Rodzice w Polsce, dzieci za granicą. Telefon i Skype to ich największy skarb

fot. Paweł Stauffer
Dzięki telefonom rozłąka jest łatwiejsza do zniesienia.
Dzięki telefonom rozłąka jest łatwiejsza do zniesienia. fot. Paweł Stauffer
Dzieci pracują, przyjeżdżają dobrymi samochodami, pobudowali własne domy. Do ideału brakuje tylko jednego: żeby mieszkały bliżej, żeby mogły wpadać do rodziców bez zapowiedzi, choćby na kawę. A oni są daleko.

Państwo Piechotowie z Gosławic mają trójkę dzieci, dwie córki i syna. Kiedy rozpoczynali budowę domu, wiedzieli, że powinien być duży. Z trójki dzieciaków na pewno któreś z nimi zamieszka, a jak pozostali przyjadą w odwiedziny z wnukami, będzie wygodnie.

Dziś tylko bywają w ciągu roku takie dni, kiedy wielki dom tętni życiem. Tak jest w okolicach świąt, gdy wszyscy się zjadą. Dzieciaki biegają po schodach, muzyka gra, słychać gwar i śmiechy. Dom ożywa pod wpływem tych odgłosów, tak jak i Piechotowie. Bo jak tu się nie cieszyć? Wszystkie dzieci i wnuki dorodne i zdrowe.

Radzą sobie doskonale. Rodzice wpoili im zasady, że niczego nie dostaje się za darmo, a wiele osiągnąć można własną pracą. I dzieci się tego trzymają. Pracują, przyjeżdżają dobrymi samochodami, pobudowali własne domy. Do ideału brakuje tylko jednego: żeby mieszkały bliżej, żeby mogły wpadać do rodziców bez zapowiedzi, choćby tylko na niedzielną kawę. A oni są daleko. Cała trójka mieszka w Niemczech.

Dziś państwo Piechotowie promienieją. Od kilku dni goszczą u siebie córkę Elżbietę z wnuczką. Jest okazja powspominać, bo pani Elżbieta wyjechała z kraju ponad dwadzieścia lat temu. Jak wielu młodych ludzi z Opolszczyzny, pojechała z mamą w odwiedziny do mieszkającej w Niemczech znajomej. Po tygodniu mama musiała wracać, a Elżbieta mogła jeszcze trochę tam pobyć. Została na zawsze.

- Byłam zafascynowana tym, co zobaczyłam - przyznaje pani Elżbieta. - Wyjechałam z szarej Polski pustych sklepów i zobaczyłam, że można żyć inaczej. Zrozumiałam, że tu będę się musiała latami i z wielkim wysiłkiem dorabiać tego, co tam mogę bardzo szybko zdobyć, normalnie pracując. Decyzję podjęłam błyskawicznie. Nie wracam.

Pani Piechotowa do dziś pamięta ten dzień, kiedy dowiedziała się - i to od znajomej - że córka zostaje w Niemczech na stałe. To był dla niej szok. Trudno było znieść rozłąkę, ponieważ praktycznie nie było z Elżbietą kontaktu. Listy szły tydzień. Telefon do Niemiec trzeba było zamówić na poczcie kilka dni wcześniej, a potem rozmawiać z kabiny. Wierzyć się nie chce, że tak było.

W dwa lata później Grażyna, druga córka Piechotów, pojechała w odwiedziny do siostry i zachwycona dobrobytem też postanowiła w Niemczech szukać swojego miejsca na ziemi, ale wtedy rodzice już mieli telefon w domu. Najdłużej z decyzją ociągał się ich brat, Rafał. Pracował w Niemczech kilka lat i wydawało się, że tak już zostanie, ale w końcu i on osiedlił się na stałe niedaleko Frankfurtu, w pobliżu Elżbiety.

Rozłąka z dziećmi stała się dla Piechotów łatwiejsza do zniesienia, odkąd można tam i z powrotem jeździć bez ograniczeń, dzwonić choćby codziennie i długo rozmawiać, bo tam za połączenia płaci się mniej. - Kiedy mama zachorowała, z Niemiec udało się szybko ustalić, w którym jest szpitalu i zorganizować opiekę dla ojca - mówi pani Elżbieta. - Potem przyjeżdżaliśmy na zmianę z rodzeństwem, załatwiliśmy stałą opiekę i dzwonimy prawie codziennie. Rodzice mają poczucie bezpieczeństwa, a my czujemy się lepiej, wiedząc, że w każdej chwili możemy im pomóc.

Zupełnie inny świat
Halina Nabrdalik, dziennikarka Radia Opole, w nowoczesny sposób "odwiedza" swoją córkę i jej rodzinę w Kanadzie. Łączy się przez internet i rozmawia po polsku z wnuczkami, dwuletnimi bliźniakami. - Skype to mój skarb - mówi entuzjastycznie. - Dzięki niemu mam wrażenie, że do tej Kanady nie jest aż tak daleko. Dopiero gdy jechałam do Toronto, a byłam tam dwa razy, uświadomiłam sobie, jaka odległość dzieli mnie od córki.

Milena Nabrdalik studiowała w warszawskiej Szkole Głównej Handlowej. Otwarta na świat, działała w międzynarodowej organizacji studenckiej AISEC, a nawet była jej wiceprezydentem. Dużo podróżowała, zwiedzała, miała mnóstwo kontaktów ze studentami z różnych krajów. Po studiach pracowała w warszawskim przedstawicielstwie znanej firmy Heidrick, gdzie zajmowała się rekrutacją kadry menedżerskiej i poznała swego przyszłego męża, zatrudnionego przez koncern amerykański w Warszawie.

Kiedy otrzymał atrakcyjną propozycję pracy w Londynie, Milena wyjechała za mężem. Nie mieszkali tam zbyt długo, ponieważ dostał on kolejną propozycję. Do Toronto, w Kanadzie. - Byłam tam i miałam okazję zobaczyć, w jaki sposób amerykańskie korporacje kuszą młodych ludzi z Europy - opowiada Halina Nabrdalik. - W luksusowym apartamentowcu mieszkali młodzi Francuzi oraz Szwedzi.

Mieszkanie prawie za darmo, samochód do dyspozycji. Nawet myć go nie trzeba było, tylko odstawić w umówione miejsce i przesiąść się do czystego. Wynagrodzenie świetne, warunki pracy - także. Czego chcieć więcej? Milena z mężem mieszkają w Toronto już 6 lat. Kupili tam dom, ale nie stanowi on dla nich kotwicy. Holenderski mąż Mileny otrzymał właśnie propozycję pracy w Nowej Zelandii. Polscy rodzice obawiają się tego, czy aby nie zechcą z niej skorzystać. Ten "koniec świata" słynie z cudów przyrody.

Nie wiadomo więc, czy nie stanie się dla polsko-holenderskiej pary i ich dzieci kolejnym życiowym przystankiem. Pani Halina tak to określa, ponieważ uważa, że córka jednak za jakiś czas tu wróci. Zdobywa kolejne doświadczenia zawodowe, kończy różnego typu kursy. Chce rozpocząć własną działalność gospodarczą w modnym kierunku couching i uczyć młodych ludzi, jak odnieść zawodowy sukces.

Zarówno Milena, jak i jej holenderski mąż kultywują wyniesione z domu tradycje. Podczas świąt gotują polskie i holenderskie potrawy. W polskim sklepie można tam kupić kiszone ogórki i zakwas buraczany. Dwuletnie bliźniaki uczą się w przedszkolu hiszpańskiego, w domu mama mówi do nich po polsku, tata po holendersku, więc kiedy rozmawiają z polską babcią, łączą w zdaniach oba języki, ale " Wlazł kotek na płotek" śpiewają tylko po polsku.
- Chociaż rozmawiam z dziećmi i wnukami tak często, chociaż byłam u nich trzy razy, a oni też tu przyjeżdżają, żałuję, że nie mogę opowiedzieć dzieciom bajki i przytulić je tak często, jak bym chciała - kwituje rozłąkę pani Halina.

Bohaterowie jego snów mówią po angielsku
Kiedy spotykamy się w domu państwa Moskalów w Suchym Borze, na stole leżą liczne dowody na to, że ich syn, Przemek, odniósł w Ameryce sukces. Plakaty, foldery reklamowe ze zdjęciem przystojnego mężczyzny informują o jego wernisażach i wykładach.

Przemysław Moskal wyjechał do Stanów, mając 17 lat. Po prostu został u dziadków, rodziców pani Marii Moskal, którzy, nie bojąc się zmian, pojechali do Nowego Jorku z wizytą do kuzyna i choć byli już po pięćdziesiątce, zostali tam na 20 lat. Przemysław Moskal - czytam w jednym z folderów, ukończył nowojorską Tisch Schyl of the Arts, potem studia na uniwersytecie nowojorskim.

- Udało nam się przekonać syna, choć na odległość, że tylko wykształcenie pomoże mu osiągnąć w Ameryce odpowiednio wysoki status - mówi Maria Moskal, mama Przemka. - Inaczej powiększy grono emigrantów wykonujących ciężkie prace.

Teraz już mu to nie grozi. Po ukończeniu studiów zamieszkał w Pensylwanii, gdzie zaczął pracować w departamencie Media Communications and Technology. Jego interaktywne, wykonane w technice cyfrowej prace, filmy i instalacje prezentowane były w wielu krajach świata. Wszędzie otrzymywały entuzjastyczne recenzje.

Jedną z prac Przemysława Moskala jest instalacja, w której każdy posiadacz kamery internetowej może zobaczyć siebie przez filtr zaprogramowany przez artystę. Ostatecznie to widz, a nie artysta, staje się kreatorem zapisu, artysta jednak zaprasza do wspólnej gry, prowokuje i wciąga. To nowatorski eksperyment otwierający drogę dalszym intermedialnym poszukiwaniom.

Kiedy możliwościami polskiego artysty zainteresowała się wyższa uczelnia w Buffallo, Polak przeniósł się tam wraz z żoną Polką i dwiema córeczkami - Agatą i Weroniką. Jego twórczość interesuje szczególnie młodych ludzi, a na uczelni jest obecnie odpowiedzialny za międzynarodowe kontakty międzyuczelniane. Nawiązał je oczywiście także z polskimi szkołami wyższymi. Szczególnie intensywne są te z łódzką szkołą filmową, gdzie Przemysław Moskal robi doktorat.

- Te kontakty sprawiają, że mój syn często przyjeżdża do kraju - mówi Maria Moskal. - Właśnie wyjechali od nas z całą rodzinką. Gdy tu są, ja właściwie nie wychodzę z kuchni. Dogadzam wszystkim, by przypomnieli sobie i zabrali ze sobą smaki dzieciństwa. W każdym z miejsc, gdzie się przeprowadzali, ja byłam. Matczynym okiem sprawdzałam, jak im się wiedzie.

Ale choć jesteśmy w stałym kontakcie, są też chwile dojmującej tęsknoty i chwile grozy. Jak wtedy, gdy runęły wieże WCT, a syn mieszkał na Manhattanie. Mam świadomość, że memu dziecku dobrze w tym wielkim świecie, ale zawsze będę żałować, że nie mieszka bliżej i żal, że bohaterowie jego snów już mówią po angielsku.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska