Tomasz Vetulani o Holandii, niskim kraju

Redakcja
Artysta i jego rzeźba na polderze w okolicach Hollandsche.
Artysta i jego rzeźba na polderze w okolicach Hollandsche.
Rozmowa z polskim artystą z Holandii.

- Do wystawy w Aneksie prowadziła dość długa, także w sensie geograficznym, droga: w Krakowie odnalazł pan zdjęcie wykonane przez jednego z rodziców, wrócił do Holandii, która stała się pana ojczyzną z wyboru, odnalazł sfotografowane miejsce. Reszta dokonała się w pracowni w Utrechcie. W Opolu, jako pierwsi, oglądamy efekty.
- Ale nie po raz pierwszy. Premierową wystawę w Galerii Sztuki Współczesnej miałem dziewięć lat temu.

- Jakim to sposobem Opole pojawiło się w pana biografii?

- To proste: leży pomiędzy Krakowem a Utrechtem i przez kilka lat w drodze do Utrechtu tu właśnie piłem pierwszą kawę. Miałem też szczęście nawiązać w Holandii kontakt z opolską Galerią Sztuki Współczesnej.

- Nie widzi pan jakiejś magii w tym, że fotografia z podróży sprzed lat poniekąd wyprzedziła późniejsze zdarzenia? Obcy krajobraz stał się pana krajobrazem...

- Zdjęcie jeziora i łodzi zaintrygowało mnie i skłoniło do ogólniejszych rozważań. Na temat życia, migracji, tego, kim jestem, kim stałem się po 45 latach. Przyznam się, że taka autorefleksja to dla mnie nowe doświadczenie.

- Dlaczego pan, krakus z trzeciego pokolenia, pochodzący ze znanej i zasłużonej rodziny, zdecydował się wyjechać? Pana ojciec jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich naukowców, profesorem nauk przyrodniczych, psychofarmakologiem, neurobiologiem i biochemikiem, dziadek był historykiem prawa i kanonistą, a pradziadek po matce - generałem Wojska Polskiego.

- Zwyczajnie. Poznałem dziewczynę, obecną matkę moich dzieci, która jest Holenderką. W 1991 r. - u progu wolności, kończyłem właśnie studia - zdecydowaliśmy, że pierwszych parę lat spędzimy w Holandii. A potem stało się jak z tym barakiem, który miał być na krótko, tylko na początek, a z czasem zamienił się w dom. Dodam jeszcze, że w Krakowie byłem rozpoznawalny ze względu na rodzinę. Odczuwałem to jako pewien ciężar. Próbowałem odciąć się od przeszłości i samemu coś zbudować. Zdobyć się na samodzielność.

- Nie żałuje pan wyboru? Daleko posunięty holenderski liberalizm panu nie przeszkadza?

- W Holandii jest formalne przyzwolenie na wiele rzeczy, co nie oznacza powszechnej akceptacji. Dobry przykład, kiedy szczególnie daje o sobie znać charakter Holendrów, eutanazja... Polacy prawdopodobnie wyobrażają sobie, że głównie służy temu, by wnukowie niecierpliwie oczekujący spadku przy pomocy lekarza mogli pozbyć się babci.

- Tam nie ma takich sytuacji?

- Absolutnie nie. Rzecz w tym, by śmiertelnie chory nie musiał dogorywać w bólu i upokorzeniu.

- Tym samym otwiera się jednak pole do manipulacji.

- Nie chciałbym się ostatecznie w tej sprawie wypowiadać, tym bardziej że w Polsce przeprowadzenia eutanazji nie podjęłoby się wielu lekarzy ze względu na przekonania religijne. Holendrzy są bardziej pragmatyczni, a śmierć nie jest dla nich wielkim tabu, tylko częścią naturalnej kolei rzeczy.

- Podziela pan również ich pogląd na małżeństwa homoseksualne?

- Jestem absolutnie za możliwością szczęśliwego związku dorosłych ludzi bez względu na płeć i uważam, że nie można im odmawiać praw do życia godnego. Opowiadam się również za równym traktowaniem małżeństw i osób żyjących w konkubinacie. Sam nie zawarłem ślubu. W Polsce ślub uważany jest za świętość, a w rzeczywistości ma przede wszystkim konsekwencje prawne: gwarantuje prawo do spadku, do adopcji, do odwiedzin w szpitalu w najbardziej dramatycznych momentach. Mąż alkoholik może jechać karetką do szpitala razem z maltretowaną żoną, natomiast konkubent z kochaną i kochającą konkubiną już nie. W Holandii małżonkowie i konkubenci mają podobne prawa.

- A ciemne strony? Czyżby takich nie było?

- W Niskich Krajach człowiek spotyka się z obojętnością, co jest konsekwencją założenia, że każdy jest odpowiedzialny za swój los. Oczywiście, jeśli ktoś traci przytomność i pada na ulicy, zawsze może liczyć na pomoc. Holendrzy znani są także z tego, że nie szczędzą pieniędzy dla ofiar trzęsień ziemi i innych kataklizmów.

- Trudno uwierzyć w zbiorową jednomyślność.

- Każdy zachowuje własne poglądy, nie ma jednak próby narzucania ich innym. W prywatnych sytuacjach mało dyskutuje się o polityce, nie mówi się o aborcji i eutanazji. Nie kwestionuje się obowiązujących ustaleń.

- Eutanazja, małżeństwa homoseksualne wychowujące dzieci, zrównanie małżeństwa z konkubinatem... Dla niejednego Polaka takie praktyki równałyby się dyskomfortowi moralnemu. Panu zupełnie nie przeszkadzają...

- Czułbym się nieszczęśliwy w kraju, z którego prawem i moralnością się nie zgadzam.

- A jest pan szczęśliwy w deprymującym, monotonnym krajobrazie?

- To kwestia indywidualnego patrzenia. Uwielbiam tamtejszą przyrodę. Jak powiedziałem, mieszkam w Utrechcie, położonym na granicy polderów po zachodniej stronie, po wschodniej sąsiadującym ze wzgórzami. Najwyższe ma "aż" 63 metry, co Polaków pewno śmieszy, ale zapraszam... Proszę spróbować wsiąść na rower... Kocham to, czego się nauczyłem od rodziców, a co tu kontynuuję - wędrówki, coniedzielne wycieczki za miasto, uważność, z jaką można przyglądać się roślinom i zwierzętom. Nie jestem tym zainteresowany profesjonalnie i nie mam ambicji, żeby klasyfikować florę i faunę, ale z zapałem wyznaję amatorską miłość do przyrody. Światło, powietrze, chmury, pejzaże tylko wydają się surowe. W tej surowości można odnaleźć wiele piękna.

- Dlatego tak chętnie przenosi je pan na obrazy?

- Dla mnie, imigranta, dużym pocieszeniem jest fakt, że czuję się związany z krajobrazem i że mogę to spożytkować zawodowo. Ta miłość nigdy nie powie - uciekaj.

- Jak żyje się w Holandii artystom?

- Kiedy jest sukces - łatwo, kiedy go nie ma - trudno, więc w moim przypadku różnie. Był czas, kiedy coraz mniej wystawiałem, a potem po prostu znikłem. W Utrechcie mówiono nawet: co z tym Vetulanim?

- A co było?

- Od 14 lat wychowuję dzieci, obecnie trójkę. Jestem bardzo, ale to bardzo z tej roli zadowolony, zdając sobie sprawę, że wprawdzie oznacza obciążenie dla artysty, ale że wiele zyskałem jako człowiek. Od dwu lat znowu pracuję dosyć intensywnie. Mam nadzieję, że przekuje się to na sukces.

- Proszę mi powiedzieć: w Holandii można wyżyć ze sztuki?

- W latach 70. panował system dotowania artystów. Wszyscy byli na państwowych pensjach i tylko co jakiś czas, na odczepne, musieli okazywać swoje prace.

- Przypominają się praktyki w Polsce czasów komuny...

- Gorzej. To trąci Albanią, gdzie artysta pracował w państwowym atelier nie swoimi narzędziami, a to, czego dokonał, stanowiło własność państwa. W Holandii, od czasu mojego przyjazdu, kurki dla artystów powoli się zakręca. Na szczęście nigdy z nich nie korzystałem. Subsydiów jest coraz mniej i następuje naturalna eliminacja: malarze, rzeźbiarze muszą się określić - czy pozostają w zawodzie i zarabiają na własne utrzymanie, zaledwie wspomagani przez państwo, czy zawód zmieniają.

- Klientów sztuki nie brakuje?

- Holendrzy używają obrazów do wyposażenia wnętrza i kiedy kupują nowe meble, czasem i je zmieniają.

- Nie poprzestając na reprodukcjach?

- Doceniają oryginały. Znają się na wszystkim: na sztuce, na ubraniach, samochodach, na jedzeniu. Nie ma także wyraźnych podziałów społecznych, jak, powiedzmy, we Francji, gdzie są ubożsi, których na obraz nie stać, i arystokracja, pławiąca się w luksusie. Zamiłowanie do sztuki okazuje całe mieszczaństwo. W mojej dzielnicy, w miarę zamożnej, zapotrzebowanie na sztukę jest naprawdę duże.

- W galeriach spotyka się więcej ludzi niż u nas?

- Pięć lat temu zerwałem kontakty z galeriami. Sam wystawiam i sam sprzedaję, tym bardziej że obok domu wybudowałem pracownię, pełniącą także funkcję sklepiku. Oprócz tego od dwóch lat wykorzystuję ogromną, 800-metrową powierzchnię w opuszczonym biurowcu, gdzie wystawiam i organizuję spotkania.

- Niełatwo wypełnić taki metraż wyłącznie własnymi pracami...

- Nie mam z tym problemu. Jeśli trzeba, uruchamiam produkcję.

- To ryzykowne słowo w odniesieniu do sztuki.

- Grecy nazywali sztuki piękne "techne", bo chodzi tu nie tylko o wytwór magiczny, ale i o pracę fizyczną, mierzoną metrami kwadratowymi.

- W Opolu pokazuje pan oryginalne metry. Bez użycia farby.

- Z silikonem pracuję od lat. Jeszcze podczas studiów malowałem na niecodziennych materiałach, np. na miękkiej pilśni. Lubię tworzywo, które się łatwo poddaje; można je okiełznać i "wyjść" na trzeci wymiar, a przy okazji uświęcić coś, co uważane jest za pospolite. Swego czasu malowałem na gąbkach grubości ponad dwudziestu centymetrów, które tworzą świetną iluzję piaskowców. Moje "materace" były eksponowane w Centrum Sztuki w Warszawie na wystawie podsumowującej lata dziewięćdziesiąte.

- Czego nie przywiózł pan do Opola?

- Rzeźb z brązu. Pokażę następnym razem. Może...

- Gdyby nie wyjazd z kraju, pana twórczość byłaby inna?

- Niewykluczone. Bo ze sztuką jest tak jak z językami, którymi się człowiek posługuje: każdy otwiera inne możliwości, inne pokłady wrażliwości i ekspresji.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska