Ajentka nas oszukała

Małgorzata Krysińska [email protected]
Co najmniej 10 osób w ciągu półtora roku odeszło z pracy w sklepie "Żabka" w Dobrodzieniu. Kilka z nich szefowa oskarżyła o kradzież.

Mobbing, zatrudnianie na czarno, niewypłacanie pensji, zmuszanie do pracy po godzinach - takie zarzuty kierują byli sprzedawcy pod adresem ajentki sklepu. W poniedziałek opowiedzieli nam, jak byli traktowani. Co się działo w "Żabce" - bada inspekcja pracy, policja i prokuratura.
Iwona Grass pracowała w sklepie od połowy października 2003 do 26 marca 2004 roku. - Ponieważ do końca października miałam tam praktykę w ramach kursu na kasjera-sprzedawcę, ajentka zatrudniła mnie oficjalnie od 1 listopada i dopiero od tej pory zgodziła się mi płacić - opowiada. - Choć robiłam wszystko, co kazała, chodziłam do pracy z grypą i pracowałam często po kilkanaście godzin na dobę, nie pozwalała mi wybrać nadgodzin ani za nie nie płaciła. Gdy o to pytałam, reagowała krzykiem, a ja tuliłam uszy po sobie. Wiedząc, że wcześniej kilka pracownic posądziła o kradzież i potrąciła im należności z wypłaty, starałam się robić wszystko, by nie podzielić ich losu.
Gdy 13 marca 2004, poważnie chora, dostarczyła szefowej zwolnienie lekarskie, popadła w niełaskę.

- 18 marca przyszłam do sklepu zapytać, na którą zmianę mam przyjść - kontynuuje pani Iwona. - Ale zamiast odpowiedzi szefowa wręczyła mi wymówienie "za porozumieniem stron". Ponieważ go nie podpisałam i za radą prezesa "Żabki" Jerzego Piechockiego z Poznania złożyłam podanie o urlop, zaczęły się kolejne problemy.
Jak mówi Iwona Grass, dzień później ajentka oskarżyła ją na policji o kradzież trzech kart telefonicznych, wartości 174 zł. Następnego dnia trzech policjantów przeszukało dom pani Iwony. 26 marca szefowa wręczyła jej wypowiedzenie.
- Choć policjanci niczego u nas nie znaleźli, sprawa trafiła do prokuratury i aż do grudnia ubiegłego roku, kiedy sąd córkę uniewinnił, przeżywała dramat - dodaje Anna Grass, matka pokrzywdzonej. - Wpadła w depresję. Wiosną wniosłyśmy do Sądu Rejonowego w Oleśnie sprawę o mobbing. Sąd zasądził na rzecz córki od ajentki odszkodowanie w wysokości 15 tys. zł, ale tych pieniędzy córka nie ujrzała do dziś. Jej była szefowa odwołała się od wyroku.
Radosław Kozłowski jako kasjer-sprzedawca pracował w "Żabce" przed ponad rokiem, przez dwa miesiące. - Szefowa zarejestrowała mnie dopiero po dwóch tygodniach - mówi. - Ale choć oficjalnie miałem przez pierwszy miesiąc pełny etat, pracowałem jedynie na pół. Pieniędzmi z drugiej połowy ajentka postanowiła pokryć moje wynagrodzenie za okres pracy na czarno.

Atmosfera, jak wspomina, była bardzo nieprzyjemna. W skardze do Państwowej Inspekcji Pracy o byłej szefowej napisał m.in.: "czepiała się wszystkiego. A to że źle ułożyłem towar, że jestem złodziejem".
- Gdy w styczniu 2004 szefowa zarządziła nocną inwentaryzację, nie wychodziliśmy ze sklepu przez 17 godzin - wzdycha Kozłowski. - Po trzech godzinach musiałem znów wrócić do pracy na cztery, a po następnych siedmiu wolnych miałem już ranną zmianę.
Jak mówi, w połowie stycznia wybrał blisko 50 nadgodzin. Wtedy ajentka go zwolniła. I mimo korzystnego dla niego wyroku sądu była szefowa za styczeń nie zapłaciła mu do dziś.
Krystyna Bąk, która zaczęła pracę w "Żabce" 1 września zeszłego roku, odeszła stamtąd 10 stycznia nie tylko bez wynagrodzenia za listopad, grudzień i pierwszą dekadę stycznia, lecz jeszcze z długiem, którego - jak twierdzi - nie było.
- Zgodnie z umową, którą szefowa podsunęła mi do podpisania w październiku, powinnam była tam pracować jedynie na pół etatu, a pracowałam nawet do kilkunastu godzin dziennie - wspomina. - Natomiast już po moim odejściu z pracy, gdy przyszłam się z nią rozliczyć, nakłoniła mnie, bym podpisała oświadczenie, że zgubiłam 1200 zł utargu z 10 grudnia, które przecież dzień wcześniej, 9 grudnia, włożyłam, jak zwykle, do kasetki. Potem zaś zawiadomiła policję, że te pieniądze sobie wzięłam.
Małgorzata Lypp, pracująca w "Żabce" bez umowy od 12 stycznia do 19 lutego 2005, odeszła bez wynagrodzenia, z etykietką złodziejki.
- Przepracowałam tam 200 godzin - mówi. - Powinnam za to dostać 800 złotych. Nie dostałam ich, a w dzień po moim odejściu ajentka oskarżyła mnie na policji o kradzież 1500 zł z utargu.
Iwona Koza, która pracowała tam od 6 stycznia do 12 lutego 2005 roku, o wypłatę nie chce się już nawet upominać.
- Szefowa obiecywała mi umowę o dzieło - wyjaśnia. - Ponieważ jej się nie doczekałam, doszłam do wniosku, że trzeba zwiewać póki czas, póki mnie w coś nie wrobi. A pieniędzy będę dochodzić w sądzie.
Jak twierdzą nasi rozmówcy, podobne doświadczenia z pracy w "Żabce" ma jeszcze co najmniej kilka innych osób.

Ajentka "Żabki" nie chciała się z nami spotkać.
- Nie zgadzam się na rozmowę ani na żadną publikację - powiedziała tylko przez telefon. - Proszę się wstrzymać z tym artykułem, przynajmniej dopóki sprawa nie zostanie wyjaśniona przez policję i sąd. Gazeta tylko krzywdzi ludzi i jest tu niepotrzebna.
Policja i prokuratura niewiele mówią o sprawie.
- Śledztwo może potrwać jeszcze kilka tygodni i nasze ustalenia są na razie okryte tajemnicą - twierdzi Stanisław Bryła, detektyw z komisariatu w Dobrodzieniu.
Krzysztof Grajcar, prokurator w oleskiej prokuraturze: - Mogę obecnie jedynie powiedzieć, że trwają czynności sprawdzające i że najprawdopodobniej zostanie wszczęte w tej sprawie dochodzenie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska