Jerzy Jakubiszyn. Ceniony laryngolog

Redakcja
Doktor Jerzy Jakubiszyn zawsze chętnie widzi u siebie na oddziale wolontariuszy. Oni wspierają pacjentów, pomagają zapomnieć o cierpieniu i chorobie.
Doktor Jerzy Jakubiszyn zawsze chętnie widzi u siebie na oddziale wolontariuszy. Oni wspierają pacjentów, pomagają zapomnieć o cierpieniu i chorobie. Paweł Stauffer
Jerzy Jakubiszyn pomaga społecznie pacjentom ciężko doświadczonym przez los. Koledzy lekarze regularnie wybierają go na szefa swojej izby.

Pochodzi z Bytomia. W roku 1978 ukończył Śląską Akademię Medyczną, po czym podjął pracę w szpitalu górniczym w rodzinnym mieście. Pod koniec 1982 przeniósł się do Opola.

Stan wojenny za oceanem

Jakubiszyn był szefem "Solidarności" w bytomskim szpitalu. Potem został przewodniczącym Regionalnej Sekcji Ochrony Zdrowia NSZZ “S". Jeździł po Śląsku i zakładał związki w innych szpitalach, w czym pomagała mu dr Bogumiła Szymczyk, kierownik Kliniki Dermatologii w Zabrzu. To był burzliwy okres w jego życiu.

- W listopadzie 1981 roku poleciałem z mamą do Stanów Zjednoczonych w odwiedziny do brata ojca - opowiada Jerzy Jakubiszyn. - Wujek mieszkał w Miami na Florydzie. Mieliśmy zarezerwowane bilety powrotne, aby zdążyć do domu na święta. Wybuchł jednak stan wojenny. Zawsze powtarzam, że wiedziałem o nim dzień wcześniej, bo na Florydzie była jeszcze sobota, gdy generał Jaruzelski go ogłosił. To były dramatyczne chwile,
zastanawialiśmy się z mamą, co robić, bo samolot do Polski został odwołany.

W Polsce została moja żona z dwuletnią córką, bardzo się o nie martwiłem. Aby pojechać za ocean, wziąłem miesiąc urlopu wypoczynkowego i miesiąc bezpłatnego, nie wiedziałem, co z moją pracą.

Kilka dni po ogłoszenia stanu wojennego spędziłem w Nowym Jorku w środowisku młodej emigracji. Wszyscy namawiali mnie, żebym został. Wujek proponował: "Przyjeżdżaj do Miami, pokój ci szykujemy". Miałem chwile pełne rozterek i zwątpień.

Okazało się, że jednak powrót do Polski jest możliwy - przez Montreal. Nie zastanawiali się ani przez chwilę. Wsiedli w samolot i 30 grudnia byli w Warszawie.

- Gdy wysiadaliśmy na Okęciu, zastanawiałem się czy mnie przyskrzynią. Żołnierz, który stał przy trapie z bronią, wziął jednak tylko nasze paszporty, przybił pieczątkę i oznajmił: macie 24 godziny na powrót do domu.

A to nie było łatwe. W Bytomiu, gdy w końcu tam dotarliśmy, najpierw wstąpiłem do teściowej, która zapytała: "Po coś ty przyjechał? Przecież chcieli ciebie zamknąć". Potem moja żona zadała mi to samo pytanie. A ja po prostu nie chciałem zostać w Ameryce.
Dowiedział się, że 14 grudnia w bytomskim szpitalu przyszli po niego tajniacy. Gdy usłyszeli, że jest w Ameryce, uznali, że już stamtąd nie wróci.

- Przyszedłem do pracy, a tam wszyscy zaskoczeni, jakby ducha zobaczyli. Esbecy dali mi już jednak spokój.

Wybrał jednak Opole

To był przypadek. W czerwcu 1982 roku jego żona Irena, która jest pediatrą, znalazła w gazecie medycznej ogłoszenie, zamieszczone przez ZOZ Opole, który poszukiwał lekarza tej specjalności do nowo otwartego ośrodka w Dobrzeniu Wielkim.

We wrześniu zaczęła w nim pracę. Trzy miesiące później dołączył do niej mąż. Oddział laryngologii mieścił się wtedy w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym przy ul. Katowickiej, a jego ordynatorem był dr Bogdan Kochanowski, przyjął doktora Jakubiszyna na asystenta.

- Dyrektor ZOZ-u namówił mnie, abym robiąc dwójkę z laryngologii w szpitalu, przyjmował też pacjentów w poradni powiatowej przy ul. Reymonta, bo pojawił się tam wakat.

Godziłem obowiązki. W kwietniu 1986 roku wcześniej zatrudniony tam specjalista niespodziewanie wrócił, więc ja skupiłem się już tylko na pracy w szpitalu, dostałem tu pełny etat. Wiosną 1987 roku ukończyłem II stopień specjalizacji.

Zainteresowanie laryngologią też wzięło się przez przypadek, a przerodziło z czasem w wielką pasję. Gdy mały Jurek się przeziębił i bolało go gardło, wtedy ojciec dzwonił do znajomego lekarza, aby przyjechał z wizytą do jego syna. To był laryngolog Stanisław Sławiński.

- Gdy kończyłem studia i mama zagadnęła: "A może byś tak laryngologiem został", uznałem: czemu nie. Potem bardzo mi się to spodobało.

No i tak się złożyło, że w szpitalu górniczym Jerzy Jakubiszyn został podwładnym ordynatora doktora Sławińskiego. Relacja mistrz i mały pacjent przerodziła się w relację mistrz i uczeń.

Laryngologia tonie tylko migdałki

Przez lata pokutowała opinia, że laryngolog jest od leczenia chorych gardeł, zatok i uszu, wycinania migdałków. Kiedyś tak było, ale to już przeszłość.

W laryngologii coraz więcej miejsca zaczęła zajmować onkologia i chirurgia, obejmująca coraz bardziej skomplikowane zabiegi w obrębie głowy i szyi. Mocno wzrosły wymagania stawiane lekarzom, wybierającym tę specjalizację.

- Na zjazdach laryngologów nieraz o tym dyskutowaliśmy, a Ministerstwo Zdrowia długo wzbraniało się, żeby zacząć nas traktować jak "dużych" zabiegowców - mówi dr Jakubiszyn. - Kiedyś byliśmy członkami Polskiego Towarzystwa Laryngologicznego, aż w końcu zmieniło ono nazwę na Polskie Towarzystwo Otorynolaryngologów - Chirurgów Głowy i Szyi.

Opolska laryngologia, gdy zaczął nią kierować dr Bogdan Kochanowski, stała się oddziałem wiodącym w województwie i kraju. Do dziś tę renomę podtrzymuje. W roku 1995 oddział został przeniesiony do WCM na Witosa. Doktor Kochanowski pracował na nim do końca 2001 roku. Jerzy Jakubiszyn od 1 stycznia 2002 r. najpierw pełnił obowiązki ordynatora, potem wygrał konkurs na to stanowisko i pełni je do dzisiaj.

- Szef wywodził się z kliniki, gdzie operacji z powodu raka krtani robiło się dużo. Ja się przy nim tych zabiegów uczyłem i próbuję nie zepsuć tego, co szef rozkręcił. Doktor Kochanowski był bardzo wymagający, namówił mnie na zrobienie doktoratu, obroniłem się 13 grudnia 1994 roku.

Oddział, którym kieruje doktor Jakubiszyn, jako jedyny na Opolszczyźnie przeprowadza zabiegi chirurgiczne, inaczej laryngektomie, polegające na częściowym lub całkowitym wycięciu krtani. Pierwszy taki zabieg odbył się w październiku 1981 roku.

Do tej pory wykonano ich ponad 1300. U ponad 2/3 pacjentów trzeba było usunąć całą krtań.

Zabiegi tego typu wymagają od laryngologa nie tylko odpowiednich predyspozycji i wiedzy, ale też zdolności manualnych. Lekarz musi nieraz stać przy stole kilka godzin. Czasami są to bardzo rozległe zabiegi, ze względu na zaawansowane zmiany nowotworowe. To nie jest zajęcie dla mięczaków.

- Jedna z rezydentek pracowała u nas kilka miesięcy, po czym zrezygnowała, nie była w stanie wytrzymać tego obciążenia - mówi ordynator.

Bez krtani można żyć

Sposób leczenia nowotworów też się zmienia. Dzięki postępowi w medycynie coraz więcej przypadków raka krtani kwalifikuje się do radioterapii, a coraz mniej do radykalnych operacji. Teraz akcent przesuwa się w stronę leczenia promieniami.

W Szwecji leczenie każdego pacjenta z takim rozpoznaniem zaczyna się od radioterapii i dopiero gdy nie ma postępu, pozostaje operacja. Może i w Polsce do tego dojdziemy.

Leczenie oszczędzające aparat mowy jest możliwe, ale pacjenci musieliby się do nas zgłaszać w bardzo wczesnych stadiach choroby - zaznacza dr Jerzy Jakubiszyn. - W innych krajach jest dużo więcej pacjentów, u których leczy się ten nowotwór poprzez naświetlanie, ale świadomość onkologiczna jest tam bez porównania większa.
Na szczęście zaczyna się to zmieniać. Kiedyś na opolskiej laryngologii operacji krtani było 50-60 rocznie, teraz 20-30.

W przypadku doktora Jakubiszyna jego praca zawodowa nierozerwalnie wiąże się z działalnością społeczną. Jest on opiekunem medycznym Stowarzyszenia Osób Laryngektomowanych, założonego i prowadzonego przez Sybillę Fusiarz.

Udziela też nieodpłatnie porad dla miesięcznika "Bariery w Świecie Niepełnosprawnych". Doktor wręcz zachęca, żeby członkowie stowarzyszenia odwiedzali pacjentów na oddziale, wspierali ich, udzielali im porad, pomagali przetrwać najcięższe chwile. Drzwi są dla nich otwarte.

- Usunięcie krtani jest operacją kaleczącą, co może znacząco wpływać na psychikę pacjenta. Dlatego staramy się nad nim odpowiednio pracować, próbować go przekonać, że utrata krtani nie odbiera możliwości porozumienia się, to można wyćwiczyć.

Tłumaczymy: nie trzeba uciekać od rodziny, znajomych, na tym życie się nie kończy. Na pewno będzie inne, trzeba je przewartościować, może zmienić pracę. Ale warto dalej żyć.
Doktor Jakubiszyn podkreśla, że miał szczęście trafiając na Sybillę Fusiarz.

- Jej brat przeszedł właśnie taką operację. Przychodziła, wypytywała o szczegóły, chciała wiedzieć na ten temat jak najwięcej. I tak od słowa do słowa, powiedziałem jej, że jeśli chce założyć stowarzyszenie, to ma moje poparcie.

Sybilla zaproponowała mi funkcję opiekuna medycznego stowarzyszenia. Nie mogłem odmówić. Gdy widzę, że pacjent jest psychicznie nieprzygotowany do tego, co go czeka, to od razu po nią dzwonię.

Pozytywne nastawienie do operacji jest bardzo ważne. Nawet gojenie rany przebiega potem lepiej. Bardzo ważna jest również kontrola pacjenta po operacji. Nie wystarczy wręczyć mu wypis, a potem "idź i rób, co chcesz".

Rodzina jest najważniejsza

Żonę Irenę poznał, gdy miała... 9 lat. Chodzili razem na lekcje religii. Potem okazało się, że mieszkał 200 metrów od jej rodzinnego domu w Bytomiu. Uczęszczali do tego samego liceum, tylko do różnych klas. Spotkali się ponownie na studiach, od trzeciego roku byli parą, a po piątym się pobrali.

- Ja nie jestem idealnym mężem, natomiast moja żona jest najlepszą żoną, jaka może być. Jest bardzo dobrym lekarzem, dobrą mamą i cudowną babcią. Wnuki za nią przepadają.

Państwo Jakubiszynowie mają córkę Magdę (skończyła turystykę i pracuje w hotelu w Krakowie) oraz syna Grzegorza (absolwenta AWF, trenera piłki nożnej w Cracovii). Mają troje wnuków: Julię, Maję i Szymka. Razem często spotykają się w Krakowie, a latem jeżdżą na wspólne wakacje. Łączą ich silne więzi.

Jerzy Jakubiszyn działa też od lat w samorządzie lekarskim. Dostał odznaczenie "Meritum pro Medici", które jest przyznawane wybitnym w kraju osobowościom samorządu lekarskiego. Przez dwie kolejne kadencje pełnił funkcję prezesa Opolskiej Izby Lekarskiej, potem miał przerwę, bo nie można być wybranym trzy razy z rzędu.

Teraz sprawuje ją ponownie, jest też przewodniczącym konwentu prezesów wszystkich izb lekarskich. W listopadzie jego kadencja się kończy. Choć pewnie przez koleżanki i kolegów będzie namawiany na kolejną. Znany jest z tego, że każdy lekarz może przyjść do niego z każdym problemem, w izbie najczęściej spotkać go można w pokoju tuż przy wejściu, a nie w gabinecie prezesa. Tytuły i splendory go nie interesują.

Doktor Jakubiszyn przyznaje, że lubi pacjentów nie tylko leczyć, ale też z nimi porozmawiać i pożartować.

- Staram się być dostępny, nie mam sztywnych godzin przyjęć, co chyba daje więcej plusów niż minusów - wyznaje. - Pobyt w szpitalu to dla chorych duży stres, nikt tu nie jest z własnego wyboru, więc staram się jakoś rozładować sytuację. Jeśli nie robi się czegoś z przekonania, a szczególnie dotyczy to medycyny, to jest to trudne.

Dla mnie 7 godzin i 35 minut, bo tyle wynosi etat w szpitalu, to tylko rzecz umowna.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska