100 lat Walerii Chochorowskiej. Życie spędziła w Beskidzie Sądeckim i w Górach Opawskich

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Kiedy ją pytają, skąd ma tyle sił w tym wieku, tyle energii, odpowiada krótko: Z biedy! Waleria Chochorowska ze Starego Lasu w gminie Głuchołazy 28 lutego 2023 roku obchodzi 100 lat.

Kiedy w nocy nie może spać, leży w łóżku, wspomina i liczy. Liczy ludzi.

- I wychodzi mi, że w mojej wiosce, w Rąbkowej nad Dunajcem, w każdym domu ktoś zginął w czasie okupacji.

Wie o tym dobrze, bo była gońcem pocztowym. Naczelniczka poczty kazała jej bezzwłocznie doręczać do adresata telegramy z wiadomości, że ktoś umarł w obozie koncentracyjnym czy jenieckim, w więzieniu. Ludzie we wsi wiedzieli, z czym idzie. Płakali na jej widok, krzyczeli: Po coś nam to przyniosła!

Gońcem pocztowym została mając 16 lat.

- Pracowałam od 13 roku życia. Nikt mi wtedy już grosza nie dał – opowiada Waleria Chochorowska jubilatka ze Starego Lasu.

Pierwszą pracę dała jej pani, która do dworu w Rąbkowej przyjeżdżała latem na wypoczynek, razem ze swoimi dziećmi. 13- letnia Waleria opiekowała się mniejszymi dziećmi za 2 złote tygodniowo. Po dwóch latach pani przestała przyjeżdżać na letnisko, ale do wioski sprowadziła się nowa naczelniczka poczty, która potrzebowała kogoś do pomocy w domu. 15- letnia Waleria poszła do niej na służbę. Rok później, w 1939, poczciarka wzięła 16- letnią dziewczynę do pracy w urzędzie pocztowym, za 15 złotych miesięcznie. Obwód poczty w Rąbkowej były rozległy, dwóch mężczyzn – listonoszy, roznosiło listy po dalszej okolicy. Jej, czyli gońcowi, zostawały domy w odległości kilometra, ale kiedy przychodziło coś nagłego, jak na przykład urzędowe zawiadomienie o śmierci kogoś bliskiego w obozie, to rzucała wszystko i szła z telegramem. W deszcz nakładała lniany worek na głowę, parasoli nie było, i szła. A ludzie krzyczeli na nią: Po coś nam to przyniosła!

- Jak to po co, przecież to moja praca. Muszę doręczyć przesyłkę – mówiła im wtedy.

Wysoka woda

Rąbkowa dziś leży na brzegiem Jeziora Rożnowskiego, w dolinie Dunajca między Nowym Sączem a Brzeskiem. Sztuczne jezioro z zaporą w Rożnowie zbudowano po wielkiej powodzi w lipcu 1934 roku. Waleria Chochorowska wtedy miała 11 lat, ale wszystko doskonale pamięta. Razem z rodzicami, młodszą siostra i czterema starszymi braćmi mieszkali w małym, drewnianym domu, krytym strzechą, niedaleko Dunajca. Rodzice mieli niecały hektar pola, trudno z tego wykarmić 8 gąb, ale ojciec był złotą rączką. Najmował się do prac murarskich, do budowania domów, ciesielki. W zimie prowadził w domu mały warsztat i z drewnianych deseczek produkował wiadra. W domu się nie przelewało, kto z dzieci podrastał, szedł na służbę do bogatszych, albo do pracy. Ale jakoś żyli.

W ulewnym lipcu 1934 roku starsi bracia cały dzień pomagali ratować wioskę przed powodzią. Wieczorem jeden z braci przybiegł z ostrzeżeniem, żeby uciekali, bo woda już dom okrążyła.

- Mama porwała młodszą siostrę na ręce, mnie chwyciła za drugą rękę i uciekliśmy do sąsiada wyżej, do jego stodoły – opowiada pani Waleria. – Dużo domów wtedy zabrała wysoka woda. Nasz dom aż się obrócił pod naporem wody. Wróciliśmy tam po 5 dniach. Drzwi i okien nie było, meble poniszczone. Mama uciekając w ostatniej chwili postawiła ojcu na warsztacie pięć kur i dwa króliki. Przetrwały powódź. Ale na polach wszystko zgniło.

List z wyrokiem

Za okupacji jako pocztowy goniec roznosiła nie tyko urzędowe zawiadomienia o śmierci. Zdarzały się jej także wyroki śmierci, wysyłane normalnie pocztą, przez partyzancki sąd podziemny do niemieckich konfidentów. Dwa takie wyroki zaniosła do Gotfryda, organisty, który za okupacji został wójtem. Gotfryd nie urodził się w Rąbkach. Kiedy trzy lata przed wybuchem wojny umarł miejscowy organista, ktoś poradził księdzu, żeby zatrudnił na parafii organistę aż z Wrocławia, Niemca, Ślązaka, ale dobrze mówiącego po polsku. Bo to dobry organista.

Gotfryd przyjechał do Rąbkowej z żoną, kupił parcelę, wybudował dom. Grał na organach w kościele, a kiedy przyszli Niemcy, został we wsi wójtem w urzędzie.

Zaniosła mu wtedy list, a on ją potem pyta: Ty wiesz, co mi przyniosłaś?

– Skąd mam wiedzieć, przecież nie mogę otwierać listów – odparła. Domyśliła się później.

Po kilku dniach był jeszcze drugi list do wójta, taki sam. A następnego dnia wieczorem do wioski przyjechało sześć furmanek z partyzantami. Zastrzelili wójta Gotfryda, zastrzelili sekretarza z urzędu i dwóch granatowych policjantów. Wszystkie pisma, decyzje, nakazy wyciągnęli z urzędu gminy na podwórze i spalili w ognisku. Odjeżdżając zostawili cztery ciała na drodze, rzucili je na kupę kamieni, którymi łatano wyrwy w gościńcu. Następnego dnia leżeli zabici dalej na kamieniach, twarzami do nieba. Puchli od gorąca, aż im paski pękały. Niemcy przyjechali, zakazali miejscowym się tam zbliżać, ale ona pokazała legitymację poczty i puścili ją. Przeszła obok trupów. Pamięta ich widok.

Odrobina szczęścia

Kiedy skończyła się wojna, Waleria Chochorowska miała 22 lata i męża – Janka z sąsiedniej wioski. W maju 1945 Janek pojechał na Ziemie Odzyskane, poszukać dla nich domu i gospodarstwa, bo wszyscy wtedy szukali na Zachodzie nowego miejsca. Znalazł dom w Starym Lesie i nawet posadził przy domu ziemniaki.

W październiku 1945 roku przyjechali do Starego Lasu razem. Dom był pusty, wyszabrowany do gołych ścian, ale ziemniaki przetrwały. Przywieźli też kury i prosiaka, którego Janek dostał od gospodarzy, u których pracował.

Przez rok mieszkali w jednej chałupie z niemiecką rodziną – Alfonsem i Anną Burgier. Starsi ludzie, dwóch synów stracili na froncie. Matka tuliła czasem ich czapki do piersi, żeby poczuć choć namiastkę dzieci. Alfons w styczniu 1945 roku przeziębił się, bo kazano im uciekać przed frontem i tułali się tygodniami po mrozie. Żona zabijała dla niego koty, odzierała je ze skóry i okładała chorego kocią skórką, żeby się wygrzał.

W lipcu 1946 roku Burgierowie wyjechali ze Starego Lasu. Wzięli swoje rzeczy na wózek i poszli.

- Rok po przeprowadzce do Starego Lasu poczułam się wreszcie szczęśliwa – opowiada Waleria Chochorowska w przededniu swoich setnych urodzin. – Dostaliśmy gospodarstwo, dom i 8 hektarów ziemi. Głodu nie cierpieliśmy, jeść było co. Ciężko pracowałam w gospodarstwie . Kiedyś mąż na 6 tygodni przed żniwami poszedł do szpitala. Wszystko zostało na mojej głowie, sama końmi obrabiałam pole, sama kosiłam, po 25 arów koniczyny dziennie. Wieczorem ręce bolały od pracy. A w niedzielę szłam do mojego ogródka przy domu, pielęgnować kwiaty. Wszędzie miałam kwiaty.

Mąż umarł 19 lat temu. Dzieci nie mieli, ale ona została „gromadzką ciotką”. Tylu ma we wsi bliskich i przyjaznych ludzi. Mieszka sama, nie narzeka, całe dnie słucha radia, bo oczy już nie pozwalają czytać. Od trzech lat trapią ją choroby. Pomaga jej opiekunka z opieki społecznej i sąsiedzi. Rąbią drewno, przynoszą węgiel, naprawiają, dowożą zakupy, donoszą obiady. Jak trzeba, zawiozą do lekarza do miasta. Sama już z domu nie wychodzi, po mieszkaniu porusza się z balkonikiem, ale w piecu jeszcze potrafi rozpalić. Kiedy ją lekarka w szpitalu w Nysie zapytała, z czego jest pani taka żywotna? Odpowiedziała: Z biedy!

- I tylko pamięci mi wszyscy zazdroszczą – mówi pani Waleria.

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska