- "Zazwyczaj ciąża jest długa i bolesna, ale sam poród lekki, łatwy i przyjemny" - powiedział pan o powstawaniu swoich książek...
- To prawda. Niektóre noszę w sobie całe lata. Z Castorpem, bohaterem powieściowym, żyłem około dwudziestu lat. Natomiast samo pisanie nie jest jakąś szczególną trudnością i zapewniam, że redaktorki, które pracują nad moimi tekstami, nie przeżywają mąk.
- Dwadzieścia lat planowania powieści! Czym pan je wypełnił?
- To są idee, obrazy, prześladujące tak jak erotyczne marzenia czy motywy muzyczne. Kwestią czasu jest, które z nich staną się kanwą czy tematem powieści. Oczywiście są opowiadania niedonoszone, napisane na zamówienie, ale większość to teksty, które długo mi towarzyszą. Przyznam, że nie rozumiem kolegów, którzy siedzą w Spatifie i narzekają: "Cholera jasna, jaki by temat złapać...". Nigdy nie byłem w takiej sytuacji; tematy mnie ścigają i dopadają.
- Ciągnąc pana metaforę z ciążą, można by powiedzieć, że w przypadku ostatniej powieści, "Ostatniej Wieczerzy", moment zapłodnienia nastąpił przed laty, wraz z zaproszeniem do pozowania do obrazu pod tym tytułem.
- Było dokładnie tak jak w książce: malarz, Maciej Świeszewski, malował ten obraz dziesięć lat. Ponieważ chciał uwiecznić przedstawicieli trójmiejskiej inteligencji, zwrócił się m.in. do mnie. "Rozumiem, że zaprosiłeś mnie na sesję, bo brakuje ci Judasza" - powiedziałem, a on się uśmiechnął: "Wszyscy dzisiaj jesteśmy Judaszami. W naszych czasach nie ma człowieka, który kogoś by nie zdradził." Ostatecznie zgodziłem się zostać jednym z apostołów. Pozowanie było szczególnym okresem w moim życiu: w kościele św. Jakuba gigantyczne płótno, 9 metrów na 4 i pół, stało na chórze, na specjalnym rusztowaniu. Za każdym razem przynosiłem kawałek świeżego, pachnącego chleba i chilijskie czerwone wino. Siedzieliśmy i dyskutowaliśmy o wszelkich aspektach Ostatniej Wieczerzy w historii sztuki europejskiej, dosłownie rwaliśmy chleb i piliśmy wino.
- Działo się jak przed dwoma tysiącami lat.
- Właśnie. I było to piękne.
- Po latach to pan słowami "namalował" gdańskich luminarzy przy Ostatniej Wieczerzy...
- Moje opisy były przemieszane: X to nie do końca marszałek, a Y nie posiada wyłącznie cech prezydenta. Wszystkich częściowo obdzieliłem zapożyczonymi przymiotami, z jednym wyjątkiem, doktora Lewady. To zdecydowanie pozytywny bohater. Zakładał Solidarność, miał zatarg z byłą komunistyczną panią dyrektor, która go wyrzuciła z pracy już w III RP, zaliczył zderzenie z księdzem prałatem. Posiada swój bardzo czytelny prototyp w Gdańsku, jest powszechnie znanym i szanowanym laryngologiem i społecznikiem. Taki miejscowy doktor Judym.
- Gdańszczanie czytający "Ostatnią Wieczerzę" wyłapują analogie i nieźle się bawią, niemniej powieść nie należy do wesołych. Obnaża pan współczesną sztukę i polską religijność, pozbawioną wiary.
- Czasami człowieka irytuje świetne samopoczucie bliźnich, kiedy sytuacja do tego nie uprawnia. Sytuację Kościoła rzymskokatolickiego, którego zresztą jestem członkiem, trudno określić jako wspaniałą. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, czasami patrząc w lustro - dotyczy to także narratora - że nie jesteśmy piękni ani doskonali, a to, że mieliśmy papieża, wcale nie wpłynęło na stan naszej duchowości. Co do sztuki... Ilość absurdów i grafomanii, autorytatywnie przedstawianej jako sztuka, jest bulwersująca. Proszę sobie wyobrazić, że w Wielkiej Brytanii nagroda młodych została przyznana artyście, który w pustej galerii zgasił i zapalił światło!
- Dzisiaj ma pan ugruntowaną pozycję jednego z najwybitniejszych polskich pisarzy współczesnych, ale początki tego nie zapowiadały.
- W późnym stanie wojennym chciałem w podziemiu wydać powieść polityczno-kryminalną "Ze snu lęku". Recenzenci wydawnictw grymasili, może i słusznie, a ja, młody i buńczuczny, powiedziałem, że nie dokonam żadnych poprawek i powieść pozostała w rękopisie do dzisiaj. Na szczęście, bo wymagałaby spuszczenia na mnie zasłony miłosierdzia. "Weiser Dawidek" czekał na wydanie kilka lat, z tym, że wszyscy wtedy czekali. Już po jego wydaniu Jan Błoński, nie zorientowany, kim jestem, w "Tygodniku Powszechnym" napisał mądry, entuzjastyczny esej. Parę miesięcy potem poznałem pana profesora, który żartował z mojego nazwiska. "Co właściwie znaczy? Jakie jest jego pochodzenie?" - spytał. "Austriackie" - powiedziałem. "Kiedyś pisało się je przez "ü", ale po II wojnie wróciliśmy do starego zapisu".
- Krytyka co rusz przypisuje panu stylistyczne zapożyczenia. A to od Manna, a to od Witkacego, Bułhakowa, Hrabala...
- To jej problem. Stanisław Lem kiedyś powiedział do młodych pisarzy: "Nigdy nie wchodźcie w spór z krytykami. To całkiem inna przestrzeń." Proszę mi wierzyć, nawet nie czytam recenzji, chyba że usłyszę o jakimś superprzychylnym lub skrajnie krytycznym tekście. W Polsce "Ostatnia Wieczerza" przez kilku prominentnych krytyków została bardzo źle przyjęta, natomiast w Anglii, gdzie niedawno została przetłumaczona, najlepsze gazety, w tym "Independent", zamieściły świetne recenzje.
- Wracając do domniemanych zapożyczeń: w przypadku "Mercedesa-Benz" poniekąd pan się do nich przyznaje podtytułem "Z listów do Hrabala".
- Nie ukrywam, że niektóre książki celowo i z premedytacją wchodzą w dialog z mistrzami. Mnie takie podejście interesuje i dlatego m.in. napisałem "Castorpa". Miałem 16 lat, kiedy po raz pierwszy przeczytałem "Czarodziejska górę". Zanim udał się tam i tam - mniej więcej napisał Mann w pierwszym rozdziale - pierwsze trzy semestry spędził na Politechnice Gdańskiej. Choć Castorp to postać zmyślona, przyjąłem te informację jak wyzwanie. Przez wiele lat chodziłem po Gdańsku i po politechnice, gdzie studiował mój ojciec, i zastanawiałem się: - Czy na tym przystanku Castorp by wysiadał? Na pewno, tyle że przystanek został przeniesiony o 20 metrów... W której restauracji mógł jeść? Pewno w tej... I tak narodziła się książka, która nie jest pastiszem ani próbą naśladownictwa, bo nigdy w życiu nie ośmieliłbym się naśladować tak wielkiego pisarza. To jest dialog z Mannem. Podobnie rzecz się miała z "Mercedesem-Benz", który jest hołdem złożonym Hrabalowi i zrodził się pewnego pijackiego wieczoru, opisanego w finale mojej powieści. Wtedy to "Wiadomości" rozpoczęto od komunikatu o śmierci Hrabala. Nigdy się nie zdarzało, żeby kultura znalazła się na pierwszym planie, ale tym razem nastąpił jakiś błąd, jakaś fuszerka: "Bohumil Hrabal wypadł z pierwszego piętra szpitala...". Było nas w knajpie siedmiu - ja jako jedyny pisarz - raz w tygodniu mieliśmy tam akademię alkoholowo-inwencyjną. Wieczór przerodził się w stypę, stypa zaowocowała powieścią.
- Z tego, co wiem, nie należy pan do żadnej organizacji.
- Ani jakiejkolwiek koterii literackiej. Z Solidarności też się wypisałem.
- A ks. Jankowski nie wypisał pana z Kościoła?
- Wypisał. Powiedział, że jestem ohydnym Żydem, który szkodzi Polsce i powinienem wyjechać z kraju. Trudno, żebym przejmował się takimi opiniami, skoro moja rodzina mieszka tu od ponad 300 lat.
- O pańskich bliskich można przeczytać w "Mercedesie-Benz", w "Weiserze Dawidku", więc skąd zapewnienia w którymś z wywiadów, że przeżycia literackich bohaterów nie mają nic wspólnego z panem?
- Chodzi o portrety wewnętrzne. Moje ego, moje problemy nie są tym, o czym chciałbym szeroko opowiadać. Czytelnik zasługuje na ciekawsze historie. Czasami tylko, gdzieś z tyłu, w tle, na wzór holenderskich mistrzów malarstwa nakreślam autoportret.
- Wśród licznych nagród, w tym Kościelskich, największe wrażenie zrobiło na mnie wyróżnienie w postaci egzemplarza "Weisera Dawidka". Był tak sfatygowany, pozaginany, popodkreślany, że musiał cieszyć się ogromnym wzięciem.
- Bardzo się cieszę. To rzeczywiście największa zapłata za moją pracę. I niebywałe wsparcie.
- Skoro o honorariach: za tomik wierszy otrzymał pan zaledwie butelkę whisky.
- Za to jakiej! Postawiłem warunek, że ma być co najmniej dziesięcioletnia i dwulitrowa.
- Za przeproszeniem - jest pan w ciąży?
- Jak najbardziej. Wracam do powieści, której fragmenty drukowałem w emigracyjnych pismach, "Piękna Gretchen"; jej odpryskiem jest opowiadanie "Przeprowadzka". Zarzuciłem napisane rozdziały, zbyt wiele mi się w nich nie podobało, i piszę na nowo. Powiem tylko, że chodzi o niezwykłą historię z pewną tajemnicą, która mnie pociąga zarówno jako pisarza, jak i człowieka.
- Jeśli wierzyć wcześniejszym zapewnieniom, na emeryturze napisze pan powieść awanturniczą, osadzoną w XVI lub XVII wieku.
- Na pewno nie dożyję do emerytury. Cygara palę, whisky piję, nie jestem szczególnym rozpustnikiem, ale od kobiet się też nie odżegnuję.
- Z drugiej strony - jeździ pan na rowerze...
- I to dużo. Poza tym żegluję, prawie codziennie chodzę na bardzo długie nadmorskie spacery.
- Mówią, że Huelle to archeolog Gdańska. Współczesne i stare miasto zna na wylot.
- Cóż w tym dziwnego? Gdańsk to moje życie. Mam 52 lata i od urodzenia jestem z tym miastem symbiotycznie związany, jak kto inny z Opolem. Jestem u was pierwszy raz: bardzo mi się podoba, bardzo - stare miasto, rzeka, bulwary. Jest piękne, europejskie. Poczułem szczególną chemię i gdybym tu mieszkał, używałbym jego przestrzeni tak, jak używam wielokolorowej przestrzeni Trójmiasta.
- Jako jego piewca ma pan konkurenta po drugiej stronie Odry...
- Zupełnie się tym nie przejmuję. Günter Grass odwiedził mnie kiedyś w domu. Nagraliśmy debatę na magnetofon, wypiliśmy po kieliszku polskiej wódki, która szczególnie mu smakuje. Pokazywałem stare mapy Gdańska, a mój wybitny kolega poklepał mnie po ramieniu i powiedział: "Nie przejmuj się tym, co o tobie piszą, że jesteś takim małym Grassem. Popatrz na mapę: Tu jest dolny Wrzeszcz, a tu górny. Ja piszę o dolnym, a ty jesteś od górnego".**
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?