W naszym kraju jest tak mało wody jak w pustynnym Egipcie

Tomasz Kapica
Rzekami woda przepływa jak rynną, bo jest za mało zbiorników, które mogłyby ją zmagazynować.
Rzekami woda przepływa jak rynną, bo jest za mało zbiorników, które mogłyby ją zmagazynować. Bartosz Fydrych
Jej zasoby w Polsce są trzy razy mniejsze niż w większości krajów europejskich. Nie dość, że mamy jej bardzo mało, to jeszcze kompletnie nie potrafimy jej oszczędzać. Wskutek tego jesteśmy zdani na kaprysy pogody. Na dodatek po długotrwałej suszy, która właśnie trwa, grozi nam... powódź.

Przed powodziami w 1997 i 2010 roku także było bardzo sucho - przypomina Zbigniew Bahryj, szef Wojewódzkiego Zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych w Opolu. Dlaczego susza i powódź często występują po sobie?Gdy od wielu dni nie pada deszcz, powoli zamiera roślinność, która naturalnie wiąże wodę. Kiedy wreszcie spadnie ulewa, będzie spływać z wyższych na niższe tereny z większą prędkością. Po drodze zabierze różne cząstki pyłów, które trafią do rzek i rowów zamulając je. Same rzeki podczas suszy pokrywają się roślinnością. Zarośnięte i zamulone cieki nie są później w stanie przyjąć nadmiaru wody. I w taki oto sposób po suszy przychodzi powódź.

Przed wojną wiedzieli, jak dbać o retencję

Wcale nie musimy być jednak zdani na kaprysy natury. Do tego służą systemy tzw. małej retencji. To przede wszystkim zbiorniki, jazy, rowy melioracyjne, zastawki, czyli wszystko to, co służy do magazynowania i mądrego gospodarowania wodą. Przed II wojną światową na Opolszczyźnie system działał bardzo sprawnie. Niestety, w latach 70. XX w. doszło do postępującej degradacji już istniejących urządzeń, a nowych nie budowano wcale albo bardzo mało. W zasadzie ta degradacja trwa do dziś.
- Złomiarz rozbierze jakąś budowlę, by dostać za jej elementy w skupie tysiąc złotych. Potem my musimy wydać 200-300 tysięcy złotych na odbudowę - podkreśla Zbigniew Bahryj.

Do niszczenia systemu małej retencji często nieświadomie przyczyniają się także rolnicy. Dziś coraz bardzie, popularne są uprawy wielkoobszarowe. Wiele rowów, które przeszkadzały gospodarzom, zostało zaoranych. W zeszłym roku pracownicy krapkowickiego oddziału WZMiUW mocno się pogniewali na rolników z Ciska (powiat kędzierzyńsko-kozielski). Zarzucili im, że orzą polne drogi, co utrudnia dojazd do rzek ekipom zajmującym się konserwacją brzegów i ich koryt. Sprzęt rolniczy niszczył tam także nowe wały przeciwpowodziowe. Resztki roślinne trafiały do rzek wraz z nawozami z pól, co przyśpieszało ich zarastanie. Specjaliści od melioracji poprosili wójta Ciska, żeby zdyscyplinował swoich mieszkańców.

Dlaczego do tego doszło? Wszystko przez unijne dopłaty. Rolnicy, chcąc uzyskać jak największe wpływy, orali co tylko się dało. A jeśli ekipy konserwujące rzeki wjeżdżały na pola, niszcząc drobne fragmenty upraw, żądali od melioracji odszkodowań. Gospodarze bagatelizowali fakt, że w konsekwencji powodzi to właśnie oni stracą najwięcej. Liczy się tu i teraz.
Marnuje się pieniądze na zbiorniki

Kolejny problem to inwestycje, które często przeprowadzane są w sposób niekonsekwentny. Wskutek działań ekologów zdecydowano, że na Osobłodze w Racławicach oraz w Ścinawie Nyskiej powstaną dwa zbiorniki, ale suche. To oznacza, że będą napełniane wodą tylko w okresie dużych opadów. Zdaniem dyrektora Bahryja byłoby dużo korzystniej, gdyby stale ją magazynowały. Argumenty ekologów są jednak takie, że budowa zbiorników nadmiernie ingeruje w przyrodę. Między innymi dlatego, że podnosi temperaturę wody, co jest niekorzystne dla niektórych gatunków zwierząt. Trzeba jednak pamiętać, że nie poprawiając warunków hydrologicznych, w rzeczywistości przyczyniamy się do powstawania suszy hydrologicznej. A to w konsekwencji ma jeszcze gorsze skutki dla przyrody.

Dobitnym przykładem na niegospodarność w tym zakresie jest sprawa budowy zbiornika retencyjnego na rzece Troi we Włodzieninie. Ruszyła w 2005 roku, zakończyła się po dwóch latach. Zalew miał zabezpieczać przed wielką wodą między innymi sam Włodzienin, Nową Cerekwię, Wojnowice i Kietrz. Inwestorem był Wojewódzki Zarząd Melioracji i Urządzeń Wodnych w Opolu. Zbiornik kosztował 20 mln zł. Tymczasem już w rok po jego uroczystym otwarciu okazało się, że przecieka tama. Wyniki ekspertyzy były porażające. Na budowę tamy użyto betonu, który nie spełnia warunków hydrotechnicznych, źle zagęszczono też korpus zapory, zrobiony z mieszaniny piasku i gliny. Niewłaściwe są dylatacje, wady mają również rurociągi spustowe. Usunięcie usterek to koszt kilku milionów złotych. Do dziś nie wiadomo, kto za ten bubel odpowiada.
W Hiszpanii mają mniejsze problemy niż my

Budowany zbiornik retencyjny w Raciborzu także ma być suchy. O tym, że to zły pomysł, przekonywali między innymi przedstawiciele środowiska związanego z żeglugą śródlądową. Chcieliby, by w przyszłości można było po nim pływać. Mógłby być częścią planowanej drogi wodnej z Koźla do Ostrawy. Ale Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej w Gliwicach, który jest inwestorem, ma swoje argumenty. Jednym z nich jest możliwość wydobywania kruszyw z terenu zbiornika, gdyby pozostaje on suchy. Pierwotnie wspomniane zasoby były szacowane na około 50 lat, co miało uzasadniać opłacalność właśnie takiego rozwiązania. Teraz już wiadomo, że zasoby są dużo mniejsze i nie przekraczają 15 lat eksploatacji.

Przykłady niegospodarności można mnożyć. Efekt jest taki, że w Polsce po prostu brakuje wody. Na jednego mieszkańca przypada jej rocznie ok. 1600 metrów sześciennych. To nawet trzykrotnie mniej niż w większości krajów europejskich. Łączna objętość wody zmagazynowanej w sztucznych zbiornikach wynosiła w ostatnich latach ok. 4 mld m sześc. (nieco ponad połowa w dziesięciu dużych zbiornikach o pojemności powyżej 100 mln m sześc.). Mamy jej mniej więcej tyle samo co w kojarzącym się z pustyniami Egipcie i mniej niż w Hiszpanii, która w Europie uważana jest za kraj generalnie pozbawiony dostępu do wody.

Problem analizowała niedawno Najwyższa Izba Kontroli. Potwierdziła, że w Polsce nie docenia się znaczenia małej retencji dla zapewnienia bezpieczeństwa powodziowego i ograniczania skutków długotrwałych susz. Izba sprawdziła, jak wygląda sytuacja w dwóch województwach: śląskim i małopolskim i na tej podstawie wyciągnęła wnioski, które dotyczą całego kraju. Okazało się, że u naszych sąsiadów prowadzono co prawda tzw. program małej retencji, ale po sześciu latach nie zrealizowano 78 z 95 zaplanowanych zadań inwestycyjnych i remontowych. Ponadto, biorąc pod uwagę tempo prac, nic nie wskazuje na to, że zostaną one zakończone do końca 2015 r. A tak właśnie zakładano. NIK wytknęła, że zaledwie 6 procent wszystkich tamtejszych gmin w ostatnim czasie budowało albo przynajmniej modernizowało tzw. obiekty małej retencji, czyli stawy, oczka wodne, spiętrzenia na rzekach itd. Nie zawiodły tylko Lasy Państwowe, które poprzez częste zalesianie i odnawianie drzewostanu zwiększyły możliwości magazynowania wody w zaledwie dwóch województwach o ponad 40 milionów metrów sześciennych. Ale to za mało.
Błędy samorządowców czy instytucji odpowiedzialnych za hydrologię to tylko część powodów, dla których w Polsce mamy problem z brakiem wody. Kolejny? Polacy po prostu za dużo jej zużywają. Dziennie około 150 litrów na osobę. Z czego 2-3 litry służą do celów konsumpcyjnych, a całą resztę wylewana jest w praktyce do kanalizacji.

Mira Stanisławska-Meysztowicz, znana działaczka ekologiczna (otrzymała za swoją działalność m.in. Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski), mieszkała przez wiele lat w Australii.

- Mieliśmy tam kilkuletnią suszę - opowiada pani Mira, która jest członkiem fundacji Nasza Ziemia. - Żeby zminimalizować jej skutki, we wszystkich łazienkach ludzie ustawiali klepsydry, by ograniczać czas brania kąpieli pod prysznicem do maksymalnie 3 minut. Nie myliśmy w ogóle samochodów, a jeśli ktoś podlewał kwiaty w ogrodzie, to wodą z pralki. Wielu ludzi zaczęło budować zbiorniki na deszczówkę. Przy budowie nowego domu był to wręcz obowiązek.

Może się u nas skończyć jak w Afryce
Jej zdaniem Polacy kompletnie nie zdają sobie sprawy z zagrożeń, jakie wiążą się z brakiem oszczędzania naszych zasobów. - Ludzie myślą, że skoro woda w kranach leci, to znaczy, że jest jej dużo - mówi dalej Stanisławska-Meysztowicz. - A wcale nie jest. Dzisiaj oglądamy na filmach dokumentalnych obrazki, na których mieszkańcy Afryki chodzą po kilka kilometrów po wodę. Coś takiego naprawdę może się także u nas przytrafić. Musimy się nauczyć ją oszczędzać. Jak widziałam tego lata ustawiane w centrach miast kurtyny wodne, to aż się za głowę łapałam.

Jej zdaniem potrzebna jest powszechna edukacja w tym zakresie. Przydatne mogłyby być billboardy podpowiadające, aby nie myć zębów pod bieżącą wodą, prać pełne pralki i wypełniać zmywarki do ostatniego miejsca, nie podlewać ogrodów wodą z wodociągów czy też ograniczać ilość kąpieli. Ale czy Polacy przejmą się takimi „drobnostkami”?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska