Szukam pracy - jak młoda pani magister szukała zajęcia

fot. Paweł Stauffer
- Będzie lepiej. Mam 24 lata, całe życie przede mną.
- Będzie lepiej. Mam 24 lata, całe życie przede mną. fot. Paweł Stauffer
Z dyplomem magistra germanistyki, po stażach w regionalnej gazecie, urzędzie gminy i stowarzyszeniu, z głową pełną teorii ruszyłam ku życiowej niezależności.

Magistrem zostałam przepisowo, w czerwcu, z czwórką na dyplomie. Na studiach się uczyłam, ale też współpracowałam z nto, redagowałam biuletyn samorządowy gminy i byłam tłumaczem - wolontariuszem w stowarzyszeniu. Teraz prowadzę tam jeszcze warsztaty dziennikarskie.

Na uczelni nikt nie poradził nam, jak znaleźć pracę. Na zajęciach dużo za to rozmawialiśmy o tym, że humaniści to przyszli bezrobotni, a teraz jest czas techników.

Pani doktor od metodyki podpowiedziała, że warto zrobić kurs pedagogiczny, bo sama znajomość niemieckiego to za mało. Zrobiłam ten kurs, trwało to przez trzy lata studiów, kupę godzin. Ale pewnie i tak z tego nie skorzystam. Szkoła to nie zajęcie dla mnie.

Postanowiłam, że zostanę tłumaczem

Na kilkanaście moich ofert rozesłanych po całej Polsce oddźwięk był niewielki. Mało kto w ogóle odpowiedział na moje maile. Jeśli już, to odmownie. Nikt nie dał mi szansy, by zaprezentować się w bezpośredniej rozmowie.

W dobie internetu, kiedy wystarczy do maila wkleić gotową odmowę, nawet to dla niektórych pracodawców okazuje się zbyt trudne. A ucieszyłaby mnie nawet odmowa. Zawsze to jakiś sygnał, że ktoś zauważył moje starania.

Na milczenie pracodawców odpowiedziałam zmianą taktyki. Do do biur tłumaczeń wysłałam nowy list motywacyjny. Napisałam, że chcę zostać dziennikarzem.

- Nie szukamy dziennikarzy, może zechciałaby pani zostać tłumaczem?
- odpowiadali niemal wszyscy. Niektórzy proponowali mi przetłumaczenie próbnych tekstów. Dokładnie te same, które w internecie można znaleźć po polsku. Trochę się wkurzyłam, że głupią ze mnie chcą zrobić. A może chcieli sprawdzić, jak obsługuję google? Ale nie ma co narzekać, tłumaczyło się przecież łatwo.

Nie powiem, że jestem śpiochem

Rozmowy kwalifikacyjne nie są dla mnie stresujące. Zaprawiłam się w nich, pracując w gazecie. Tu trzeba umieć pogadać i z rolnikiem, i z prezesem. Poszłam opanowana, spokojna, z przygotowanym pomysłem, jak się sprzedam. Bo te spotkania przypominają mi transakcje w sklepie.

Z poradników wiem, że trzeba przygotować sobie odpowiedź na pytanie o zalety i wady. Więc: jestem komunikatywna, dokładna, systematyczna. Gorzej z wadami, chyba nie chcą usłyszeć, że jestem śpiochem. Trzeba wymyślić coś, co brzmi nie tak strasznie, na przykład: nie potrafię zapamiętać wszystkich terminów, muszę je zapisywać w kalendarzu, ale nigdy nie zawalam terminów. Każdy, kto idzie na takie rozmowy, ma już wymyślone formułki.

Okazuje się, że praca w prasie nie pomaga przyszłym tłumaczom.
- Pani z prasy? To nie będzie się pani nadawać do pracy przez osiem godzin
- powiedziała mi pani, z którą miałam porozmawiać. Nie wiem, kim była, przy takich rozmowach rzadko kto się przedstawia. - To wolny zawód. Przychodzi się kiedy chce, wychodzi się kiedy chce - uświadomiła mnie. - No tak, a teksty same się piszą - pomyślałam w duchu ze złością.

Doświadczenie nie w cenie

Myślałam, że doświadczenie zdobyte na studiach okaże się pomocne. Zamiast ze znajomymi na piwko, szłam pisać teksty czy na jakiś wywiad. To, co uważałam za atut, okazało się wadą.

Po licznych praktykach mam zbyt wysokie kwalifikacje na asystentkę czy sekretarkę. - Ktoś taki jak pani będzie chciał szybko skoczyć na inne stanowisko
- mówili mi wprost pracodawcy. Niby że jestem za ambitna.

A specjalistą być nie mogę, bo nie mam doświadczenia. Usłyszałam: - Niech pani pójdzie gdzieś na pół roku jako asystentka i wróci.

- No super - pomyślałam - tylko że tam to mnie ani na miesiąc nie chcą, bo się właśnie boją, że odejdę.

Kolejna rozmowa. Nowoczesne biuro, rozmowę prowadzi krępa kobieta po pięćdziesiątce. Pyta mnie o znajomość niemieckiego. Więc opowiadam życiorys po niemiecku. Nie przerywała. Trochę mnie to dziwiło. Później dowiedziałam się, dlaczego. Ta pani po prostu nie znała niemieckiego.

Na koniec spytała mnie: - A umie pani przetłumaczyć: "Zepsuł mi się komputer. Czy może ktoś go naprawić?" - No pewnie, że potrafię.

Kolejna wizyta - w firmie zajmującej się wysyłką materiałów budowlanych za granicę. Szukali pracownika biurowego z dobrą znajomością niemieckiego.

Zapowiadało się dobrze. Przyszły szef obiecywał, że fachu nauczę się na miejscu od odchodzącej pracownicy, bo przecież skąd miałabym się na tym znać. A później standard. Gdy padło pytanie, ile chciałabym zarabiać, strzeliłam 1300 zł na rękę. I nagle mina szefowi rzednie. - Przykro mi - powiedział. - Znajomość języka to za mało.

Już wiem: wiedza to za mało, zwłaszcza gdy żąda się za dużo. Szukanie pracy to jak odwrócone Allegro. Tam w aukcji wygrywa ten, kto da najwięcej. A w tym wypadku
- kto chce mniej za swój wysiłek.

Raz myślałam, że już mam pracę. I to w znanej, międzynarodowej firmie. Był tylko jeden mały warunek. - Dostanie pani 500 złotych na konto, reszta do ręki
- zaproponował mi młody yuppie, w garniturze. Nawet przystojny.

No i odezwał się we mnie instynkt dziennikarza: - Mam tak trochę popracować na czarno? - spytałam. I było po rozmowie i po pracy.

Szkoda, że nie jestem facetem

Może miałabym już teraz jak mój kolega Kamil. Skończył zarządzanie i administrację w Krakowie. Pracy szukał w Opolu. Chciał do księgowości. W trakcie studiów pracował jako pomoc w biurze rachunkowym. W CV wpisał też dwumiesięczną praktykę w banku. Pierwszą pracę dostał od ręki. Przyszedł na miejsce kobiety na macierzyńskim. Uchował się tam przez tydzień. - Kierowniczka mnie przyjęła, ale właściciel podobno nie chciał kolejnego etatu, więc musiałem odejść - opowiadał Kamil.

W następnym tygodniu załapał się na upragniony etat. Nie mogł uwierzyć, do tego stopnia, że zaczął się pytać - dlaczego? Okazało się, że ani wykształcenie, ani doświadczenie nie było jego największymi atutem. - Pracowały tam same kobiety. Byłem jedynym kandydatem mężczyzną ubiegającym się o stanowisko. Miałem rozluźnić atmosferę - mówi. - Teraz wiem jedno: szukając pracy, trzeba być po prostu w dobrym miejscu o dobrym czasie.

Brak doświadczenia - źle, nadmiar - jeszcze gorzej. Moja znajoma Joanna ma 34 lata, do Opola przyjechała z Poznania. Tam ukończyła ekonomię na uniwersytecie. Pracowała w różnych dużych firmach jako specjalista od marketingu, promocji i HR-u, była rzecznikiem prasowym w kilku bankach.

Pracuje jako freelancer dla gazet i magazynów. Zajmuje się bankowością, strategiami, biznesplanami i rozwojem marketingowym. Słowem - chodzący bank umiejętności. W Opolu szuka etatu odpowiadającego jej doświadczeniu i umiejętnościom.

- Nie przypuszczałam, że znalezienie odpowiedzialnej pracy w okolicach 5 tysięcy będzie w tym regionie takie trudne - mówi Joanna.

Spostrzeżenia ma takie: Pracodawcy szukają raczej młodych i niedoświadczonych, którzy będą pracować za półdarmo. Dla takich jak ona, bez znajomości, trudno o intratne zajęcie.

A ja na razie załapałam się na umowę-zlecenie. Nie jest to może szczyt marzeń, ale zawsze trochę własnego grosza.
Będzie lepiej, mam 24 lata, całe życie przede mną.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska