Profesor Simonides o mądrości ludowej

fot. Sebastian Stemplewski
Prof. Simonide: - Stare wiekiem i stażem mężatki uświadamiały seksualnie świeżą mężatkę. Na ogół dziewczyna wychodziła za mąż, nie wiedząc na czym polega pożycie małżeńskie. Nieraz na drugi dzień po ślubie biegła do spowiedzi przekonana, że ciężko zgrzeszyła.
Prof. Simonide: - Stare wiekiem i stażem mężatki uświadamiały seksualnie świeżą mężatkę. Na ogół dziewczyna wychodziła za mąż, nie wiedząc na czym polega pożycie małżeńskie. Nieraz na drugi dzień po ślubie biegła do spowiedzi przekonana, że ciężko zgrzeszyła. fot. Sebastian Stemplewski
Rozmowa z prof. Dorotą Simonides, autorką nowo wydanej książki "Mądrość ludowa. Dziedzictwo kulturowe Śląska Opolskiego".

- Pani profesor, właściwie co to takiego mądrość ludowa?
- Ten tytuł ma symboliczne znaczenie. Są to wypracowane w ciągu wieków sposoby zachowań, które pozwalają danej społeczności godnie egzystować w swoim środowisku naturalnym, bez naruszenia jego wewnętrznego ładu. Nazwa ta dotyczy także ludowej wizji świata, ludowego światopoglądu, systemu wartości, pewnego rytmu życia i oglądu najbliższego otoczenia. Każde pokolenie brało z tradycji to, co uznawało ważne dla siebie, co w gruncie rzeczy było też mądre. Przekazywano i przyjmowano za prawdziwe zjawiska ważne, piękne, wartościowe, przekazujące naturalny porządek rzeczy. Każdy człowiek szuka sensu, swojego miejsca w świecie, porządku, na którym świat się osadzał. A ludowa wizja podsuwała mu rady i odpowiedzi.

- A jaki porządek rzeczy istnieje w doświadczeniach, na szczęście zarzuconych, kiedy matka tłukła nowo narodzone dziecko, bo miało np. wielką głowę? Można założyć, że był to sposób wyeliminowania ze społeczeństwa chorych jednostek, ale okrutny i niehumanitarny.
- To było nieuświadomione. Ona nie biła swego dziecka, lecz podmieńca podrzuconego jej przez diabła. Istniało wszak przekonanie, że jeśli matki nie pilnuje się tuż po porodzie - przez co najmniej sześć dni ktoś musiał przy niej dyżurować - zjawi się diabeł, w innych regionach bogunka, i wykradną dziecko ludzkie, a zostawią swoje. Dlatego według wierzeń należało takiego podmieńca czy podciepka bić, aby diabeł odebrał go szybko i oddał matce jej noworodka. Chodziło tu raczej o to, aby położnicy nie zostawiać samej, gdyż miały nad nią moc różne demony. Dopiero po jej wywodzie oraz po chrzcie noworodka była ona bezpieczna. Tak więc rytuały te stanowiły wyraz troski o matkę i dziecko.

- Mniej wątpliwości budzi dzisiaj - gdybyśmy rozmawiały 20 lat wcześniej pewno oceniłabym rzecz inaczej - znachorstwo.
- Istotnie. Współcześnie człowiek znów poszukuje znachora - lekarza który miałby dla niego czas. Czytałam taki dowcip: lekarz wchodzi do sali, w której leży pacjent i pyta "Siostro, jak ma się nasza aparatura?". Dziś ona jest najważniejsza i dlatego tak wielu chorych szuka pomocy u homeopatów, którzy nie zawsze są lekarzami. Dawniej znachorzy mieli bliższy kontakt z cierpiącym. Przyszło się do znachora, a on nie tylko wysłuchał, ale pomasował bolące miejsce, dał ołoziołowego wywaru do wypicia i ból minął. Ale pamiętać trzeba, że znachor czy znachorka musieli się dobrze znać na ziołach, wiedzieć jakie jest ich działanie. Zioła zbierali najczęściej o świcie - od średniowiecza istniały specjalne modlitwy, żeby Pan Bóg zesłał na zbierających i na zioła leczące swe błogosławieństwo. Sami zaś znachorzy przygotowywali się do leczenia ascezą, postem i modlitwami. Była to swoista posługa, za którą nie pobierano wynagrodzenia. Zadawalali się mlekiem, masłem, jajkami.
- Jeżeli te praktyki nie pomogły i chory umierał, nie był, jak dziś, skazany na samotność za szpitalnym parawanem. O tym także można przeczytać w pani książce.
- Umierano godnie, wśród swoich. Podczas ubierania do zwłok zwracano się tkliwie: "Antośku, podaj rączkę, daj nogę. Takiś posłuszny. Teraz się odwróć". Okazywano im szacunek. Ale nie tylko do zmarłego zwracano się z godnością. Panowało przekonanie, że i jego rodziny nie należy pozostawić samej. Żałobnicy mieli odczuć, że mają za sobą całą wieś, że współczują im wszyscy, tak jak wówczas, kiedy cieszyli się wszyscy, że rodzi się dziecko...

- ... a matka awansowała społecznie.
- Dając życie w oczach wspólnoty stawała się pełnowartościową jej cząstką. Niestety, bardzo ostro odnoszono się do kobiet, którym nie dane było mieć dzieci. W takiej sytuacji często musiał interweniować kościół, nauczając, że niemożność urodzenia dziecka nie jest skutkiem kary boskiej.

- Niczym odkrywczym jest modny dzisiaj poród we dwoje wobec dawnych praktyk...
- Tak, dawniej ojciec wziąwszy noworodka w ręce kreślił mu znak krzyża na czółku, po czym kładł na ziemi, mówiąc: "Pamiętaj, to jest twój dom, twoje miejsce, zawsze możesz tu wrócić". A potem przekazywał zawiniątko rodzeństwu, każde z trzynaściorga czy piętnaściorga dzieci je całowało, przyjmując w ten sposób za nie odpowiedzialność. Kiedy matka szła w pole, dziewięciolatek przewijał siostrzyczkę czy braciszka i przynosił do karmienia. Każde dziecko miało przydział obowiązków, stosownie do wieku. Słowo "nie", czy "potem" jako odpowiedź na rodzicielskie polecenie po prostu nie istniało.

- W tym kontekście łatwo zrozumieć, dlaczego tak często uciekano od szkolnych obowiązków.
- W 1817 r. w szkole w Łubnianach, jak ze zgorszeniem zapisał niemiecki wizytator, nie zastano ani jednego ucznia, w Czarnowąsach ze 174 obecnych było zaledwie dwanaścioro. Dzieci były potrzebne w domu i na gospodarstwie. Zresztą dziadkowie także. Ale i wobec tych drugich młodzi gospodarze także mieli obowiązki.
- Okazuje się, że i dawniej niektórzy o nich zapominali...
- Z Księgi głubczyckiej można się dowiedzieć jak gospodarz po ukończeniu abrahama (50 lat - przyp. red) już myślał o zabezpieczeniu rodziców, a rodzice - jak powoli wycofywać się z obowiązków. Dzieciom, które je zaniedbywały, od średniowiecza przypominano o karach boskich. W drastycznych przypadkach sąsiad zgłaszał taki przypadek w gminie.

- Wymierzano także kary za winy niepopełnione. Np. w postaci przydziału narzeczonego.
- Nikt dawniej nie pytał czy dziewczyna jest zakochana. Rodzice zabiegali głównie o ziemię, o to, by żona była gospodarna, a mąż nie miał skłonności do trwonienia pieniędzy. Zanim doszło ślubu, perfekcyjnie działał wywiad sąsiedzki. Przekaz mówi o tym, jak matka, która miała krótkowzroczną córkę, przygotowywała ją do odwiedzin narzeczonego: "Patrz gdzie kładę igłę i kiedy przyjdzie kawaler, powiedz - mamo, tu leży igła i podnieś ją". W ten sposób chciała ukryć ułomność córki. Istniała nadto instytucja pod nazwą "babski comber", w ramach której stare wiekiem i stażem mężatki uświadamiały seksualnie świeżą mężatkę. Na ogół dziewczyna wychodziła za mąż, nie wiedząc na czym polega pożycie małżeńskie. Nieraz na drugi dzień po ślubie biegła do spowiedzi przekonana, że ciężko zgrzeszyła.

- Musiała pani skrócić książkę o sto stron, bo zabrakło pieniędzy. Jakich informacji zostaliśmy pozbawieni?
- Wielu tekstów, które ilustrowały główne tezy książki. Np. tego, co w 1864 r. zapisał Juliusz Roger o mamuliczce, której córka powiedziała: "Wyście se wzieli tatuliczka, a ja mam wyjść za obcego". Czytelnik nie zobaczy też wielu fotografii, w tym archiwalnych.

- Korzystała pani profesor z bardzo wielu źródeł. Niektóre pochodzą z XIII wieku.
- Np. katalog magii brata Rudolfa, który w tym czasie przewędrował pół Europy, zanim osiadł w Rudach Raciborskich. Autor spisał w nim to, z czego spowiadały się kobiety, m. in. sposoby unikania ciąży, kiedy, powiedzmy, miały już dwadzieścioro dzieci. Z tego poradnika dla spowiadających wynika, że zbierały kwiaty, rzucały je na drzewo i mówiły: "Ty noś je za mnie, a ja będę kwitła za ciebie". Jak ważne było, gdzie się wylewa wodę po kąpieli noworodka. Jeśli ktoś chciał syna, podlewał nią młodego dębczaka, a jeżeli dziewczynę - różę. Słynny franciszkanin Mikołaj z Koźla na przełomie XIII i XIV wieku zapisał znane na Śląsku bajki i obyczaje, mające przynieść dostatek. Opisywał także tańce, jego zdaniem grzeszne. Uważał, co potem powtórzył Gdacjusz z Kluczborka, że "łatwiej żołnierzowi żywym wrócić z wojny, niż z tańca bez grzechu".

- "Mądrość ludowa..." jest trzecią pozycją z serii "Dziedzictwo kulturowe" wydawanej przez Polskie Towarzystwo Ludoznawcze.
- Redaktorem tej serii jest prof. Teresa Smolińska z Uniwersytetu Opolskiego. To także wyróżnienie dla Opola.

- Korzystałam z egzemplarza przeznaczonego dla niemieckiego tłumacza, tak więc książka dotrze nie tylko do polskiego czytelnika...
- I w ramach wymiany Polskiego Towarzystwa Ludoznawczego zostanie rozesłana do instytucji antropologicznych na całym świecie. Ponad 577 egzemplarzy trafi m. in. do Stanów Zjednoczonych, Kanady, Rosji, Austrii, Belgii, Bułgarii, Francji, Szwajcarii, Niemiec, Japonii...

- Zwraca się uwagę, że "Mądrość ludowa" to rezultat czterdziestu lat pani pracy.
- Zgadza się. Uzupełnionej o badania przeprowadzone niedługo przed wydaniem monografii. O pewne rzeczy dopytywałam prawnuków moich dawnych rozmówców, żeby sprawdzić czy jeszcze cokolwiek z mądrości swoich przodków pamiętają. I co się okazało? Że ci, którzy wyjeżdżają na saksy do Niemiec czy Holandii i tam nie uczestniczą w życiu społecznym, wracając do siebie, chcą poczuć się w domu. Znajdują tu część swojej tożsamości. Manfred K. ze Steblowa w orszaku przebierańców w chodzeniu z Niedźwiedziem rok w rok odgrywa rolę diabła. Śle do swych kolegów maile, aby wstrzymali się z "wodzeniem aż on przyjedzie". Inny człowiek, który już na stałe przeniósł się do Niemiec, zwierzył mi się, że zawczasu pojawia się w Polsce po opłatki, a potem wszyscy mieszkający w Duisburgu Ślązacy po nie przychodzą. "A jakie to ma znaczenie dla pana?" - spytałam. "Nie ma pani pojęcia" - odpowiedział. "Moja babka zawsze mówiła, że opłatek łączy nawet rozłączone małżeństwa. I to się u nas zdarzyło".

- W następnym pokoleniu już się nie zdarzy.
- W 1841 roku Józef Lompa, słynny nauczyciel z Olesna, napisał: "Niestety, wszystko ginie. Zapisuję to po to, aby przyszłe pokolenie choć trochę wiedziały jak my żyjemy". A tymczasem większość zjawisk tradycyjnych żyje do dziś. Wymarło jedynie to, co okazało się niepotrzebne. Jak zwyczaj zawieszania dziewczynie, która nie wyszła za mąż w okresie karnawału, kłody na grubym łańcuchu. Wskazywano w ten sposób, że zbyt przebiera wśród młodzieńców, nie zna świętości instytucji małżeństwa. Z tą kłodą musiała iść do kościoła. Dziś, kiedy wiele kobiet nie decyduje się na zamążpójście, nie zawiesza im się kłody, nikt do sukni nie zaczepi im głowy od śledzia, ani nie będzie "heblował" na desce. Nie wskrzesza się na nowo zwyczajów, które przestały być przydatne. Bo i po co?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska