Moje cztery wątroby. Historia transplantacji Bartka Gawrona

fot. Paweł Stauffer
Bartek Gawron jest fanem Oderki i nigdy nie odmawia sobie pójścia na mecz tej drużyny.
Bartek Gawron jest fanem Oderki i nigdy nie odmawia sobie pójścia na mecz tej drużyny. fot. Paweł Stauffer
W obliczu tego, co przeszedł 23-letni Bartek Gawron z Opola, bledną wszystkie problemy. Bo przeżyć aż trzy transplantacje to jakby za każdym razem umierać i rodzić się na nowo.

Jest rok 1988, Bartek ma dwa lata. Pewnego dnia nagle puchnie. Dopiero po jakimś czasie, po wielu badaniach, okazuje się, że cierpi na bardzo poważne schorzenie - nerczycę. Prawdopodobnie ukąsił go wcześniej jakiś owad, co wywołało infekcję w organizmie, a w konsekwencji choroba zaatakowała nerki.

Chłopiec trafia do kliniki. Jego leczenie trwa miesiące, lata. Sytuacja jest trudna, ale jeszcze nie beznadziejna. Na szczęście chorobę udaje się na tyle opanować, że grożące mu dializy nie są potrzebne. To najgorsze ma jednak dopiero nadejść.

- Nie dość, że syn niemalże od urodzenia już się tyle nacierpiał, to w 2000 roku niespodziewanie wyszło na jaw, że został zarażony jednocześnie wirusami żółtaczki typu B i C - opowiada Tadeusz Gawron, tato Bartka. - Ta wiadomość była dla mnie i dla żony jak uderzenie obuchem w głowę. Jesteśmy pewni, że do zakażenia syna musiało dojść w klinice, w której wcześniej leczono mu nerki. Wtedy nie mieliśmy jednak do tego głowy ani czasu, by się sądzić, dochodzić swoich praw. A szpital nie czuł się winny. Musieliśmy znowu szukać dla dziecka ratunku. Syn trafił do kolejnej kliniki...

Minęły kolejne dwa lata. W roku 2002 okazało się, że wątroba Bartka już nie pracuje. Wirusy B i C były tak szybkie i bezwzględne, że doprowadziły do jej marskości. Lekarze oznajmili rodzicom Bartka wprost: chłopcu może uratować życie tylko przeszczep wątroby. Uprzedzili, że trzeba szybko znaleźć dawcę, a to graniczy nieraz z cudem.

z
Przeszczep się przyjął
- Chyba mieliśmy wtedy trochę szczęścia, gdyż syn został przyjęty bez większego problemu do Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, a dawca wątroby znalazł się w ciągu pół roku - opowiada tato Bartka.

- Do transplantacji doszło 17 września 2003 roku. Niestety, szczęście, które towarzyszyło nam na początku, szybko nas opuściło. Bartek przez dwa miesiące po przeszczepie leżał w CZD, a po powrocie do domu zaczęły się jednak powikłania. Widać było, że nowa wątroba nie spisuje się jak należy. To była gehenna, przez pół roku, co tydzień, jeździliśmy z synem do Warszawy na kontrolne badania. Cały czas drżeliśmy o jego życie. Nie zrozumie tego nikt, kto czegoś podobnego nie przeżył. Aż w końcu usłyszeliśmy to, czego się tak bardzo obawialiśmy: organizm syna wątrobę odrzucił.

Na szczęście lekarze od razu uznali, że możliwy jest drugi przeszczep. Bartek musiał jednak znowu czekać na dawcę.

- Pamiętam, jakby to zdarzyło się wczoraj - wspomina Tadeusz Gawron. - 8 czerwca 2005 roku o godzinie 13.30 zadzwonili do nas z Centrum Zdrowia Dziecka z wiadomością, że za cztery godziny musimy być z synem w Warszawie. W tym czasie przeznaczona dla niego wątroba jechała już ze Szczecina. Odkąd syn zaczął tak ciężko chorować, zawsze trzymaliśmy w pogotowiu spakowaną walizkę. Pomknęliśmy więc natychmiast samochodem do Warszawy.

I znów ten sam rytuał. Bartek trafił na salę operacyjną, do której broniła wstępu czerwona linia. Dochodziła pierwsza w nocy. Przeszczep wątroby trwa minimum 7-8 godzin, ale może się przeciągnąć nawet do 26 godzin. Tymczasem profesor, który przeprowadzał transplantację, wyszedł do rodziców Bartka już po 3 godzinach. Zamarli na jego widok.

Profesor nie miał dobrych wieści.

- Po dodatkowym badaniu okazało się, że wątroba, którą syn miał dostać, nie nadawała się na przeszczep - mówi Tadeusz Gawron. - Była zbyt zwłókniona i również zakażona wirusem.

Lekarze nie dawali nadziei
Byli załamani. Gdy wydawało się, że wszystko jest już stracone, nastąpił nieoczekiwany zwrot wydarzeń. Jak na filmie. A może życie napisało lepszy scenariusz... Dzień później, 10 czerwca, Gawronowie wracali zrezygnowani z Warszawy do Opola. Kiedy mijali Piotrków Trybunalski, ponownie dzwoni telefon z Centrum Zdrowia Dziecka. Głos w słuchawce oznajmił: "Wracajcie jak najszybciej, jest dla Bartka kolejna wątroba!".

Na szczęście ta się nadawała na przeszczep.

- Drugi przeszczep doszedł do skutku, ale tego, cośmy potem przeszli, nie oddadzą żadne słowa - wspomina pan Tadeusz. - Syn dostał kolejną watrobę, jednak przez 5 miesięcy tylko leżał w łóżku. Przez cały ten czas, który spędził w Centrum Zdrowia Dziecka, był jedną nogą na tamtym świecie. Czuwała przy nim żona, zamieszkała w szpitalu. Profesorowie nie ukrywali, że są bezradni. Gdy organizm syna odrzucił drugą już wątrobę, lekarze dali nam do zrozumienia, że nawet gdyby znalazł się kolejny dawca, to syn kolejnej operacji może już nie przeżyć.

Zenobia i Tadeusz Gawronowie mogli się wtedy poddać, odpuścić. Bo w końcu ile można walczyć z losem? Ale to nie byłoby w ich stylu.

- Poprosiłem znanego bioterapeutę, by odwiedził Bartka w szpitalu i dodał mu energii - mówi pan Tadeusz. - I chyba stał się cud, choć nie będę w to wnikał. Znalazł się bowiem dawca: 27-letni motocyklista. A lekarze podjęli się trzeciego przeszczepu. Doszło do niego 10 listopada 2005 roku…

Dorosłem w szpitalu
Jest poniedziałkowe popołudnie 11 stycznia 2010 roku. Drzwi mieszkania na jednym z opolskich osiedli otwiera 23-letni uśmiechnięty mężczyzna. To Bartek. W rozmowie towarzyszy nam jego tato, bo mama jest jeszcze w pracy (podjęła ją po wieloletniej przerwie, którą poświęciła na opiekowanie się synem). Bartek podczas rozmowy na nic się nie użala, choć większość życia spędził w szpitalach i klinikach. Tam też ukończył szkołę podstawową i średnią, w Opolu zaliczał tylko niektóre przedmioty, gdy przyjeżdżał na przepustki.

- Moim głównym domem, dopóki nie ukończyłem 18 lat, było Centrum Zdrowia Dziecka - mówi Bartek. - Czuliśmy się tam wszyscy jak jedna wielka rodzina. No i przecież mama była przy mnie. Czasem, gdy czułem się lepiej, mogłem wyjść na godzinę lub dwie na miasto. Przed każdym przeszczepem przychodził do mnie profesor i wszystko tłumaczył. Trochę się bałem, ale rozumiałem, że innego wyjścia nie ma…
Bartek jest na rencie, dostaje 504 zł. Nie może pracować. Nie może niczego dźwigać. Musi na siebie uważać. Dlatego większość czasu spędza w domu, bo każde wyjście na dwór, zwłaszcza teraz, grozi złapaniem infekcji. Ale wiosną i latem nie odmawia sobie wyjścia na mecz, jest fanem opolskiej "Oderki".

- Dużo czasu spędzam przed komputerem, bo to bardzo lubię - zwierza się Bartek. - Oglądam telewizję, odwiedzają mnie koledzy, jakoś leci. Poza rzeczami smażonymi, ciężkostrawnymi, mogę jeść wszystko.
Raz na dwa tygodnie jeździ na kontrolne badania do kliniki we Wrocławiu i raz na 2-3 miesiące do Centrum Zdrowia Dziecka. Do końca życia będzie musiał zażywać m.in. leki zapobiegające odrzutowi przeszczepu.

- Wszyscy nauczyliśmy się spokoju, pogodziliśmy się z tym, że nie możemy wyjechać na urlop, zbytnio oddalić się od domu - podkreśla Tadeusz Gawron. - Przez ponad 20 lat skupiliśmy się na tym, żeby syn żył. Przestaliśmy się z żoną rozczulać nad byle czym, narzekać. Nieraz było tak ciężko, że wszyscy płakaliśmy, a jednak wychodziliśmy z tego. W Polsce trzech przeszczepów wątroby nikt nie miał.
Wirus C jest tak perfidny, że nie da się go całkowicie wytępić z organizmu. Powoli atakuje u Bartka przeszczepioną 5 lat temu wątrobę. Jego ojciec dowiedział się, że jest w Kanadzie lek, który podobno ten proces może powstrzymać. Kuracja tym specyfikiem kosztuje jednak 70-80 tys. zł. To dla rodziny kwota nieosiągalna. Już i tak dopłaca co miesiąc do leczenia syna około 2 tys. zł. - Ale zrobię wszystko, żeby ten lek zdobyć, poruszę niebo i ziemię - dodaje pan Tadeusz. - Bo nie wiem, czy kiedyś będzie możliwy u syna czwarty przeszczep...

Kolejka do wątroby
W Polsce pierwszej transplantacji wątroby dokonano w Szczecinie w 1987 r. Chory po kilku dniach zmarł. Pierwszy udany przeszczep tego narządu u dziecka miał miejsce w 1990 r. w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie (wątrobę dostarczono z Niemiec, z Hanoweru), a u osoby dorosłej - cztery lata później.

- Co roku udaje się w Polsce przeszczepić wątrobę 200-250 chorym, tymczasem potrzeby są co najmniej dwa razy większe - mówi prof. dr hab. med. Dariusz Patrzałek z Katedry i Kliniki Chirurgii Naczyniowej, Ogólnej i Transplantacyjnej Akademii Medycznej we Wrocławiu, konsultant wojewódzki ds. transplantologii w Opolu.

- O tylu chorych wiemy. Co przeszczepy ogranicza? Po pierwsze, łącznie z naszym w Polsce jest tylko pięć ośrodków, które się tym zajmują. A to za mało. Po drugie, brakuje transplantologów, gdyż nie jest to specjalizacja, do której lekarze by się pchali. Brakuje również narządów do przeszczepów, o czym wszyscy wiemy.

Transplantacja wątroby jest operacją niezwykle trudną. Uważa się nawet, że trudniejszą od przeszczepu serca. Wymaga perfekcyjnie opracowanej logistyki. Wątroba jest też niezwykle czułym i skomplikowanym narządem, drogi żółciowe są bardzo cieniutkie, trzeba wielkiej precyzji w rękach, by ich nie uszkodzić. Poza tym przeszczepu wątroby nie można zrobić zbyt szybko, gdy jeszcze pracuje, ani zbyt późno, bo marskość może być zbyt daleko posunięta.

Prof. Patrzałek uczył się przeszczepiać wątrobę we Francji.

- Pamiętam, że pierwszy przeszczep, w którym tam uczestniczyłem, trwał zaledwie 4,5 godziny - mówi. - Ale brałem też udział w transplantacji, która przeciągnęła się do 26 godzin.

Jak długo można żyć z przeszczepioną wątrobą? - Jak w przypadku transplantacji innych narządów - nie ma tu żadnej reguły - odpowiada profesor. - Z tego, co wiem, w Europie żyje pacjent, któremu przeszczepiono wątrobę 25 lat temu.

Nie wolno tracić nadziei
Pod opieką prof. Patrzałka jest również pan Tomasz z Kędzierzyna-Koźla. Pan Tomasz ma 50 lat, a nową wątrobę nosi od sześciu. Wcześniej, podobnie jak Bartek, został zarażony wirusami B i C.

Najpierw wykryto u niego marskość wątroby, a potem, jakby tego było mało, raka tego narządu. Także jego przypadek pokazuje, że wyjście z sytuacji, wydawałoby się, beznadziejnej jest możliwe. Tomasz K. tłumaczy to sobie w prosty sposób - że trafił w odpowiednim czasie na świetnych lekarzy we wrocławskiej klinice, dostał w porę nowy narząd, a ten na szczęście się przyjął.

- Choć nie wszystko poszło gładko, oj nie! - wspomina pan Tomasz. - Moja operacja trwała blisko 13 godzin, a potem przez 10 dni leżałem nieprzytomny, podłączony do różnych aparatów. Mój organizm walczył z nową wątrobą, aż ją zaakceptował.

Rok później pan Tomasz, jakby nic się nie stało, wrócił do pracy. Bo z jego wrodzoną aktywnością, jak twierdzi, byłoby mu ciężko spędzić resztę życia przed telewizorem. Zrezygnował wprawdzie z prowadzenia własnej firmy, ale pracuje na pełnym etacie w biurze. Zajmuje się też działką. Ale ciągle ze świadomością, że w jego organizmie stale mnoży się wirus C…

- Jednak biadolenie w chorobie nie pomaga, ja już i tak niczego nie zmienię - podkreśla pan Tomasz. - Odrzucam złe myśli i żyję dalej…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska