Opolscy emigranci zarobkowi wracają do Polski

Edyta Hanszke
Edyta Hanszke
Rafał Broncel wyjechał do Niemiec z rodzicami, kiedy miał dwa lata. Do powrotu w rodzinne strony skłoniła go Beata. Założył tu własną firmę. Jest hydraulikiem.
Rafał Broncel wyjechał do Niemiec z rodzicami, kiedy miał dwa lata. Do powrotu w rodzinne strony skłoniła go Beata. Założył tu własną firmę. Jest hydraulikiem. fot. Daniel Polak
Po latach tułaczki między rodziną w Polsce i robotą na Zachodzie wracają do kraju. Nieliczni mają odwagę i pieniądze na zakładanie własnych firm. Są jak rodzynki w opolskim kołoczu. Ciągle ich mało.

Pierwsze zlecenie dostał od ciotki, potem znajomy polecił go w tartaku. - Teraz trafiłem na człowieka, co chałupy od podstaw buduje i współpracujemy - mówi 25-letni hydraulik Rafał Broncel z Zimnej Wódki (gmina Ujazd). - W Niemcach fajnie było, ale swojej firmy bym tam nie otworzył. Tam dla małych nie ma miejsca. Zjechałem do Polski i od wiosny sam sobie jestem szefem. Robotę mogę ustawić, jak mi pasuje.

- Do przodu trzeba patrzeć, żeby dzieci też coś miały - mówi. Te dzieci Rafał planuje mieć z Beatą. To z jej powodu przyjechał do Polski i postanowił zostać, choć większość życia spędził w Niemczech. Miał dwa lata, kiedy rodzice osiedlili się w Stuttgarcie. Połowa rodziny została po polskiej stronie granicy, druga tak jak oni wyemigrowała. Standard na Opolszczyźnie.

Prof. Krystian Heffner z Instytutu Śląskiego w Opolu mówi, że nawet do 20 proc. aktywnych zawodowo mieszkańców śląskich wiosek i miasteczek pracuje i przebywa dłużej poza granicami Polski.

Do Zimnej Wódki Rafał Broncel przyjeżdżał do ołmy, ołpy i kuzynów, a przez ostatnie kilka lat także do Beaty. - W Niemczech wyuczyłem się za hydraulika i trzy lata tam przepracowałem w zawodzie - opowiada. Zakochał się w Beacie, a Beata na Zachodzie przyszłości swojej nie widzi.
- Studiuję rehabilitację w szkole medycznej Opolu. Jestem na drugim roku. Nie chcę tego przerywać, a za granicą bez biegłej znajomości języka nie miałabym na to szans - tłumaczy dziewczyna Rafała.

Europa jest też w Jaryszowie

Dorota Sklorz jest pełna radości i obaw. Dwóch jej synów postanowiło wrócić na ojcowiznę i otworzyć w Jaryszowie (gmina Ujazd) przychodnię rehabilitacyjną.

Mówią, że na miarę XXI wieku. - Mam przeszło 70 lat, siedmioro wnuków, od 7 lat jestem wdową, wszyscy czterej synowie osiedlili się za granicą, jeden z nich już nie żyje - taka jest historia pani Doroty. - Jeszcze chodzę, jeszcze coś koło siebie zrobię, ale pewnie, że byłoby dobrze mieć najbliższych blisko - mówi cicho. - Tylko żeby im to poleciało. Dorośli są. Chcą, niech wracają.

Wrócić postanowili Waldemar (28 lat) i Stefan (40 lat). Młodszy nie ma takich dylematów jak starszy. - Po strzeleckim liceum w 2001 roku wyjechałem na Zachód, bo tam miałem rodzinę. W Hanowerze skończyłem szkołę w kierunku fizjoterapeuta, tak jak starszy brat i zacząłem pracę w zawodzie - opowiada Waldemar.
- Zaoszczędziłem trochę gotówki, zdobyłem doświadczenie i chciałem to jakoś spożytkować - mówi Waldemar. Wrócił do Polski zrealizować plan budowy przychodni, który zrodził się w Niemczech.

Na działce przy domu stanął parterowy pawilon (przystosowany dla niepełnosprawnych) o powierzchni ponad 160 metrów kw. Właśnie budowlańcy go ocieplają i tynkują pomieszczenia.

- Tu będzie poczekalnia, tu recepcja, tam przebieralnia i ubikacje z prysznicami, dalej toaleta dla niepełnosprawnych, także z natryskiem, pokój gimnastyczny z drabinkami, sale do masażu i rehabilitacji, pomieszczenia socjalne, kolejna łazienka - opisuje Waldemar.

Budowa zaczęła się w sierpniu. Ma potrwać do stycznia przyszłego roku, a w lutym właściciele chcieliby już przyjmować pierwszych pacjentów. Na razie odpłatnie.
Bezpłatne wizyty będą proponować, gdy podpiszą umowę z Narodowym Funduszem Zdrowia na ich dofinansowanie.

Waldemar Sklorz zapowiada, że gabinety, sprzęt i obsługa będzie w pełni profesjonalna i najwyższej jakości. Ryzyka w małym Jaryszowie się nie obawia.
- Nie chcieliśmy się z bratem pchać tam, gdzie konkurencja jest już duża. A potrzebujących takiej pomocy jak nasza wszędzie jest wielu - przewiduje Waldemar.

Stefan Sklorz chciałby też zmienić nastawienie rodaków. - Nie mogę patrzeć, jak ludzie szpikują się tabletkami przeciwbólowymi, co często radzą im w reklamach, zamiast skorzystać z fachowej pomocy fizjoterapeuty.

Starszy z braci ma więcej obaw. W Niemczech jest rodzina: żona Beata, dziewczyna z sąsiedniej wsi, jest w Hanowerze pielęgniarką (wyjechali tydzień po ślubie, 18 lat temu), córka Katrin ma 17 lat, syn Amon - 13 lat.

Pierwszą pracę po wyjeździe na Zachód Stefan Sklorz dostał w znanej fabryce opon. Potem niemieckie państwo dopłacało mu do szkoły, dzięki temu został właśnie fizjoterapeutą. Nie było łatwo. - Jesteś Niemcem, to sobie radź - słyszał mało przychylne głosy wokół. Dziś w Niemczech niczego im nie brakuje, ale już od kilku lat krążyła im po głowach myśl o powrocie do Jaryszowa.

- Boję się niemieckiej starości, bo wszystko jest z góry zaplanowane, monotonne, ma chodzić jak w szwajcarskim zegarku. Człowiek niemal wie, jak umrze
- opowiada Stefan Sklorz. - Powrót na Opolszczyznę to dla mnie nowy cel, dla którego chce się żyć.

Dzieci na siłę do Polski ściągać nie będą. Liczą, że córka ze znajomością kilku języków pójdzie na studia w Niemczech. Zanim jednak nie skończą szkół i nie zdecydują, co chcą dalej robić, pani Beata zostanie z nimi w Hanowerze. Potem ma dołączyć do męża i razem z nim pracować w przychodni.

Sklorzowie twierdzą, że Ślązaków z Opolszczyzny myślących tak jak oni o powrocie w rodzinne strony i do bliskich jest wśród ich znajomych więcej. - Głośno jeszcze się do tego nie przyznają, ale za kilka lat będą zjeżdżać i to nie z powodu jakiegoś tam kryzysu, o którym teraz głośno - przewidują. - Tęsknota za domem, najbliższymi jest straszna - Stefan Sklorz milknie na długo w słuchawce.

Dla Ślązaka brak pracy to ujma

Po 13 latach krążenia między Obrowcem a Niemcami Gerard Wyschka postanowił zostać w Polsce. Chciał jeszcze odwlec decyzję do kwietnia przyszłego roku, ale kiedy ostatni pracodawca na jego zwolnienie chorobowe odpowiedział zwolnieniem z pracy, pomyślał, że już wystarczy tułaczki.

- Przemyślałem sprawę i zgłosiłem się do urzędu pracy w Krapkowicach po dotację na otwarcie własnej firmy budowlanej - opowiada. Liczy, że starszy syn, który kończy właśnie szkołę z fachem hydraulika, dołączy do niego.

Przez 13 lat pracy w Niemczech przeszedł przez kilkanaście firm. Obliczył, że nieuczciwi pracodawcy oszukali go w sumie na jakieś 12 tys. marek.

- W Polsce starałem się być co dwa tygodnie, i to bez względu na to, czy robiłem w Paryżu, Grenoble czy Kopenhadze - opowiada 40-latek z Obrowca w gminie Gogolin. W domu czekała żona i synowie. Dziś starszy ma 19 lat, młodszy - 13.

- Na Zachód pociągnęła mnie magia pieniędzy. Nie zarabiałem wtedy w kraju źle jako pomocnik dekarza, ale wszyscy wyjeżdżali, pomyślałem: dlaczego nie ja
- sięga pamięcią do początków emigracji. W Niemczech też zaczynał od dachów, a skończył jako spec od wykańczania wnętrz. W Polsce ciągle były jakieś cele finansowe: najpierw remont domu, potem wymiana auta, bo stare było rupieciem. Teraz uznał, że najważniejsze są wspólne chwile z bliskimi. Chwali sobie robotę na ma miejscu.

Od stycznia w powiecie krapkowickim zarejestrowało się 140 bezrobotnych osób, które pracowały za granicą. Tylko 15 z nich wystarało się o dotacje na założenie własnych małych firm.

- Spośród tej piętnastki jedenaścioro wystartowało w branży usług budowlanych, dwoje jako elektrycy i tyle samo z usługami porządkowymi - wylicza Brygida Piosek, zastępca dyrektora Powiatowego Urzędu Pracy w Krapkowicach. Jednym z tych chlubnych przykładów jest właśnie Gerard Wyschka. Waldemar Sklorz i Rafał Broncel też otrzymali dotacje (każdy po 14 tys. zł) na uruchomienie własnych firm ze strzeleckiego PUP.

Tylko w taki sposób odnotowywane są statystycznie te pozytywne przykłady aktywności zawodowej ludzi powracających z emigracji zarobkowej. Pozostałe liczby nie tchną optymizmem.

W powiecie kędzierzyńsko-kozielskim zarejestrowało się w tym roku 41 osób powracających z pracy za granicą, głównie w Wielkiej Brytanii i Holandii. Większość to ludzie młodzi: od 20 do 29 lat - 13 osób, od 30 do 39 - 14 osób, do 50 lat - 10.

Tylko pięcioro z nich ma wykształcenie wyższe, maturę uzyskały 3 osoby, 11 skończyło szkoły średnie i tyle samo zawodowe, a dziesięcioro nie ma wykształcenia.

Prof. Krystian Heffner komentuje, że te dane dowodzą jego tezy, że wracają głównie ci, którym się nie powiodło na Zachodzie. Wojewódzki Urząd Pracy w Opolu ma w bazie liczbę osób, które pracowały w krajach unijnych i jako bezrobotni starają się o zasiłek w Polsce lub o transfer takiego zasiłku z krajów Europy.

W 2007 roku na Opolszczyźnie było 368 mieszkańców ubiegających się w naszych urzędach pracy o zasiłek, w tym jest ich już 610. Przy transferze proporcje są następujące: 60 w roku ubiegłym, 158 w tym. - Podejrzewam, że są to raczej ludzie młodzi, bo dla Ślązaka przyznanie się, że nie ma pracy, to ujma - ocenia prof. Heffner.

Mityczna zasobność portfeli

W ubiegłym roku dr Brygida Solga i prof. Krystian Heffner z Instytutu Śląskiego przeprowadzili badania dotyczące wpływu zagranicznych migracji zarobkowych na sytuację regionu.

Przeanalizowali odpowiedzi udzielone przez ponad 100 osób wybranych specjalnie z grupy emigrantów zarobkowych. Pytali m.in. o przyczyny wyjazdów, warunki pracy i mieszkania oraz co sądzą o powrocie i co by ich do tego skłoniło.

- Dziewięciu na dziesięciu ankietowanych deklarowało, że chciałoby założyć w Polsce własne firmy, gdyby zdecydowali się na powrót - relacjonuje prof. Krystian Heffner. - Ale od deklaracji do wykonania daleka droga. Ci sami ankietowani mówili, że obawiają się administracyjnych formalności i utraty ciężko zarobionych oszczędności.

Bo zasobność ich portfeli jest w wielu przypadkach mityczna. Wiadomo, że większość pieniędzy przeznaczają na konsumpcję: remont domu, lepszy samochód itd.

Szacuje się, że dłużej lub krócej za granicą pracuje od 60 do 80 tys. Opolan. Gdyby wrócili ze swoim doświadczeniem i pomysłami na biznes, mogliby rozruszać gospodarczo region, ale trzeba im pomóc. I to powinien być ważny sygnał dla urzędników różnych szczebli, że trzeba usprawnić procedury i postępowania, może nawet wyznaczyć konkretne osoby, które miałyby pomagać powracającym z emigracji zarobkowej do kraju.

Beata Plucik mówi, że kiedy chciała towarzyszyć słabo posługującemu się polskim językiem urzędowym chłopakowi przy załatwianiu formalności, to bywało, że była wypraszana jako osoba postronna.

Waldemarowi Sklorzowi, choć zaznacza, że na współpracę z urzędami nie narzeka, dopełnienie wszelkich formalności zajęło pół roku, zanim ruszył z budową. Zdaniem prof. Heffnera emigranci zarobkowi to ludzie, którzy łatwo się zrażają. Nieudane próby odnalezienia się na lokalnym rynku pracy skutkują tym, że po kilku miesiącach wracają do wypracowanego wcześniej bezpiecznego modelu: zarabiania tam, wydawania tu.

Badania pokazały też, że bardziej skłonni do powrotów są ludzie młodzi, którzy czują jeszcze więzi rodzinne, z doświadczeniem zawodowym i pomysłem na to, co chcą robić w kraju. Wśród starszych chętni do powrotów są ci, którzy są jak wahadło między rodziną i pracą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska