Od 70 lat zadaję sobie pytanie: Kim jestem naprawdę

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Dostałem z urzędu akt urodzenia chłopca, który przyszedł na świat 19 marca 1945 r. Ale nie mam pewności, czy to ja nim jestem - mówi dr Sachanbiński.
Dostałem z urzędu akt urodzenia chłopca, który przyszedł na świat 19 marca 1945 r. Ale nie mam pewności, czy to ja nim jestem - mówi dr Sachanbiński. Krzysztof Ogiolda
Dr Aleksander Sachanbiński opowiada o niełatwym początku swojego życia w 1945 roku i o drodze, która doprowadziła go do więzi z mniejszością niemiecką.

Wieloletni ordynator oddziału Chirurgii Onkologicznej w Opolskim Centrum Onkologii po raz pierwszy zdecydował się opowiedzieć publicznie swoją historię.

- Ona zaczyna się od tragedii w rodzinie Boot. Willy, a może Wilhelm Boot, nie mam pewności, był moim ojcem - opowiada. - Dzierżawił duże gospodarstwo rolne niedaleko Pirny, koło Drezna w kolonii Meindorf (właścicielem był dość wysoki urzędnik państwowy). Jeszcze przed wojną urodził się w tym domu syn Georg. Kiedy okazało się, że jest upośledzony psychicznie, został z nakazu władz nazistowskich w wieku 8-9 lat wysterylizowany. To dla ojca oznaczało, że kolejnego dziedzica rodu nie będzie. A przecież i on, i żona byli coraz starsi.

Prawdopodobnie dlatego Wilhelm wdaje się w romans z jedną z robotnic zatrudnionych w gospodarstwie. Doktor przypuszcza, że kobieta wyjechała do pracy „na saksy”, a kiedy wybuchła wojna, stała się robotnicą przymusową. Łącznie pracowało tam 4 lub 5 ludzi, w tym francuski jeniec i pewne małżeństwo.

- Owa nieznana mi kobieta - kontynuuje dr Sachanbiński - podobno była volksdeutschem, ale jakiej narodowości, tego nie wiem. Nie pamiętam jej twarzy, a nawet nie wiem, jak miała na imię. Ale to ona prawdopodobnie była moją mamą. Na świat przyszedłem - jako nieślubne dziecko - 15 lub 19 marca 1945 roku. Ojca już w domu nie było. Został powołany do Wehrmachtu kilka miesięcy wcześniej i już nigdy z wojny nie powrócił. Zdążył tylko przed wyjazdem napisać do mamy list z obietnicą, że jak wróci z wojny, wszystkie te sprawy ureguluje, ale nie był w stanie obietnicy dotrzymać. Mama - nie wykluczam, że za sprawą żony Wilhelma Boota rozżalonej na męża i jego młodszą kobietę - znalazła się w obozie karnym.
Wojna dobiegała końca. Na tereny nad Elbą najpierw weszła armia amerykańska, ale się wycofała i zajęli te ziemie - zgodnie z umową sojuszniczą - żołnierze Armii Czerwonej. Zachowywali się jak w wielu miejscach na terenie zdobywanych Niemiec - wyzwalali mężczyzn z życia, a kobiety także z czci. Młoda matka stała się jedną z ich ofiar. Zginęła.

- W tym momencie zaczyna się mój dramat. Dramat dziecka niczyjego - wspomina dr Aleksander. - Choć nie byłem go świadom. Prawdopodobnie zaopiekowali się mną ludzie, którzy pracowali u ojca i żyli z nim w dobrych stosunkach. I to oni przekazali mnie do innej rodziny, bardziej na wschód, na tereny, które znalazły się po polskiej stronie granicy, do ludzi tam przesiedlonych. Tak znalazłem się w domu Sachanbińskich. Oni nadali mi imię - Aleksander, dali swoje nazwisko, ochrzcili i przyjęli do domu jako swoje dziecko. Bez żadnej procedury adopcyjnej. Miałem wtedy około roku. Więc oczywiście nic z tego nie pamiętam.

Pan doktor pokazuje oświadczenie podpisane w 1993 roku przez jego przyrodniego brata, który zaświadcza, że mały Aleksander trafił do domu jego rodziców. Dziś jest profesorem, wtedy miał siedem lat.

- Jestem moim przybranym rodzicom wdzięczny, bo traktowali mnie prawdziwie po chrześcijańsku i po ludzku - wyznaje Aleksander Sachanbiński. - To byli biedni ludzie, ale dobrzy. Nigdy nie dali mi odczuć, że nie jestem ich biologicznym dzieckiem. Traktowali mnie na równi z resztą rodzeństwa. W miarę jak dorastałem dorzucali mi po trochu informacje o mojej przeszłości. Było mi z tym źle, że moi rodzice - choć dobrzy - tak naprawdę w dosłownym sensie nimi nie są.

Pytanie o tożsamość stanęło przed młodym Olkiem szczególnie mocno, kiedy chciał się uczyć w technikum leśnym. Potrzebny był akt urodzenia, metryka. Ale takich dokumentów w domu nie było.
- Rodzice udali się do gminy, by te papiery dla mnie wyrobić - wspomina. - Władze sugerowały, że powinienem w tej sytuacji trafić do domu dziecka. Tego nikt z nas nie chciał. Ostatecznie w 1962 roku sąd wystawił mi metrykę. Pytano mnie, czy chcę przyjąć nazwisko Sachanbiński. Chciałem, przecież nie miałem innego.

Doktor przyznaje, że pod wpływem tych przeżyć, buntował się. Zaczął unikać rodziców. Droga do tego, by szybko wyjść z domu i pójść „na swoje” była jedna: uczyć się jak najwięcej i jak najlepiej. W 1966 roku zdał maturę, skończył szkołę i w czerwcu zaczął pracę w lesie. Jesienią upomniała się o niego armia.

W wojsku chłopak z maturą i ładnym charakterem pisma został tzw. pisarzem. Kiedy szef kompanii zorientował się, że trafił na dobrego ucznia i poukładanego człowieka, poprosił go o korepetycje dla córki, która nie bardzo chciała się uczyć. - Zacząłem tych lekcji udzielać - wspomina pan Sachanbiński. - W tym był znak opatrzności. Żona szefa, która sama była dentystką, przekonała mnie, że nie las, tylko studia są moją przyszłością. Przyniosła mi licealne podręczniki i radziła się uczyć do egzaminów. Byłem zakochany w leśnictwie, ale za jej radą poszedłem na medycynę i zostałem lekarzem.

W latach 90. doktor starał się odnaleźć jakiś ślad po ojcu. Do dziś przechowuje spory plik listów otrzymanych z niemieckich instytucji poszukiwawczych w różnych miastach, m.in. Monachium, Augsburgu, Kolonii i Dreźnie. We wszystkich powtarza się informacja, że los zaginionego Wilhelma Boota pozostaje nieznany.
Z okolic, gdzie przyszedł na świat, przesłano mu niemiecką metrykę chłopca urodzonego 19 marca 1945 roku o 3.50 (ojciec nieznany).

- Według dokumentu mama tego chłopczyka nazywała się Wala Orłowa i była wyznania grekokatolickiego - opowiada pan doktor - może więc była Ukrainką. - Ale czy to na pewno moja mama, ani czy to moja metryka, nie mam pewności i pewnie nie dowiem się już nigdy. Ta niepewność co do mojej przeszłości nadal mi doskwiera, choć minęło już 70 lat. Wciąż stoję przed tą tajemnicą i czasem pytam siebie: Kim jak tak naprawdę jestem.

Już jako człowiek dorosły często zastanawiał się nad swoją tożsamością, odkrywając stopniowo więź z kulturą i z mniejszością niemiecką. Uznał, że do niej mu najbliżej. Formalny wniosek o przyjęcie do TSKN złożył w 2008 roku i został przyjęty. W czasie ostatnich wyborów parlamentarnych kandydował do Sejmu z listy mniejszości. - Nie miałem ambicji, aby być posłem - przyznaje. - Wystartowałem w wyborach tylko po to, żeby w miarę możliwości wesprzeć listę komitetu wyborczego mniejszości niemieckiej. I nic w tym dziwnego. Przecież to jest także moja lista.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska