bloku wschodniego, z Budapesztem jako prawie zachodnią stolicą i słynną ulicą Vaci, gdzie Polacy z zachwytem oglądali witryny sklepów. Ojciec był przedstawicielem medycznej firmy, która produkowała sprzęt dla krajów bloku wschodniego. Zanim przyjechał do Polski, przebywał na kontraktach w Albanii, w Mongolii, w Kazachstanie, więc równie dobrze mógłbym być pół-Kazachem, pół-Mongołem czy pół-Albańczykiem. Bełkot młodych nacjonalistów o czystej rasie polskiej, o prawdziwych Polakach jest kretynizmem.

Co odziedziczył pan po ojcu?

Wszystko prócz włosów, bo mój ojciec, dopóki nie posiwiał, miał bujne, czarne, a ja - sama pani widzi. Również zamiłowanie do literatury i do muzyki. I charakter. A i od ojca, i od matki różni mnie to, że oni całe życie nie palili. Najwyraźniej wdałem się w dziadka polskiego i babcię polską. Palili jak smoki.

Mówiąc o literaturze podczas spotkania, zorganizowanego przez Opolgraf powiedział pan: „za przeproszeniem - produkt”. Kiedy pan pisze, nie ma, mówiąc oględnie, takich zahamowań.

Ktoś, kto pisze jest innym człowiekiem. Znam autorów, którzy posługują się stylem eleganckim i pięknym, a w rozmowie rzucają takie bluzgi, że buty spadają. To są dwie przestrzenie. My tu sobie ładnie rozmawiamy, ale w towarzystwie też często bywam bardzo wulgarny.

Ostatnio pisarze chwycili za pióro w osobliwym celu. Żeby pisać listy i protestować.

Rozumiem, że chodzi pani o list w obronie Grzegorza Gaudena, szefa Instytutu Książki, który został wywalony z roboty?

Pan również w tym uczestniczył?

Nikt się do mnie w tej sprawie nie zgłaszał, ale ja i tak nie bardzo wierzę w skuteczność takich działań. Może to jakiś rodzaj asekuranctwa? Poza tym mam swoją działkę felietonową i tam mogę się powyzłośliwiać i ponaśmiewać. Czego nie unikam.

Krzysztof Varga

urodził się w 1968 r. w Warszawie. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Trzy razy był nominowany do Nike. Nagrodę Czytelników Nike otrzymał za książkę “Gulasz z turula”.(2009). Pierszą publikacją był zbiór prozy poetyckiej “Pijany anioł na skrzyżowaniu ulic”, ale za debiut uważa się powieść “Chłopaki nie płaczą”. Następne książki to: “Bildungsroman”,, “Śmiertelność”, “45 pomysłów na powieść”, “Tequila”, “Karolina”, “Nagrobek z lastryka”, “Gulasz z turula”, “Aleja Niepodległości”, “Trociny”, “Polska mistrzem Polski”, “Czardasz z mangalicą”. Listę zamyka wydana w ubiegłym roku “Masakra”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska