Ks. Edmund Podzielny: - Swój pierwszy ornat wyciąłem z gazety

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Ks. Edmund Podzielny zapewnia, że w parafii katedralnej czuje się jak w domu. Remont wież jest jedną z inwestycji, które udało mu się przeprowadzić.
Ks. Edmund Podzielny zapewnia, że w parafii katedralnej czuje się jak w domu. Remont wież jest jedną z inwestycji, które udało mu się przeprowadzić. Sławomir Mielnik
- Nie byłem z kamienia. W szkole średniej dziewczyny mi się podobały - wspomina ks. infułat Edmund Podzielny, proboszcz opolskiej katedry. Ale księdzem chciałem być od dziecka i to powołanie wzięło górę.

Ksiądz Edmund Podzielny

Urodzony w 1941 roku. Wyświęcony na księdza 20 czerwca 1965.
Dotychczas pracował:
w latach 1965-1967 był wikariuszem parafii Krapkowice;
od 1967 do 1972 w parafii św. Józefa w Zabrzu;
od 1972 do 1976 w parafii Opole-Szczepanowice; w latach 1976-1985 był proboszczem w Tułowicach, zaś od 1985 do 2003 kierował parafią Matki Bożej Wspomożenia Wiernych w Kluczborku.
Od 2003 roku jest proboszczem parafii pw. Podwyższenia Krzyża Świętego w Opolu.
Jest dziekanem rejonu opolskiego, członkiem Rady Kapłańskiej i Rady Konsultorów Diecezji Opolskiej.

Ksiądz infułat świętuje dziś 50-lecie kapłaństwa. Był w tym półwieczu taki moment, że powiedział ksiądz sobie: Gdybym się jeszcze raz urodził, to bym księdzem nie został. Co się wtedy stało?
Tak zdarzyło się tylko jeden raz w tym półwieczu i już się z tego wyspowiadałem. Był rok 1976. Zostałem wysłany na proboszcza do parafii Tułowice. Poprzednik był wspaniałym duszpasterzem, ludzie go kochali, ale nie bardzo było gdzie mieszkać. Remontu wymagała plebania i kościół. Ponieważ jako wikary nie zajmowałem się remontami ani administrowaniem, więc obaw było wiele. Na początku bardzo mi pomogli parafianie ze Szczepanowic, gdzie byłem wówczas wikarym. Do dziś jestem im wdzięczny.

Ksiądz, Ślązak z urodzenia i wychowania, trafił do parafii zamieszkanej przez Kresowiaków.
Więc wydawało mi się, że nie będę miał ludzi do pomocy. Ale to było tylko chwilowe załamanie. Parafianie okazali się serdeczni, spontaniczni, gościnni. Mieli fantazję, której nam Ślązakom czasem brakuje. Remontowaliśmy kościół w należących do parafii Goszczowicach. Na odpust był prawie gotowy. Prawie, bo w zakrystii wisiały krzywe, stare drzwi. Na ich wymianę nie miałem już ani pieniędzy, ani materiału. Zwierzyłem się z tego kłopotu jednemu z parafian, panu Wacławowi Wasilewskiemu - to był złoty człowiek - i wyjechałem. Wracam za trzy dni, a tu nowe drzwi wiszą. Tak proszę księdza, jeszcze wczoraj na tym drzewie ptak śpiewał - mówi mi pan Wacław. Okazało się, że załatwili u leśniczego drzewo, u stolarza wysuszyli. Myślę, że te drzwi tam służą do dziś.

Paradoksalnie, wygląda, że w komunie parafianie byli bliżej Kościoła i księdza.
Z pewnością byli. I miewali iście kresowe poczucie humoru. W niedzielę odprawiałem mszę św. w Tułowicach, a pan Wacław zbierał tacę. Dopiero po jakimś czasie przyznał się, że był w Sowinie na festynie i zapomniał, że ma do spełnienia ten obowiązek. Niewiele myśląc, wskoczył na strażacki wóz bojowy i poprosił, żeby go na sygnale zawieźli pod kościół. Pozbierał kolektę i na sygnale wrócił na festyn. Już w stanie wojennym, bo w Tułowicach byłem do 1985 roku, wieczorem słyszę walenie do drzwi. Trochę się przestraszyłem, kto się dobija. A to członkowie koła łowieckiego upolowali i przynieśli sarnę. Oprawili ją w plebanijnej piwnicy. Nie bali się, że ktoś ich zobaczy, chcieli pomóc , skoro mięso było na kartki. Przez 9 lat tak tych ludzi pokochałem, że trudno było mi stamtąd odejść.

A odejść trzeba było do Kluczborka.
Kluczborski proboszcz, ksiądz Jan Bagiński, został biskupem. Któregoś wieczora przyjechał do mnie biskup Wieczorek z wieścią, bym zajął jego miejsce. Próbowałem się wymawiać. Wydawało mi się, że Tułowice, parafia z czterema tysiącami wiernych jest akurat na moją miarę. Chciałem zostać. Ale przypomniałem sobie, że już raz biskupowi odmówiłem. Byłem wtedy w Tułowicach trzy lata. Mieliśmy rozgrzebane i niespłacone remonty - dach na jednym kościele, ogrzewanie w drugim. Widziałem, że było mu bardzo przykro. Jak mnie potem biskup spotkał w kurii, to mnie zapytał, czy chcę w tych Tułowicach umrzeć, czy może na mnie jeszcze liczyć gdzie indziej. Odpowiedziałem mu wtedy, że nawet gdyby mnie posłał na Hawaje, to pójdę. Więc i do Kluczborka poszedłem. Chociaż bałem się, bo z perspektywy moich stron Kluczbork był znaczącym miastem, lokalną metropolią, do której jeździło się na zakupy.

Tam wizytówką księdza szybko stał się Caritas.
Miałem szczęście trafić do parafii po bardzo dobrych poprzednikach. Chciałem przejąć trochę życzliwości i spontaniczności ks. Curzydły i poukładania ks. Bagińskiego. Koło charytatywne w parafii założyłem, zanim jeszcze powstał Caritas i ks. biskup polecił mi być jego dyrektorem rejonowym.

Miał ksiądz poczucie, że parafia powinna troszczyć się o biednych?
Przejąłem to z Zabrza, gdzie byłem wikarym. Proboszcz już w czasie wojny miał tam tzw. pomocniczki duszpasterskie - kobiety, które miały pod opieką po jednej lub dwie ulice. Dzięki nim ksiądz miał świetną orientację, kto w parafii jest chory, potrzebuje opieki. Bardzo mi to imponowało. Z Zabrza wyniosłem też inne doświadczenie. Ludzie po kazaniu dzwonili, by powiedzieć, co im się podobało, a co nie. Bardzo to ceniłem. Do dziś pamiętam i pilnuję tego, że kazanie trzeba zawsze starannie przygotować.

Co jeszcze przeniósł ks. infułat do Kluczborka?
Już wtedy, 30 lat temu, organizowaliśmy w domu parafialnym spotkania klubu seniora. Nawet jakieś panie z Warszawy, które u siebie zakładały Caritas, przyjeżdżały oglądać, jak to robimy. Założyłem bibliotekę - gdy odchodziłem, liczyła sześć tysięcy tomów. W rejonie kluczborskim stopniowo powstało 10 stacji opieki Caritas i 8 gabinetów rehabilitacji. Prowadziliśmy fabrykę makaronu, która dawała pracę około 10 osobom, a dochód szedł na działalność charytatywną. Na sprowadzonych z Zachodu maszynach produkowaliśmy 10 rodzajów makaronu. Założone w Kluczborku Stowarzyszenie Samarytanin organizowało Dni Seniora, wysyłało uczniów na wakacje itp. W stworzonej wtedy kuchni dla ubogich, z której korzystali m.in. bezdomni, do dziś wydaje się 200 obiadów dziennie.

Z Kluczborka parafianie nie bardzo chcieli księdza oddać do katedry.
Elitarna grupa parafian wybrała się do abpa Alfonsa Nossola z interwencją. Biskup przyjął ich w swoim gabinecie i uważnie, z lekko przymkniętymi oczami słuchał długiego elaboratu o tym, co w Kluczborku zrobiłem, także dla integracji większości i mniejszości. Na koniec powiedział tak: Serdecznie wam dziękuję, że przyjechaliście i powiedzieliście mi to wszystko. O wielu tych rzeczach nie wiedziałem. Teraz już nie mam żadnych wątpliwości, że wasz proboszcz się do katedry nadaje. Wrócili z niczym. Trzeba się było pakować.

Proszę księdza, cięcie. Od lat 70. i 80. wracamy do pięćdziesiątych. Jak to się stało, że młody Edmund Podzielny poszedł do seminarium?
Dziadkowi przy wyrywaniu zielska na polu zwierzyłem się jako pierwszemu, że chcę być księdzem. Nie zareagował entuzjastycznie. Czy ty wiesz, że głowami księży piekło jest wybrukowane? - zapytał twardo. - Niech do seminarium idą dzieci uczonych, nauczycieli, a nie ty, synek z gospodarki. Trzymaj się jakiegoś fachu- radził. Mamie powiedziałem dopiero w liceum. Uśmiechnęła się i zapytała tylko, czy dam radę. Chyba atmosfera domu sprawiła, że chciałem być kapłanem od dziecka. Bawiłem się w domu w księdza, wycinając ornat z gazety. Nawet ogłoszenia parafialne w tej mojej mszy były.

Nie zakochał się ksiądz, nie chciał założyć rodziny?
Nie jestem ze szkła ani z kamienia. Zwłaszcza w liceum niektóre dziołchy mi się podobały, ale widać powołanie wzięło górę, bo poważnych rozterek, czy przyjąć święcenia, czy zawrzeć małżeństwo nigdy nie miałem. Pamiętam, że jeden z naszych kolegów w seminarium zwierzył się z takich wątpliwości swojemu staremu proboszczowi. Jak zrezygnujesz z kapłaństwa i się ożenisz - odparł stary ksiądz - będziesz z czasem żałował. A jak dasz się wyświęcić, też będziesz żałował. Ja wątpliwości nie miałem. Lubiłem się modlić, rozmawiać z ludźmi. Podobało mi się to, co widziałem w parafii: że ksiądz służy innym, że jest do dyspozycji na każde wezwanie. Chciałem uczyć religii, głosić kazania, odwiedzać chorych, przewodniczyć liturgii.

Najpierw trzeba było przejść przez seminarium.
Mieszkało się w pokojach bez łazienek z miską, konewką i kąpielą raz w tygodniu, jeśli było ciśnienie. Proste jedzenie o tyle mi nie przeszkadzało, że nie byłem z domu przyzwyczajony do dostatku. Nie tylko radia, ale i grzałki nie wolno było mieć w pokoju.

Jaki był rodzinny dom księdza?
Dom skromnych rolników z piątką dzieci. Mieliśmy raptem pięć hektarów pola. Wszyscy mieli wyznaczone swoje prace. W ogólniaku zamieniałem się z bratem, żeby móc paść krowy, bo przy tym można było poczytać. Po wojnie rodzice wszystkiego się dorabiali. Pamiętam radość ojca z pierwszej krowy i jak się udało kupić beczkę na gnojówkę. Po szkole chodziło się do lasu na jagody. Część mama przerabiała na marmoladę, resztę rodzice sprzedawali, kupowali za to cukier. Jak ojciec sprzedał świniaka, to kupował na targu kiełbasę. Nieduży kawałek jadło się jak najdłużej, żeby posmakować. Nie głodowaliśmy, ale rozkoszy nie było. Bieda doskwierała, ale jednocześnie do domu chciało się wracać. Rodzina była wielopokoleniowa. Dziadkowie bez emerytur mieszkali u nas na wycugu. Tato codziennie wieczorem chodził z nimi porozmawiać. Dzieci też codziennie chodziły im powiedzieć "dobranoc". A jak szliśmy do spowiedzi, mama kazała nam przedtem iść dziadków przeprosić. W niedzielę po obiedzie ojciec prowadził różaniec. Dopiero po nim można było iść na podwórko.

Przypomnijmy, skąd ksiądz pochodzi?
Z wioski Goła w parafii Zdziechowice. Było z tym trochę śmiechu jeszcze w seminaryjnych czasach. Na wakacje jeździło się wtedy obowiązkowo w sutannie. Do Kluczborka pociągiem i dalej autobusem. A konduktor wołał: "Goła na żądanie. Kto wysiada?". Wysiadał kleryk w stroju duchownym.

Na pierwszą parafię po święceniach trafił ksiądz do Krapkowic.
Mój pierwszy proboszcz, ks. Stanisław Niesporek, był niezwykle dobrym, ludzkim człowiekiem i zażartym kibicem. Parę razy byłem z nim nawet na meczach Górnika Zabrze. Dziś już tak mocno nie kibicuję, oszczędzam serce. Byłem tam dwa lata od 1965 do 1967 roku.

To był dla księdza piękny czas?
Ale i bardzo trudny, w 1966 mama zachorowała na raka szczęki i oczodołu. Bardzo cierpiała ponad pół roku, zanim zmarła w lutym 1967. To był dla mnie wielki cios. W lipcu zabił się na motocyklu mój 23-letni brat, prawa ręka ojca, bo reszta rodzeństwa była sporo młodsza. On był tak potrzebny w domu, że jego śmierć zepchnęła śmierć matki gdzieś w głąb. Przeżyłem to tak bardzo, że dłuższy czas nie mówiłem kazań o opatrzności Bożej i o sensie modlitwy. Uznałem, że to nie byłoby od serca. Ojciec pytał: Dlaczego nas to musiało spotkać? Nie miałem gotowej odpowiedzi. Dopiero z czasem, po rozmowach z proboszczem, modlitwie i różnych lekturach, zrozumiałem, że Pan Bóg niczego nie musi. A w naszej modlitwie musi się znaleźć miejsce na słowa: Bądź wola Twoja. Opatrzność Boża nas nie opuściła. Gospodarka nie upadła. Wszyscy jakiś zawód zdobyli.

Od ponad 12 lat prowadzi ksiądz parafię katedralną...
Nigdy o tym nie marzyłem. Wezwany przez biskupa - próbowałem się wymawiać. Wiekiem - miałem wtedy 61 lat - biskup odparł, że jeszcze 14 lat mogę pracować. Potem brakiem doktoratu. I to nie pomogło, bo jak mnie zapewnił, potrzebuje do katedry duszpasterza. W parafii katedralnej doświadczam wiele życzliwości i sympatii. Czuję się tu w domu. Choć nie znam parafian osobiście tak dobrze jak gdzie indziej, bo też parafia jest znacznie większa. Myślę, że także w wymiarze materialnym parę rzeczy udało się zrobić. Myślę choćby o remoncie wież i restauracji ołtarzy.

Dziś ksiądz świętuje jubileusz. W innych czasach, niż kiedy ksiądz zaczynał. W kościele młodych mało. Mniej się przejmują nauką Kościoła, nie tylko etyką seksualną. Laicyzacja pędzi.
Dziękuję Panu Bogu szczerym sercem. A postępującą laicyzację uważam w pewnym sensie za porażkę. Tyle wygłosiliśmy kazań, tyle się naprosiliśmy, nagadaliśmy. A choćby rozwiązłość postępuje. Ona zresztą często nie czyni ludzi szczęśliwymi. Znerwicowanie często widać też w konfesjonale. Myślę, że przeżywamy czas oczyszczenia. Może przyjdzie jakiś wstrząs, po którym ludzie sobie uświadomią, w jakiej duchowej pustce żyją, że sami usunęliśmy autorytety i płacimy za to. Miejmy nadzieję, że ten wstrząs nie będzie jakimś kataklizmem, że nas nie będzie kosztował drogo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska