Wajda: Matka czekała do końca

Copyright 2007/Fabryka Obrazu
Andrzej Wajda: - Nie obawiam się przeciwników tego filmu. Obawiam się przyjaciół, czyli osób, które sprzyjają idei jego powstania, ale nie znajdą w nim losów swoich bliskich i tej historii katyńskiej, którą znają i którą wyobrażają sobie inaczej niż ja.
Andrzej Wajda: - Nie obawiam się przeciwników tego filmu. Obawiam się przyjaciół, czyli osób, które sprzyjają idei jego powstania, ale nie znajdą w nim losów swoich bliskich i tej historii katyńskiej, którą znają i którą wyobrażają sobie inaczej niż ja. Copyright 2007/Fabryka Obrazu
Rozmowa z Andrzejem Wajdą, reżyserem filmu "Katyń".

- Pana ojciec, więzień Starobielska, został zamordowany przez Sowietów. Kiedy i w jakich okolicznościach dowiedział się pan o jego śmierci?
- Jak wszyscy w tym czasie dowiedzieliśmy się z matką o zbrodni z gazet w Generalnej Guberni, w których Niemcy podali, że zostały odkryte groby polskich oficerów. Potwierdzała to polska komisja Czerwonego Krzyża. Najpierw opublikowano pierwszą część listy nazwisk zabitych, po niej czekaliśmy na następne. Każda gazeta wywoływała niepokój, bo w niej mogło być nazwisko ojca. Na jednej z tych list pojawiło się nazwisko Wajda, ale z innym imieniem. Matka łudziła się, że to ktoś inny. Niemcy informowali, iż wszyscy oficerowie w liczbie co najmniej dziesięciu tysięcy zginęli w Katyniu. O innych obozach, w tym o obozie w Starobielsku, gdzie przebywał mój ojciec, wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy. Ta wiedza dotarła do nas później. Targały nami wątpliwości, bo z jednej strony nie mieściło nam się w głowie, że ktoś podniósł rękę na jeńców wojennych, ale równocześnie wykopywano wciąż nowe ciała zmarłych i niemieckie informacje wyglądały, niestety, na autentyczne.

- Jak mama przeżywała tę sytuację?
- Szczegółów dotyczących śmierci ojca nie znałem. Natomiast przeżycia matki mogłem obserwować na co dzień. Pamiętam, że na początku czekała z ogromnym niepokojem na nazwisko ojca na liście. Tych list i tych nazwisk było coraz więcej, więc narastał też jej niepokój i lęk. Od 1944 roku, kiedy Niemcy się wycofywali na Zachód, temat katyński przycichł. Przysłoniło go powstanie warszawskie i zbliżający się koniec wojny. Prawdopodobnie mama do końca życia wierzyła, że ojciec wróci i do końca czekała na jego powrót.

- Mimo że tylu oficerów zginęło na Wschodzie?
- Wiedziała, że jacyś oficerowie zginęli, ale nie mogło się jej pomieścić w głowie, że było ich ponad dwadzieścia tysięcy. Po pierwszych reakcjach na mój film widać, jak dużo jest w Polsce rodzin, które jakoś są z tą tragedią związane. Inteligencja wymordowana w ramach zbrodni katyńskiej to była połowa polskiego korpusu oficerskiego. Skala tej zbrodni, która dotyczy tak wielu polskich rodzin inteligenckich, naprawdę przekraczała granice wyobraźni. Mama wiedziała, że ojciec już po uwięzieniu korespondował po niemiecku z moim stryjem, który mieszkał w Krakowie, i prosił go o opiekę nad rodziną. Już po 1945 roku szukała ojca poprzez Czerwony Krzyż. Telegrafowała do Szwajcarii i do Anglii. Jej nadzieja nie była tak całkiem bezpodstawna. Po wojnie z tej strasznej zawieruchy, także z sowieckich łagrów, wciąż jacyś ludzie wracali. Więc i moja mama czekała na ojca. Zmarła w roku 1950, mając zaledwie 50 lat.

- Miał pan wątpliwości, czy ojca zabili Rosjanie czy Niemcy?
- Mieszkaliśmy w Radomiu, w centrum Polski, i zbrodnie niemieckie znaliśmy lepiej od radzieckich, bo oglądaliśmy je na co dzień. Sowieci byli daleko, Niemcy blisko. To powiększało nasze wątpliwości. Przekonania, że jest to zbrodnia sowiecka przerobiona na niemiecką nabraliśmy dopiero po 1945 roku. A ostateczną pewność zyskałem dopiero wtedy, gdy mogłem po raz pierwszy wyjechać za granicę i przeczytałem książkę ze wstępem generała Andersa. W niej był raport niemiecki i sowiecki, można było samemu wywnioskować, kto jest sprawcą. Zresztą, skoro Rosjanie tak bardzo nalegali, by obarczyć odpowiedzialnością Niemców, pośrednio potwierdzili, że zrobili to sami.

- Największe wrażenie na widzach filmu robi jego końcowa część, pokazująca przebieg egzekucji. Jak pan ją przeżywał, obserwując ją zza kamery?
- Reżyser nie może przeżywać. Musi mówić do innych, tak by zrozumieli, co ma do powiedzenia. To wyklucza poddawanie się wzruszeniu. Dystans jest konieczny, bo film robi duża grupa ludzi - aktorzy i cała ekipa. Moje wzruszenie nie byłoby dla nich żadną wskazówką.

- To była dla pana trudna scena?
- Zastanawiałem się, czy pokazanie egzekucji w ogóle jest konieczne, skoro wszyscy wiedzą, jak zginęli oficerowie w Katyniu. Ostatecznie doszedłem do przekonania, że mój film, pierwszy film o Katyniu, musi zawierać tę scenę. Pewnie po nim pojawią się inne filmy katyńskie, które pokażą tę sprawę np. od strony wielkiej polityki, przez pryzmat tego, co rozgrywało się między Stalinem, Churchillem, Sikorskim i Andersem. Oni na górze, a gdzieś daleko od nich ofiary i ci, którzy na swoich bliskich czekają, nie wiedzą o losie swoich ojców i braci i są okłamywani. To był dla mnie trudny wybór, czy zrobić film polityczny czy psychologiczny. Dlatego bardzo długo szukałem odpowiedniego materiału, który pozwoliłby mi go zrealizować. Wreszcie zrozumiałem, że musi on zawierać oba elementy. Wątkiem politycznym jest historia ojca i dwudziestu dwóch tysięcy innych ofiar, a stronę psychologiczną próbuję pokazać poprzez matkę.
- Czy losy swoich rodziców przeniósł pan na konkretnych bohaterów filmu?
- Postanowiłem tego nie robić, choć przyjaciele namawiali mnie nawet, bym sam wystąpił w filmie i coś opowiedział, by uczytelnić całą tę historię. Doszedłem jednak do wniosku, że muszę znać swoje miejsce reżysera, który pozostaje za plecami aktorów i nie powinien się wpychać na ekran. Postaci filmowe zostały zbudowane z losów różnych osób. Są więc raczej tworem mojej wyobraźni na ten temat.

- Dzieci ofiar Katynia mówiły w reportażu opublikowanym w nto, że boją się pójść na pański film, bo noszą w sobie ukształtowane przez lata wyobrażenie śmierci swoich bliskich, a teraz będą musieli je skonfrontować z pańskim obrazem. Boi się pan tego zderzenia?
- Nie obawiam się przeciwników tego filmu. Bo każdy może mieć inne zdanie i uważać, że film z takich czy innych względów nie spełnił jego oczekiwań. Obawiam się przyjaciół, czyli osób, które sprzyjają idei jego powstania, ale nie znajdą w nim losów swoich bliskich i tej historii katyńskiej, którą znają i którą wyobrażają sobie inaczej niż ja. A przecież obraz na ekranie się konkretyzuje i już inny nie będzie. Ta konfrontacja jest nieunikniona. Brałem ją od początku pod uwagę i starałem się uwolnić od wszelkich nacisków. Obawiałem się, że jeśli będę się konsultował i namawiał z rodzinami katyńskimi, to potem jeszcze bardziej je rozczaruję. Powiedzą mi: tłumaczyliśmy panu, że to jest najważniejsze, a pan tego nie umieścił w filmie. Zresztą nie adresuję swojego filmu wyłącznie do tych, którzy stracili w Katyniu bliskich. Zakładałem, że znaczna część społeczeństwa, zwłaszcza młodzież, zwyczajnie nie wie, kto był sprawcą tamtej zbrodni. Trzeba to było zrobić tak, by mimo wszystko zrozumieli, w czym biorą udział. Dlatego część filmu opowiadająca o samej zbrodni została zaopatrzona w daty, by nikt się podczas oglądania nie zagubił. Dopiero opowieść o kobietach jest filmem psychologicznym, w którym pozwalam sobie pokazać ich ból, wahanie i nadzieję, czyli poniekąd to, co w jakimś sensie obserwowałem u swojej matki.

- Skoro nie rozmawiał pan z rodzinami ofiar, skąd pan czerpał wiedzę potrzebną do zrealizowania filmu?
- Dokumentacji wizualnej prawie nie ma, poza fotografiami z pierwszej ekshumacji grobów i z prac komisji Burdenki. Korzystałem z zapisków osób bliskich ofiarom, którzy zanotowali swoje przeżycia po tej stronie. To, co stało się za drutami, po tamtej stronie, pozostaje jedną wielką tajemnicą. Ostatnie sceny filmu powstały na podstawie kalendarzyka majora Solskiego, który notował swoje przeżycia aż do momentu, gdy go wyprowadzono z karetki więziennej, by za chwilę zabić.

- Na ile filmowi pomogło to, że w ekipie było - obok pana - sporo osób, których krewni, bliżsi i dalsi, zginęli w Katyniu?
- Maja Ostaszewska już w trakcie realizacji filmu uświadomiła sobie, że ktoś z jej rodziny należy do ofiar Katynia. Takich osób było więcej i to na pewno filmowi pomogło. Zresztą i artyści, i ekipa zaangażowali się fantastycznie nie tylko ze względu na osobiste więzi z ofiarami. Oni mieli świadomość, że to jest jeden z najważniejszych filmów w ich życiu, na który wiele osób czeka, a nie obraz jeden z wielu. To jest film, który robi się raz w życiu, i wszyscy bardzo mu się oddali. Myślę, że widzowie zobaczą to na ekranie.

Premiera filmu "Katyń" dziś (21 września) w opolskim "Kinopleksie".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska