Zapytajcie mnie za 10 lat

Fot. Sławomir Mielnik
Marzec 1995. Prokurator Mataniak w opolskim szpitalu.
Marzec 1995. Prokurator Mataniak w opolskim szpitalu. Fot. Tadeusz Kwaśniewski
Rozmowa z prokurator Wiolantyną Mataniak, ofiarą bestialskiego zamachu z użyciem kwasu siarkowego, rozmawia Ewa Kosowska-Korniak.

- Minęło dziesięć lat od dnia, gdy w drodze do pracy spotkał panią tragiczny wypadek. Drugiego marca 2005 w bramie przy ul. Reymonta stało dwóch mężczyzn i chlusnęło pani prosto w twarz kwasem siarkowym. Oni nigdy nie odpowiedzieli za ten czyn i nie odpowiedzą już. Sprawa właśnie uległa przedawnieniu...
- Wiem, Prokuratura Okręgowa we Wrocławiu powiadomiła mnie o umorzeniu postępowania z powodu przedawnienia. Cóż mogę powiedzieć? Wszystkie służby, powołane do wyjaśnienia okoliczności tej sprawy, zrobiły, co w ich mocy, żeby sprawę wyjaśnić, nie mam żadnych podstaw, by wątpić w ich profesjonalizm. Czasami tak po prostu bywa...
- Pani jednak nie ma wątpliwości, kto stał za tym atakiem?
- Nie wiem, kto fizycznie dokonał zamachu, ale nie mam wątpliwości, kto go zlecił. Wiem, że zleceniodawcą był Jeremiasz Barański, pseudonim "Baranina", przeciwko któremu prowadziłam śledztwo w sprawie gigantycznego przemytu spirytusu. Świeć Panie nad jego duszą, nie ma go już wśród nas, powiesił się w celi w czasie procesu w sprawie zabójstwa ministra Jacka Dębskiego. Z zeznań złożonych w tym procesie przez Halinę G., pseudonim "Inka", wynika, że jednego z zamachowców też już nie ma wśród żywych, podobno miał tego dokonać "Sasza", prawa ręka Barańskiego, również ofiara samobójczej śmierci. Nie wiem, czy tak było. Kto wie, może sprawca zamachu wypłynie kiedyś w toku innych spraw prowadzonych przez prokuraturę?
- Pamięta pani ten straszny dzień?
- Trudno nie pamiętać. Co roku w rocznicę tego zdarzenia, 2 marca, ta sprawa we mnie odżywa. Mówi się, że czas leczy rany, ale zadra w pamięci pozostaje. Chciałabym zapomnieć, ale się nie da, to w człowieku głęboko tkwi. Za każdym razem, idąc do pracy ulicą Reymonta, zwalniam kroku przy tej bramie, oglądam się za siebie. To jest silniejsze ode mnie.
- Rozpamiętuje pani to, co panią spotkało?
- Staram się o tym nie myśleć, dziś mogłabym ten rozdział mego życia zostawić już zamknięty. Bogu dziękuję, że żyję, że nie zwariowałam, a mogłam zwariować. Ten wypadek bardzo mnie zmienił w tym sensie, że zmieniła się moja hierarchia wartości. Kiedyś nie zastanawiałam się, co jest ważne, a co nieważne, ciągle za czymś goniłam i wszystko było bardzo ważne, nawet zakupy, które miałam zrobić w sklepie, urastały do rangi ważnego wydarzenia. W jednej minucie to wszystko, czym żyłam, runęło. Dziś wiem już, że najważniejsza jest rodzina i zdrowie, bo bez tego nic więcej nie ma sensu i nic więcej nie zdziałamy. Nie ma ludzi niezastąpionych, o czym często zapominamy, a wtedy możemy przespać pewne rzeczy i na zmiany jest już za późno.
- Gdy to się stało...
- Bardzo bałam się o rodzinę, o dzieci. Jak zaatakowali mnie, mogą zaatakować też dzieci, tak myślałam. Nie wiem, jak to się stało, że zachowałam rozsądek i pobiegłam do przychodni, nie czekałam, aż ktoś podejdzie i mi pomoże. Wiedziałam, że trzeba ratować oczy. Lekarze twierdzą, że tylko dzięki swojej przytomności nie straciłam wzroku. Zresztą lekarze dokonali w moim przypadku cudu. To, że widzę, że moje oczy, przy przeszczepionych powiekach otwierają się, jest cudem. To, że żyję normalnie, funkcjonuję wśród ludzi, po tak ciężkich obrażeniach, jakich doznałam, jest wielką zasługą lekarzy.
- Przeszła pani bardzo długą i bardzo ciężką terapię, proszę o niej opowiedzieć...
- Co tu opowiadać? Mam za sobą dziesięć poważnych operacji, siedem przeprowadzonych w Polanicy, dwie w Siemianowicach Śląskich, jedną okulistyczną u profesor Gierkowej. Ostatnią operację miałam w cztery lata po wypadku, w 1999 roku. Wyszłam z tego w tak dobrym stanie dzięki temu, że ja byłam wcześniej bardzo zdrową osobą, tak zwana rzepa, silny organizm. Dlatego wszystko się szybko i dobrze goiło, nie było komplikacji. Gdybym cierpiała wcześniej na jakąś chorobę, na przykład cukrzycę czy niewydolność serca, ten wypadek mógłby się skończyć dla mnie tragicznie.
- Bardzo pani cierpiała?
- Ból był okrutny. Wyobraża pani sobie zastrzyki do oka? Podchodzi pielęgniarka z igłą i strzykawką, odchyla dolną powiekę i wbija się do oka. Ja liczyłam te zastrzyki do 50, potem dałam sobie spokój. Albo operacja przeszczepu skóry i to najgorsze, po operacji. Darcie pasów, zmiana opatrunków z pośladków i grzbietów stóp, bo stamtąd miałam przeszczepianą skórę. Bandaż był zakładany na żywą ranę, przez noc wbijał się w skórę, rano trzeba go było zerwać... To ból wprost nie do opisania słowami.

Marzec 2005. Prokurator Mataniak w swoim gabinecie w opolskiej prokuraturze,
(fot. Fot. Sławomir Mielnik)

Zamachy były dwa
Dwa tygodnie wcześniej prawdopodobnie ci sami mężczyźni, którzy dokonali zamachu na prokurator Mataniak, oblali kwasem siarkowym twarz Cecylii R., pracownicy opolskiej poczty. Prokuratura jest pewna, że zrobili to przez pomyłkę - chcieli dokonać zamachu na prokurator Mataniak. Obie kobiety są podobne i mieszkają dość blisko siebie. Pani Cecylia ma dziś 61 lat i od dziesięciu lat jest na rencie, nie widzi na jedno oko.
Dlaczego Jeremiasz Barański, zleceniodawca zamachu, tak zawziął się na opolską prokurator? Gdyż cały czas prowadziła śledztwo przeciwko niemu. Nie umorzyła go, gdy wyszedł z aresztu na podstawie zaświadczeń austriackich psychiatrów o niepoczytalności, lecz sprawdziła wiarygodność zaświadczeń. Okazały się spreparowane. Jeremiasz B. przez długie lata był nieuchwytny dla polskiego wymiaru sprawiedliwości.

- To było najgorsze pani doświadczenie z tamtego okresu?
- Nie, najgorsza była świadomość, co dalej. Najgorszy był powrót do ludzi, do normalnego życia. Wśród chorych człowiek inaczej funkcjonuje, cieszy się z drobnostek, z każdej zagojonej blizny, z tego, że mniej boli, a jak mnie boli, to znaczy, że jest lepiej. A potem człowiek z tymi bliznami na twarzy wychodzi na ulicę i widzi, że ludzie patrzą na niego, jak na jakieś monstrum. Pamiętam taką panią w autobusie, która tak uporczywie się we mnie wpatrywała, że było to nie do wytrzymania. Zapytałam ją w końcu, czy mam się odwrócić, żeby mnie lepiej obejrzała z każdej strony.
- Pani musiała być silna, bo w domu były małe dzieci, trzeba się było nimi zająć, żyć normalnie...
- Gdy to się stało, Kasia miała niecałe pięć lat, Tomek niecałe 16. Pamiętam, jak moja córka przyszła kiedyś z przedszkola i powiedziała, że więcej tam nie pójdzie, nie mówiła, dlaczego, ale w końcu wydusiła, że dzieci jej dokuczają, bo ma brzydką mamę. Było mi przykro, ale co miałam zrobić? Nie mogłam pozwolić, by dziecko przesiąkło naszymi problemami. Najważniejsze, że miałam i mam rodzinę, ona dała mi najwięcej sił w walce o powrót do zdrowia. Rodzina oraz świadomość, że tak wiele ludzi dobrej woli mnie wspiera, jest ze mną. Dostawałam dużo pięknych listów, m.in. bardzo ciepły list od żony senatora Osmańczyka. Spotykałam się z wieloma objawami życzliwości i współczucia. Potem, niestety, również z odczuciem, że jestem inna.
- Nauczyła się pani żyć z tymi bliznami?
- Dzięki temu, że są świetne kosmetyki maskujące, mogę blizny tuszować tak, żeby się nie rzucały w oczy, z daleka ich nie widać. Nigdy nie wychodzę z domu bez makijażu. Noszę apaszki, zawiązane w sposób maskujący. Lewe ucho, odbudowane w wyniku przeszczepu chrząstki z żebra, zasłaniam włosami. Problem jest przy wietrznej pogodzie, muszę się starać, aby wiatr tego ucha nie odsłonił. Skoro chcę normalnie funkcjonować między ludźmi, muszę o siebie zadbać.
- Wróciła pani do pracy w prokuraturze, awansowała, jest pani naczelnikiem wydziału postępowania sądowego w Prokuraturze Okręgowej w Opolu. Czy praca pomogła pani uporać się z trudnymi doświadczeniami?
- Nie wiem, co by ze mną było, gdybym nie mogła pracować, gdybym musiała po tym wypadku siedzieć w domu. Nie wyobrażam sobie. Praca mnie napędza, bardzo lubię to, co robię, jestem osobą dynamiczną i staram się żyć pełnią życia. Tłumaczę sobie, że jest mnóstwo ludzi, którzy mają większe problemy niż ja, tyle jest nieszczęścia na świecie, tyle tragedii, że moje przejścia nie są niczym wielkim. Po prostu, każdy ma swój krzyż.
- O czym pani marzy?
- Marzę o tym, aby przez następne dziesięć lat nie wracać do tego tematu, postanowiłam sobie, że nie będę już rozmawiać z dziennikarzami o tym, co przeszłam, choć oni ciągle do mnie wydzwaniają, z całej Polski. Postaram się zapomnieć. Umówię się z panią na następny wywiad za 10 lat. Proszę mnie wtedy zapytać, czy to, co przeszłam, jeszcze we mnie tkwi? Mam cichą nadzieję, że wtedy odpowiem przecząco. Dziś to wszystko we mnie siedzi i odżywa przy okazji takich rozmów.
- Jest pani trudno z tym żyć?
- Tak, przykro stanąć rano przed lustrem, spojrzeć w swoje zniekształcone odbicie, a trzeba na nie patrzeć codziennie, dzień w dzień... To boli. Człowiek patrzy i sam siebie pyta, dlaczego tak jest? Tak trudno mu zrozumieć. Ale nie trzeba niczego rozumieć i niczego tłumaczyć. Trzeba się po prostu do tego lustra uśmiechnąć...
- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska