Niewinnie oskarżeni

fot. sxc.hu
fot. sxc.hu
Mamy tu wszystko, za co ludzie kochają takie seriale jak "CSI Miami". Nieznani przestępcy, przypadkowy świadek i plamka krwi, która staje się kluczowym dowodem w sprawie. I dwóch Bogu ducha winnych Opolan, których prokuratura chciała za wszelką cenę wsadzić na długie lata za kraty.

O sprawie było głośno. Kojarzona z Radiem Maryja posłanka Anna Sobecka (wtedy z Ligi Polskich Rodzin, dziś z Prawa i Sprawiedliwości) zgłosiła w tej sprawie interpelację, domagając się od ministra spraw wewnętrznych Krzysztofa Janika z SLD wyjaśnień i wyciągnięcia konsekwencji wobec opolskich śledczych. Ale nikt się tym w Warszawie nie przejął, bo Sobecka znana jest z hurtowego składania interpelacji (w tej kadencji ma ich na koncie ponad 600).

Prokuratura w zaparte
Może dlatego głowy w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Opolu nie poleciały. Tylko ekspert od DNA dostał po kieszeni - nie otrzymał nagrody rocznej i przez jakiś czas miał nie być uwzględniany przy podwyżkach uposażenia. Ale, jak twierdzili policjanci, dotkliwszą karą była dla niego świadomość, że popełnił błąd i skrzywdził ludzi. Co więcej, błąd tak głupi. Bo badanie kodu genetycznego przeprowadził wzorcowo, ale pisząc ekspertyzę - zrobił czeski błąd: połknął partykułę "nie". I w ten sposób niechcący sprokurował kluczowy dowód w akcie oskarżenia, w którym nic innego się nie kleiło. Dowód z badań miał załatać wszystkie luki śledztwa, które nawet sąd uznał za naciągane.

Uzasadniając wyrok, oczywiście uniewinniający, sędzia Piotr Wieczorek stwierdził wprost, że nie mówi o "niedostatecznie przekonujących dowodach winy", bo w tej sprawie dowodów nie było żadnych. Inna sprawa, że prokuratura szła w zaparte. Dopiero na samym końcu, gdy uniewinniający wyrok się uprawomocnił, jej ówczesny rzecznik Roman Wawrzynek oświadczył: - W moim odczuciu wyrok jest słuszny, dlatego raczej nie będzie skargi kasacyjnej.

Czytaj e-wydanie NTO - > Kup online
Taksówka na płocie
Wszystko zaczęło się 15 kwietnia 2003 roku około 21.40. Do taksówki czekającej na klientów przed dworcem PKP w Opolu wsiadła rozbawiona grupka: młoda kobieta i dwóch mężczyzn, jeden wysoki, drugi niski. Kazali się zawieźć do Dobrzenia Wielkiego. W okolicy Brzezia nagle zaatakowali taksówkarza: przydusili go, pobili, wyrzucili z samochodu i odjechali. O godzinie 23.15 zmaltretowany taksówkarz dorwał się do telefonu i zadzwonił na policję.

Taksówkę odnaleziono w Strzelinie w województwie dolnośląskim. Sprawcy napadu stracili panowanie nad kierownicą i wjechali w płot. Huk był straszny, z domu wyskoczyli Jan R. i jego szwagierka.

Czujny rencista
Jan R. okazał się być potem kluczowym świadkiem, choć trudno było bezkrytycznie wierzyć w jego zeznania. To mężczyzna, który trafił na rentę po tym, jak spadł z wysokości czterech metrów i doznał poważnego urazu głowy. Ale ta okoliczność wyszła na jaw dopiero w trakcie procesu, wcześniej śledczy nie przywiązywali do niej zbyt wielkiej wagi. Pewnie dlatego, że bez Jana R. nie trafiliby na trop domniemanych sprawców.

Bo to Jan R. ich rozpoznał: najpierw tego niższego, potem tego wyższego. Jak to w życiu bywa, zdecydował przypadek. Następnego dnia po kraksie Jan R. był w Brzegu, gdzie zajrzał do baru "Grota", mieszczącego się rzut beretem od brzeskiego zakładu karnego. I tam stwierdził, że barman "dziwnie mu się przygląda". Poczuł się nieswojo, zaczął myśleć, o co może chodzić i nagle go oświeciło: barman jest podobny do niższego z mężczyzn, którzy uciekli z rozbitej taksówki. Jan R. opowiedział o tym policjantom kilka tygodni później i w ten sposób 23-letni Grzegorz trafił za kratki.

Jan R. chyba wczuł się w rolę detektywa w cywilu, bo kilka tygodni później ponownie odwiedził "Grotę". Tym razem pecha miał inny barman, 31-letni wówczas Wojtek, który w rozmowie z klientem rzucił, że "przywalił w płot". Dla Jana R. jasne było, o jaki płot chodzi. A ponieważ pierwszy "sprawca" też pracował w tym barze, wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce. Opowiedział o wszystkim policjantom, a ci zatrzymali Wojciecha w jego domu, skuli, po czym wyprowadzili do radiowozu na oczach całego osiedla.

Nic się nie klei
Układanka poskładała się w głowie Jana R., ale - jak się po czasie okazało - była to konstrukcja mocno wadliwa. To, że pokrzywdzony taksówkarz nie rozpoznał Grzegorza (nie miał na twarzy pryszczy jak prawdziwy napastnik), można było złożyć od biedy na karb stresu, który zaburzył pamięć. Problem w tym, że feralnej nocy Grzegorz miał dyżur i lał piwo co najmniej do 23.01, co potwierdzały paragony z kasy.

Mocne alibi miał też Wojtek, który tego dnia świętował urodziny i przyjmował w domu gościa, dla którego o 2.00 w nocy wezwał taksówkę (co potwierdzały bilingi telefonicznych połączeń).

Wszystko wskazywało więc na to, że policja nie namierzyła jednak tych "złych chłopców", o których chodziło. Ale procedury śledcze mają swoją wewnętrzną logikę. Jak już sąd zgodził się na zastosowanie trzymiesięcznego aresztu tymczasowego, to po co się śpieszyć? Może podejrzani pękną i sami się do czegoś przyznają? W końcu nie bez powodu fachowcy mawiają o zaletach "aresztów wydobywczych". A może przez te trzy miesiące znajdzie się jakiś inny mocny dowód, który obali alibi podejrzanych? Poczekamy, zobaczymy.

Krew Grzegorza na kierownicy!
I po kilku tygodniach policjanci mogli sobie pogratulować: dowód się znalazł! W czasie nocnej szarpaniny z taksówkarzem jeden z napastników się skaleczył i zostawił na kierownicy ślady krwi. Ta krew została przebadana po kątem zgodności z DNA podejrzanych barmanów. W ręce śledczych trafiła ekspertyza, z której wynikało, że krew na kierownicy "wykazuje zgodność" z krwią Grzegorza.

Sprawa wyglądała na pozamiataną, bo dowód z badań DNA traktowany jest jako dowód wyjątkowo mocny. Bo co znaczy alibi, skoro naukowe ekspertyzy pokazują, że sprawca nie mógł być gdzie indziej, tylko MUSIAŁ być na miejscu przestępstwa, skoro zostawił tam swoje biologiczne ślady.

Grzegorz i Wojtek, gdy już wyszli na wolność, opowiadali dziennikarzom, że w tym momencie się załamali. Wcześniej byli potwornie zestresowani i wściekli, ale traktowali aresztowanie jako zły sen, pomyłkę, która musi się szybko wyjaśnić. Wynik badań DNA ich załamał, tym bardziej, że w tych warunkach sąd nie miał żadnych oporów przed przedłużeniem tymczasowego aresztowania.

Ekspert łapie się za głowę
Sprawa wydawała się być prosta (te badania DNA!), więc szybko trafiła na wokandę. I wtedy zaczęła się sypać, bo dowody za nic nie chciały się złożyć w konstrukcję, którą zbudowali sobie śledczy.

By te różne wątpliwości wyjaśnić, sąd postanowił wezwać na rozprawę biegłego od DNA i zadać mu kilka dodatkowych pytań. Ten wziął do ręki ekspertyzę, do której nie zaglądał od września, gdy wysłał ją prowadzącym śledztwo policjantom. I oniemiał, gdy zobaczył, co napisał. Doskonale pamiętał, że wynik badań był negatywny, tymczasem w ekspertyzie przeczytał teraz, że nie napisał "wykazuje niezgodność", ale - "wykazuje zgodność".

W "CSI Miami" taka wpadka byłaby niemożliwa, bo tam - jeśli wierzyć scenarzystom - ta sama ekipa policjantów prowadzi czynności operacyjne i badania kryminalistyczne. W Polsce tak nie jest, ekspert dostaje materiał do badania, robi ekspertyzę i więcej się sprawą nie interesuje. Opolski ekspert nie mógł więc wiedzieć, że badanie, które dowodziło niewinności barmanów, stało się kluczowym - bo jedynym - dowodem obciążającym.

W tych warunkach sąd nie miał żadnych wątpliwości, że tę farsę trzeba przerwać i w połowie lutego 2004 r. uniewinnił obu oskarżonych. Ale farsa trwała dalej, bo prokuratura się odwołała. Oskarżeni odpowiadali z wolnej stopy, ale wciąż z duszą na ramieniu. Bo przekonali się na własnej skórze, jak mielą młyny sprawiedliwości. Ostatecznie we wrześniu 2004 r., w pierwszą rocznicę sporządzenia feralnej ekspertyzy, Sąd Okręgowy podtrzymał wyrok uniewinniający barmanów od wszystkich zarzutów. Występująca w obronie jednego z nich pani adwokat odwołała się do wielkiej literatury, mówiąc, że jej klient znalazł się w takiej sytuacji, jak Józef K., bohater "Procesu" Franza Kafki.

Temida nie przeprasza
Opinia publiczna zainteresowała się tą sprawą jeszcze raz, gdy Wojciech wystąpił z wnioskiem o rekompensatę za oczywiście niesłuszne aresztowanie. Pisał w uzasadnieniu o stresie przeżytym za kratami, o depresji i niezbędnej pomocy psychologa, o traumatycznych przeżyciach synka, który na siedem miesięcy stracił kontakt z ojcem. Domagał się 137 tysięcy złotych. Sąd przyznał mu 25,2 tys. zł: 9,2 tys. za utracone w wyniku odsiadki zarobki i 16 tys. za poniesione straty moralne.

Obaj niesłusznie oskarżeni cały czas podkreślali, że bardzo by chcieli, żeby ktoś ich za tę całą aferę po prostu przeprosił. Bo przecież od początku mówili, że są niewinni, a prawdziwe dowody przemawiały na ich korzyść. Tymczasem robiono wszystko, by wpakować ich na długie lata za kratki. Tych przeprosin nigdy się nie doczekali. System zawiódł, ale winnych nie było.

P.s. Prawdziwych sprawców napadu zatrzymano w październiku 2004 r. , kiedy Grzesiek i Wojciech byli już na wolności. Była to para małolatów, która trafiła przed sąd rodzinny, oraz ich starszy kolega, którego sąd skazał na kilka lat więzienia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska