Z turystyką w genach

Redakcja
Ryszard Wójcik
Ryszard Wójcik
Z Ryszardem Wójcikiem, właścicielem Prywatnego Biura Podróży Sindbad, rozmawia Maria Szylska

- Początek lat osiemdziesiątych, zgrzebna rzeczywistość, trudności z pokonaniem granic, a Pan otwiera prywatne biuro podróży. Skąd taki pomysł?
- Chyba stąd, że turystkę miałem zapisaną w genach. Ukończyłem na Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu Wydział Turystyki i Rekreacji ze specjalnością obsługa ruchu turystycznego. Mogę więc śmiało powiedzieć, że teraz robię to, czego się w szkole nauczyłem. Po studiach przez rok pracowałem w "Orbisie" i "Turyście", zbierałem doświadczenia. Pod koniec 1982 roku, na fali rozmrażania gospodarki, władza ludowa stwierdziła, że można prywaciarzy dopuścić do turystyki. Byłem jednym z siedemnastu ludzi w kraju, którzy otrzymali pozwolenie na prowadzenie biura podróży.
- Nie satysfakcjonowała Pana bezpieczna państwowa posadka?
- Nie, bo otwierałem biuro z myślą, że chcę robić, to co lubię. Być dla siebie samego panem i władcą. Może porwałem się też na ten pomysł z romantyzmu, a może z protestu, że stan wojenny zniweczył cały entuzjazm Sierpnia 80 roku i szansę, jaka się wówczas otwierała dla młodych ludzi, takich jak ja. Stan wojenny pozamykał nam nie tylko granice, ale poodbierał szanse awansu, kontaktu z językiem obcym. Kiedy wreszcie mogłem otworzyć biuro, potraktowałem tę inicjatywę, jak wewnętrzne wyzwolenie. Wiem, że to dzisiaj - w dobie szalejącego kapitalizmu - brzmi może nieco egzotycznie. Potrzebna też była iskra. I tą iskrą był Maciej Osiński, mój ówczesny wspólnik.
- Skąd tacy młodzi ludzie, jak wy, wzięli kapitał, by zaistnieć?
- Nie trzeba było wiele - wynajęliśmy mały lokalik w centrum miasta i zajmowaliśmy się pośrednictwem, głównie wizowym. Nie wymagało to kapitału. Wówczas w ogóle łatwiej było zaistnieć. Wystarczył pomysł, przebojowość i trochę szczęścia. Teraz mieć pomysł, to za mało.
- Na rynku usług turystycznych jest spora konkurencja. Jak Pan sobie radzi?
- To prawda, wystarczy przejść główną ulicą miasta, by zobaczyć biuro obok biura. Po roku w tym samym miejscu znajdzie pani materiały obiciowe. Otwarcie tego biznesu jest formalnością, schody zaczynają się później. Branża jest bardzo trudna, a dekoniunktura gospodarcza jej nie pomaga.
- Na czym polega trudność?
- Porównuję turystykę do zimowych butów. Żeby sprzedać obuwie trzeba je wyprodukować. W lipcu już nie znajdzie ono nabywców, ale za kilka miesięcy, czemu nie? My musimy transport i pobyt naszych klientów opłacić z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Jak wczasów nie sprzedamy w sezonie, to już nigdy ich nie sprzedamy, a pieniądze są nie do odzyskania. Ryzyko handlowe jest ogromne.
- Czy przy tak dużej konkurencji dochodzi do specjalizacji usług - jedni są od krajów hiszpańskojęzycznych, inni od Dalekiego Wschodu?
- Tak daleka specjalizacja jest trudna do przeprowadzenia, ona - jeśli występuje - to w dużych ośrodkach. Tam powstają biura nastawione na usługi przewodnickie czy transportowe. Natomiast biura turystyczne w Polsce dzielą się na dwa rodzaje: są biura czysto handlowe, które sprzedają gotowe usługi tour-operatorów i te, które starają się przygotować własne programy wypoczynku. W tej drugiej kategorii specjalizacja z pewnością będzie następować.
- Niedawno wyczytałam, że przeciętny Amerykanin, czynny zawodowo, dysponuje rocznym dochodem na poziomie 45 tysięcy dolarów. Gdy przechodzi na emeryturę jego średni dochód rośnie do kwoty 60 tys. dolarów. Staje się wówczas najmilej widzianym klientem biur podróży. Marzy pan o takiej sytuacji w Polsce?
- A kto by nie marzył. Turystyka wymaga dwóch rzeczy: pieniędzy i wolnego czasu. Osoby czynne zawodowo, jeśli spełniają kryterium dochodowości, to mają zwykle niewiele czasu. Amerykanie w swoich podróżach nie są odosobnieni - podobnie jest w Holandii, krajach skandynawskich, Niemczech. Jeśli ktoś jest zdrowy, ma dużo czasu wolnego i pieniędzy, to czynnik motywujący do podróży jest wysoki. Stąd poza sezonem światowe centra turystyki pełne są ludzi w starszym wieku.
- Sądzi Pan, że w związku z tym, że czas wolny się kurczy, zmienią się formy wypoczynku. Więcej osób będzie wybierało zamiast dwutygodniowych turnusów wypady weekendowe, ale nastawione na pełną odnowę sił?
- Raczej nie. Bo mimo zagonienia, wiele rodzin dąży do tego, by wspólnie wypoczywać. Może być oszczędniej i krócej, ale nie rezygnuje się z tego typu nawyku. Często są to wypady do rodziny na wieś, wyjazdy pod namiot, z przyczepą. Ale jest też grupa osób, która przyzwyczaiła się do wypoczynku zorganizowanego. Gdyby tych ludzi zabrakło, biura podróży straciłyby sens istnienia. Powiem szczerze - nie obserwuję dużego spadku usług turystycznych. Ci, którzy połknęli bakcyla podróży, zamieniają samolot na autokar, skracają pobyty, ale nie rezygnują z wojaży.
- Na mapie świata jest coraz więcej miejsc niebezpiecznych - Irak, Turcja, Izrael. To musi się odbić na kondycji firm turystycznych.
- Nas nie tyle dobija wojna w Iraku, co decyzja ministra finansów o ograniczeniach w wykorzystaniu funduszy socjalnych. Od listopada ubiegłego roku wypracowane środki wolno przeznaczać tylko na dofinansowanie turystyki krajowej. Traktuję tę decyzję, jak powrót do ręcznego sterowania. Dlaczego pracownik, który wypracował fundusz socjalny, nie może decydować, jak dopłatę do wypoczynku wykorzystać? Zrozumiałbym intencje tych przepisów, gdyby polska baza turystyczna była przygotowana do przyjęcia dodatkowych pięciuset tysięcy turystów. Ale nie jest.
- Wróćmy do miejsc niebezpiecznych - co decyduje, że ludzie mimo wszystko decydują się na takie wojaże. Potrzeba adrenaliny?
- Element bezpieczeństwa jest rzeczą podstawową. Bałkany w czasie działań wojennych były przez kilka lat niedostępne. Teraz podobnie jest z krajami arabskimi. Takimi kierunkami o podwyższonym stopniu ryzyka jest Turcja i Egipt. O tym, że ludzie mimo wszystko tam jeżdżą, decyduje atrakcyjność cenowa. Wycieczki samolotowe do Egiptu, z programem jak z podręcznika historii starożytnej, kosztują od tysiąca do tysiąca pięciuset złotych. Kilka lat temu trzeba było za nie zapłacić około dwóch tysięcy marek.
- Dla wielu młodych ludzi praca w usługach turystycznych to szczyt marzeń. Jakie Pan stawia im warunki?
- To prawda, że zatrudniam głównie ludzi młodych. Praca z nimi jest dla mnie wyzwaniem. Staram się im wytłumaczyć, że ważne są umiejętności wyniesione ze szkoły, znajomość języków, ale też ogólna ogłada i sposób bycia. Praca w dużej, komercyjnej firmie wymaga specjalnych zachowań. Parę lat temu zdarzyła się trochę anegdotyczna sytuacja: zapisał się na praktykę młody człowiek. Zjawił się pierwszego dnia pracy z wygoloną głową i kilkoma kolczykami. A wtedy kolczykowa tolerancja była duża mniejsza, niż teraz. Zapytałem go dyskretnie, czy tak kontrowersyjnie wyglądającemu pracownikowi biura podróży powierzyłby losy swoje i swojej rodziny? Odpowiedział szczerze, że chyba nie. Ostatecznie umówiliśmy się, że odbędzie praktykę z kilkutygodniowym poślizgiem, kiedy włosy już mu trochę odrosną. Ale ubolewam, że sytuacja na rynku pracy stawia od razu w pozycji przegranej tego, kto jej szuka. Przewaga pracodawcy jest przytłaczająca. Kiedy 20 lat temu zatrudniałem pracownika, była to rozmowa dwóch prawie równych stron. Dzisiaj wiem, że młody człowiek zgodzi się na każdy układ, by pracę zdobyć. Mądrość pracodawcy musi polegać na tym, by tej przewagi nie wykorzystywać i zawsze grać fair.
- Proszę zdradzić, jak Pan wypoczywa?
- Przede wszystkim nie potrafię tego robić dłużej niż siedem dni. Najczęściej są to wspólne pobyty z rodziną na Krecie. Doceniamy wspaniały klimat tej wyspy, co roku odkrywamy coś nowego. Turystykę po Polsce zostawiam sobie na później - kiedy opadnę z sił i będę miał więcej wolnego czasu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska