Peru. Smakowanie świata i piranii

Tomasz Miarecki
Wodospady w lesie deszczowym wylewają się prosto na drogę.
Wodospady w lesie deszczowym wylewają się prosto na drogę. Tomasz Miarecki
Mario Vargas Llosa pisał w "Gawędziarzu", że najpiękniejsza godzina Amazonii to ta, kiedy zaczyna zapadać zmierzch. Jednocześnie wówczas słyszymy, że światem władają miliardy owadów, bo właśnie tuż przed pojawieniem się pierwszych gwiazd cała selva rozbrzmiewa cykaniem. Czy tak jest naprawdę?

Od bardzo dawna mam w domu inkaski krzyż - chacanę. Jest on zbudowany z czterech ramion, a każde z nich z trzech schodków. Równoramienny krzyż z wpisanym mniejszym kwadratem i wyraźnie zaznaczonym centrum - to symbol najwyższej wartości koncepcji filozoficznej i naukowej kultury andyjskiej. Zawiera w sobie symbole świata realnego i idealnego.

Tu każde załamanie ma znaczenie. Jest odwołanie do świata wyższego i Stworzyciela, jest miejsce na świat doczesny i odwołanie do krainy przodków. Inca Cross to także symbolika świata cielesnego, życia opartego na regułach etycznych i moralnych. Pierwszy stopień zajmuje w nim Ama Llulla - sprawiedliwość, drugi stopień przynależy do Ama Sua - uczciwości, trzeci zajmuje Ama Quella - pracowitość, praca... Często zerkałem na ten krzyż, wyobrażając sobie świat, z którego pochodził.

Od dziecka lubię książki. To jedna z moich przypadłości. Lubię książki czytać i lubię je mieć. Mój księgozbiór jest dzisiaj rozrzucony w kilku miejscach, bo trochę wędrowałem po kraju. Część książek jest w rodzinnym domu w Brzegu, część we Wrocławiu, kilka pudeł stoi u znajomych w Warszawie i Poznaniu. Znaczę swoje ślady? Być może... Cały czas obiecuję sobie jednak, że trzeba to wszystko w końcu pozbierać i scalić. Wśród tych bardzo wielu lepszych i gorszych lektur jest też Mario Vargas Llosa.

A wśród jego książek pierwsze polskie wydanie "Gawędziarza", opowieści dużo mniej znanej od "Rozmowy w katedrze", "Pantaleona i wizytantek" czy "Miasta i psów". Ale to właśnie ta powieść kiedyś zostawiła we mnie jakiś "ślad". Opowieść o peruwiańskim Żydzie, przyjacielu autora, który zafascynował się tajemnicą Amazonii, magicznym światem plemiennym, dżunglą...

Kilka dni przed ubiegłorocznym sylwestrem telefon. Dzwoni Sławek. Znamy się od wielu lat. Najpierw poznałem jego obecną żonę, potem jego. Czasami spotykamy się na kawie i koniakowatych dodatkach. Zawsze jest trochę wspomnień i dużo realnych bądź mniej realnych planów...

- Musimy się zdecydować w ciągu trzech dni - słyszę w telefonie. - Pamiętasz nasze spotkanie z Justyną? Do końca roku jest okazja kupienia tanich biletów do Limy. To okazja. Jak ją przegapimy, to znowu będziemy tylko opowiadać i w nieskończoność planować. Jest też szansa zaszycia się na kilka dni w prawdziwej amazońskiej dżungli, co prawda już bez finansowej promocji, ale życie nie składa się tylko z bonusów. I jak? Wchodzimy w to? Wchodzisz? - zostaję zarzucony pytaniami.
Chwilę milczę, bo nie spodziewałem się takiego telefonu. Poza tym, choć media podają, że mieszkam na "zielonej wyspie", to u mnie ostatnio ze zleceniami, a co za tym idzie - i z finansami - zbyt zielono nie jest, ale...

- Wchodzę - odpowiadam.
No bo jak nie teraz, to kiedy? Jeśli zaczniemy bezsensownie kontrolować to, czego jeszcze nie ma, stracimy czas, zmarnotrawimy siły, a i tak nie zrobimy kroku do przodu. Czasami trzeba żyć chwilą, a rozwiązywanie ewentualnych problemów pozostawić na czas, kiedy naprawdę się pojawią.

Pora deszczowa w Peru kończy się w drugiej połowie marca, więc możliwość rezerwacji tańszych biletów na ostatni tydzień marca bardzo nam pasuje. Kontaktujemy się też z Manu Nature Tours, instytucją wydającą zgodę na wjazd do ścisłego rezerwatu dżungli amazońskiej w peruwiańskiej prowincji Matre de Dios, graniczącej z prowincjami Ucayali i Cusco. Dzięki internetowi w ciągu kilku godzin wiemy prawie wszystko.

Jeśli pojawimy się pod koniec marca, to wyjazd uda się już zorganizować. Będziemy pierwszą grupą po porze deszczowej. Wcześniej trzeba tylko w części opłacić przewodnika, transport i wypełnić "Personal Health & Interest Information". Mailowo dostajemy kwestionariusze. Pytania o umiejętność pływania, wiek, kondycję, grupę krwi, przebyte choroby, preferencje żywieniowe, zainteresowania związane z przyrodą... Jednocześnie prośba o zrobienie niezbędnych szczepień. Obowiązkowo żółta febra. Zalecane: żółtaczka, dur brzuszny, tężec.

Kilkanaście dni później dostajemy również pocztą elektroniczną informacje, co trzeba, a co warto z sobą mieć podczas wyjazdu do amazońskiego lasu. Lista jest długa, ale nie zaskakująca. Koszule z długim rękawem, nakrycie głowy, buty trekkingowe, klapki, krem z wysokim filtrem, torby na mokrą odzież, specjalistyczne środki przeciwko insektom, podkoszulki (tyle sztuk, ile dni pobytu w dżungli), lornetka...

Jedziemy w czwórkę. Justyna, Sławek, Wojtek i ja. Na pace samochodu lądują cztery plecaki. W kieszeniach paszporty i żółte książeczki szczepień. Najpierw berliński Tegel. Stamtąd już samolotem do Madrytu, a później do Limy. Cała podróż trwa ponad 20 godzin. Krótka noc w Limie i dalej wewnętrznymi liniami lecimy do Cusco.

Pod nami Andy - najdłuższy łańcuch górski na Ziemi. Ciągnie się od Wenezueli, przez Kolumbię, Ekwador, Peru, Boliwię, Chile i Argentynę. Ponad 9 tysięcy kilometrów. Rewelacyjne widoki. A i stewardesy częstujące żółtą inca colą, o smaku chyba trochę zbliżonym do peerelowskiej oranżady, robią na nas nie byle jakie wrażenie...

Po półtorej godziny jesteśmy w Cuso. Legendarne miejsce. Starożytna stolica imperium Inków, które 500 lat temu kontrolowała większą część kontynentu. Tradycja mówi, że założyli je Manco Inca i jego małżonka Mama Ocllo. To tutaj stała słynna Świątynia Słońca wyłożona taflami ze szczerego złota i dziedzińcem, na którym "pasły się" złote lamy, "rosły" złote drzewa oraz "kwitły" złote kwiaty, na których siedziały złote motyle. Hiszpańscy konkwistadorzy przetopili złoto, unicestwili imperium.

W malutkim hoteliku, w którym się zatrzymaliśmy, nim jeszcze zostaliśmy zakwaterowani, dostajemy mate de coca - herbatę z liści koki. Cusco leży na wysokości ponad 3300 metrów, dlatego potrzebna jest aklimatyzacja.

A koka pomaga w przezwyciężeniu choroby wysokościowej. Zresztą po krótkim odpoczynku idziemy na targowisko, by kupić świeże liście "cudownego krzewu" (spory worek za kilka złotych). Ich żucie to tutaj coś normalnego. Sok jest cierpki, początkowo niesmaczny, sztywnieje język, ale można to polubić. Co prawda z liści koki po skomplikowanej obróbce chemicznej uzyskuje się kokainę, to jednak samo żucie liści nie ma nic wspólnego z narkotycznymi doznaniami.

Justyna świetnie zna hiszpański, więc choć jest zdecydowanie w mniejszości, zostaje jednogłośnie wybrana na nieformalną decydentkę naszej grupy. Dzwoni do Manu Nature Tours, z przedstawicielami którego ustalaliśmy nasz wyjazd do dżungli. Godzinę później w naszym hoteliku pojawia się Mitchel, nasz przewodnik. Prawie od razu coś między nami zaiskrzyło. On opowiada nam o sobie. My o nas. Ustalamy szczegóły wyjazdu.

- Za dwa dni o szóstej rano podjedziemy po was. Weźcie osobiste rzeczy, wszystkie potrzebne, ale jednocześnie jak najmniej. Reszta jest po naszej stronie. Będzie w porządku. A czas do wyjazdu wykorzystajcie na poznanie Cusco, bo warto. To urocze miasto - mówi Mitchel, który - jak się później okazało - był nie tylko rodowitym mieszkańcem tego rzeczywiście wyjątkowo urokliwego miasta, ale prawdziwym Peruwiańczykiem z "inkaskim rodowodem".

Świetnie znał język keczua (był to język urzędowy imperium inkaskiego aż do jego upadku, a po konkwiście do jego rozpowszechnienia przyczynili się misjonarze, przyjmując go za oficjalny język ewangelizacji w rdzennej części Peru; dzisiaj keczua posługuje się około 16-17 proc. z 28 mln Peruwiańczyków), historię, no i oczywiście tajemnice amazońskich lasów.

Wzmocniony busik z napędem na cztery koła pojawia się punktualnie. Dach załadowany kartonami z żywnością, butlami gazowymi, rzeczami niezbędnymi do naprawy bazy po porze deszczowej. Mitchel przedstawia nam Alberto, kierowcę, i Emilia, też przewodnika, on będzie miał pod swoją opieką dwójkę Amerykanów, których zabierzemy po drodze.

W okolicach Pisaq czekają na nas Marta i Ralf. Przyjechali z Nowego Jorku i też chcą zasmakować klimatu dżungli. Oni jednak nie pchają się tak daleko jak my. Z Emilio zostaną po drodze w tak zwanej Zona Cultural, czyli otwartej części Parku Narodowego Manu, dostępnej dla wszystkich, którzy dadzą radę dojechać. Nasza czwórka jedzie do Zona Experimental, czyli ścisłego rezerwatu, gdzie na wjazd trzeba mieć specjalne pozwolenie.

- To trochę dalej - mówi Emilio, uśmiechając się znacząco do Mitchela.
Długo nie musieliśmy czekać, by zrozumieć, co znaczy ten uśmiech.

Samochód spokojnie pokonuje pierwszą część trasy. Niezbyt szeroka asfaltowa szosa czasami zamienia się w utwardzoną, kamienistą. Mijamy niewielkie wsie. W wielu miejscach widać tarasowe pola, pasące się lamy i alpaki. Moją uwagę zwracają gliniane byczki stojące obok krzyży na dachach domów.

- To bardzo charakterystyczne dla andyjskich domostw - mówi Mitchel. - Te sympatyczne byczki z wielkimi oczami mają przepędzać wszelakie zło, jakie pojawi się w okolicy, a tym samym czuwać nad mieszkańcami.

Po około stu kilometrach dojeżdżamy do Paucartambo. To skromne miasteczko nazywane jest bramą do deszczowych lasów. Chwila odpoczynku. Wojtek funduje nam talarki z bananów pieczone w głębokim tłuszczu. Kupujemy też trochę słonego sera, którego niepowtarzalny smak poznaliśmy już wcześniej na bazarze w Cusco. Ruszamy dalej.

Utwardzona ziemna droga pnie się powoli do góry. Asfaltowa nawierzchnia to już historia. Samochód dzielnie się wspina. Widoki rewelacyjne. Jednak szybko okazuje się, że wszystko to jest dość ryzykownym przedsięwzięciem. Z góry spadają kamienie. W kilku miejscach samochód musi pokonać błotne rwące strumienie. Szerokość ziemnej drogi wijącej się wśród gór jest w zasadzie taka, by zmieściło się auto. Emilio, nasz kierowca, okazuje się mistrzem w swoim fachu. Trochę później dowiadujemy się, że ten samochodowy odcinek to tak naprawdę jeden z najniebezpieczniejszych elementów naszej podróży. Zresztą droga ta w porze deszczowej jest całkowicie zamknięta.

Wjeżdżamy do górzystej części dżungli, osiągając przełęcz Abra Ajanaco na wysokości 3600 metrów npm. Potem drogą w dół. Widoki niezapomniane, ale żołądek mocno ściśnięty. Jesteśmy jednak już w innym świecie. Nad lasami wieczna mgła, tak charakterystyczna dla lasów deszczowych. W dole paprocie wielkości kilku metrów. I ten zapach...

Po 11 godzinach dojeżdżamy do Manu Cloud Forest Lodge - bazy noclegowej w górskiej części dżungli. Przypomina niezłe schronisko. Emilio przygotowuje narodowego drinka - pisco sour (pisco, czyli gronowa peruwiańska wódka, sok z cytryny, woda, białka kurzych jaj, cynamon). Zamiast narodowego pieczystego, czyli świnek morskich (skosztujemy ich po powrocie z dżungli), jest zwykły kurczak. Późnym wieczorem żegnamy się z Martą i Ralfem, którzy tutaj zostają pod opieką Emilia. My wcześnie rano będziemy jechać dalej.

Około szóstej rano, nim rozpoczniemy kolejny dzień podróży, schodzimy drogą w dół. Po półgodzinie jesteśmy na stanowisku, z którego można obserwować zaloty Cock of The Rock, czyli po polsku skalikurka andyjskiego. Pomarańczowoczerwone z czarnymi skrzydłami samce tokują w gęstwinie górskiej dżungli. Poza nimi słychać tylko płynący dwieście metrów niżej strumień. Naładowani ornitologicznie wracamy do auta i ruszamy w dalszą drogę.

Łatwo nie jest, bo ziemny szlak samochodowy coraz częściej jest rozmoknięty. W kilku miejscach spływające z gór błoto sprawia kłopoty naszemu kierowcy. Zjeżdżamy coraz niżej. W mglistym lesie robi się coraz cieplej. Mijamy osadę Pilcopata. Dalej w dół, w górę, w dół... Po trzech godzinach kręcenia po górskich drogach docieramy do Atalaya. Tutaj kończy się nasza samochodowa podróż.

- Mamy pół godziny przerwy, a potem przesiadamy się do łodzi - komunikuje Mitchel. - Rozprostujcie nogi, zróbcie porządek z fizjologią i ruszamy dalej.

Kilkunastometrowa wąska łódź z silnikiem motorowym. Dołącza do nas kucharz, a kierowcę Alberto zastępuje "wodny driver" "Loco". Już z brzegu widać, że Rio Madre de Dios (Matka Bogów) to potężna rzeka. To jedna z 15 tysięcy rzek będących dopływami Amazonki - największej rzeki na kuli ziemskiej, która zbiera 1/5 wody z powierzchni naszego globu. Rzeki dorzecza Amazonki żeglowne są na długości około 50 000 km, co sprawia, iż są one najdłuższym komunikacyjnym szlakiem wodnym świata. Ponadto stanowią one jedyną drogę wiodącą do wnętrza tej części kontynentu.

Nurt Madre de Dios na takich laikach jak my robi wrażenie przerażającego, tym bardziej że płyniemy z prądem. "Loco", z ustami pełnymi koki, wymija setki płynących konarów i całych wielkich drzew. W miarę szybko oswajamy się z nowymi warunkami podróży i chłoniemy obraz peruwiańskiej selvy. Bo widok dżungli od strony rzeki jest niepowtarzalny. Trudno zresztą, by było inaczej, to przecież największy i najgęstszy las równikowy świata.

Co jakiś czas Mitchel pokazuje nam kolejne gatunki ptaków. Opowiada. Wyjaśnia. Natrafiamy na kilka żółwich rodzin wygrzewających się na przybrzeżnych pniakach. W pewnej chwili "Loco" wyłącza silnik. Zakręca. Cicho podpływamy i jest! Dostojny sporawy kajman jest kilkanaście metrów od nas.

Mijamy Boca Manu - ostatnią osadę - i wpływamy do River Manu. Po półgodzinie musimy się zatrzymać w punkcie kontrolnym, bo rozpoczyna się Zona Experimental. Na jej teren dostać się mogą jedynie zgłoszeni wcześniej badacze naukowi oraz turyści posiadający zgodę na pobyt i opiekę licencjonowanego przewodnika. Liczba zezwoleń na wejście do rezerwatu jest limitowana, a kontrola i dozór są tutaj naprawdę ścisłe.

Nasz postój nieco się przedłuża, bo Sławek podczas wysiadania z łodzi ześlizgnął się z deski-trapu i wpadł do bagna. W pierwszej chwili nie wyglądało to wesoło, bo czerwono-popielata breja wessała go prawie po pas. W ruch idą kije, silne dłonie "Loco" i kucharza. Na łodzi znowu jesteśmy w komplecie. Po dziewięciu godzinach wodnej podróży docieramy celu. Dwadzieścia minut marszu przez dżunglę i jesteśmy w Manu Lodge. To jedyne miejsce na terenie rezerwatu (250 tys. ha, cały Park Narodowy Manu będący jednym z największych terenów dżungli pierwotnej na świecie to prawie 2 mln ha), gdzie można się zatrzymać. Położone na niewielkiej polanie, nad jeziorem, w sercu lasów deszczowych.

Już po drodze z łodzi do Manu Lodge spotykamy pierwsze małpy (na terenie Manu żyje 13 gatunków małp), spore pająki i nie znane nam ptaki. Zresztą to właśnie one ściągają tutaj wielu ornitologów. W rejonie Manu żyje ponad 1000 gatunków ptaków, to o 300 gatunków więcej niż w całych Stanach Zjednoczonych i Kanadzie razem.

Tutaj też spotkać można jaguary - największe drapieżniki puszczy amazońskiej, anakondy, kapibary, wydry olbrzymie... Dżungla to także miejsce życia wielu gatunków żab oraz niezliczonych ilości owadów: komarów, motyli, żuków, chrząszczy, pająków... Wieczorem doświadczamy obecności sporej liczby nietoperzy. Mitchel uspokaja jednak, że to nie są groźne nietoperze wampiry, które potrafią dać się we znaki także człowiekowi.

Następnego dnia wkrótce po wschodzie słońca wypływamy małą łódką na jezioro. Natrafiamy między innymi na hałaśliwe praptaki hoacyny, spotykane jedynie w niektórych regionach lasów tropikalnych Ameryki Południowej. Ten spory kolorowy kurak to jedyny ptak, którego pisklęta mają na skrzydłach pazury. Wykorzystują je do wspinania się po drzewach, bo z lataniem mają pewne trudności. Ponownie spotykamy kajmany. Nad nami przelatują rodziny kolorowych ar. Mitchel wypatruje również krążącego harpia.

Po powrocie na brzeg kolejna wyprawa do lasu. Korona lasu tworzy gęsty zielony baldachim, słabo przepuszczający promienie słoneczne. Na dole jest więc raczej ponuro, bardzo gorąco i parno. Wilgotność to około 97 procent, ale mi ten "mikroklimat" nie przeszkadza. Mitchel pokazuje nam chodzące palmy i drzewa z napowietrznymi korzeniami. W zagajnikach bambusowych uczymy się zdobywać pitną wodę z wnętrza roślin. Jest też okazja do skosztowania termitów i obserwacji ogromnych mrówek. Mitchel przestrzega przed zbytnim zaprzyjaźnieniem się z nimi. Pokazuje nam także "ajałaskę" - lianę, z której uzyskuje się rytualny psychodeliczny napój. Nie próbujemy jednak iść dalej tym tropem...

Wieczorem "Loco" i kucharz namawiają nas do małego wędkowania, żeby urozmaicić kolację. Po trzech kwadransach mamy pół wiaderka piranii, które chwilę później lądują na głębokim tłuszczu.
Justyna planuje kąpiel w jeziorze, ale Mitchel stanowczo jej to odradza.

- Woda jest jeszcze bardzo mętna po porze deszczowej. Poza tym nie mam pewności, czy nie ma canero. A po co niepotrzebne kłopoty - mówi. Owe canero, o którym wspominał nasz przewodnik, to po polsku wandelia, czyli mała wstrętna rybka. Jest półprzezroczysta i cieszy się złą sławą, bo potrafi wpływać do dróg moczowych większych zwierząt i ludzi. Jej usunięcie jest możliwe tylko operacyjnie.
A zatem z kąpieli w jeziorze nic nie wyszło. Trzeba było się cieszyć wodą ze stojących pod lasem natrysków. A że kąpiel odbywała się tam w towarzystwie kolorowych drzewołazów, którym prysznice bardzo się podobały, dodawało to tylko uroku.

W Manu wszystko, prawie wszystko, było dla nas nowe, inne. Ale skoro ten teren to ponoć najbardziej urozmaicony pod względem biologicznym park narodowy lasów deszczowych na świecie, to... Zresztą cały czas jest on odkrywany.

Mitchel wieczorem pokazuje nam ksero raportu WWF "Amazon Alive!: A Decade of Discoveries 1999-2009". Wynika z niego, że w ciągu dziesięciu lat w puszczy amazońskiej odkryto 1200 nowych gatunków kręgowców i roślin. A jednocześnie przez ostatnie 50 lat ludzie przyczynili się do zniszczenia co najmniej 17 proc. rosnących tam lasów równikowych (ich obszar odpowiada dwukrotności terytorium Hiszpanii).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska