Jeść, aby żyć

Lina Szejner [email protected]
Zwykle niepomiernie się dziwimy, jak to jest możliwe, że znowu przybyło na kilka centymetrów w talii, choć przecież prawie nic nie jedliśmy.

Na co dzień prawie każdy z nas je, żeby żyć. W pośpiechu, byle co, byle jak. Nie ma mowy o racjonalnym, zdrowym żywieniu, jeśli za pełnowartościowy posiłek uważa się zapiekankę z czarnymi strzępami pieczarek, drożdżówkę, pączka albo fast
food z McDonalda. Efekt jest taki, że ładujemy w siebie, jakby mimochodem, ogromne ilości tzw. pustych kalorii. Nie czujemy się ukontentowani dobrym jedzeniem. Jesteśmy tylko syci. Sama czynność jedzenia również nie utrwaliła się w naszej pamięci, bo zapiekanka została zjedzona podczas oczekiwania na autobus, pączka wchłonęliśmy pomiędzy załatwianiem interesantów, a hamburgera przy kierownicy. Zwykle niepomiernie się dziwimy, jak to jest możliwe, że znowu nam przybyło kilka centymetrów w talii, choć przecież prawie nic nie jedliśmy.
Te refleksje przeważnie napadają nas w okolicach świąt, kiedy to obiecujemy sobie, że przynajmniej z takiej okazji przygotujemy w domu smakołyki, które wraz z rodziną będziemy pałaszować przy stole po pańsku przystrojonym. Z tym jednak też bywa rozmaicie. Najczęściej coś nam wypada w pracy i po kolei rezygnujemy a to z własnoręcznego lepienia uszek, a to z wykwintnego sosu do ryby, a to z pieczenia ciasta. Potem z niesmakiem stwierdzamy, że uszka są "gastronomicznie beznadziejne", a ciasto nie nadaje się do jedzenia. Zakalce w okresie świąt przydarzają się nawet renomowanym cukierniom, ponieważ nie są w stanie nadążyć z realizacją zamówień.
Przed kilkoma laty zrobiliśmy wspólne święta z rodziną z Warszawy. Goście przywieźli ze sobą doskonałe jedzenie. Tradycyjnie wędzone szynki i kiełbasy przyjemnie łaskotały nozdrza, przypominając czasy dzieciństwa, kiedy jadło się tylko takie wędliny. Okazało się, że pan domu kupił mięso u rolnika, sam je peklował, a potem wiózł do zaprzyjaźnionego gospodarza, który mu je uwędził. Pani domu natomiast przywiozła znakomite domowe ciasto, którego sama nie piekła. Nie pochodziło też ono z cukierni. Po prostu w Warszawie ktoś wpadł na doskonały pomysł, by przyjmować do sklepu domowe wypieki od mających nadmiar czasu gospodyń. Ciasta nie są wcale drogie i mają te walory, których próżno szukać w taśmowo wypiekanych.
Oglądając programy kulinarne Makłowicza lub Pascala, przywykliśmy, że mówią oni najpierw o zakupach, jakie robią do programu. Produkty pochodzą z pewnego źródła, którym jest zwykle rolnik, który hoduje drób, wieprzka i warzywa. Nie trzeba być wytrawnym smakoszem, by stwierdzić, że rosół z takiej kury, która "grzebie w ziemi", ma zupełnie inny smak od tego ugotowanego na bazie sinego brojlera. To samo można powiedzieć o taśmowo przygotowywanych szynkach, w których jest więcej wody niż mięsa, oraz o kiełbasach, które zamiast dymem, pachną chemiczną wędzonką.
W ubiegłym roku przed świętami zdecydowałam się udać na poszukiwanie prawdziwego, wiejskiego indyka, kaczki, kury i odnaleźć kogoś, kto ma własną wędzarnię i świadczy tego typu usługi dla ludności.
Przy wiejskim sklepie zapytałam, gdzie tu można kupić domowy drób.
- U nas, pani, nikt już ani kur, ani kaczek nie hoduje - rozczarowała mnie jedna z klientek. - W naszej wiosce stoi większość domów, w których nikt nie mieszka. Wyglądają tylko na zamieszkane, firany wiszą, trawę kosi ktoś z rodziny, ale ludzie powyjeżdżali. Domów nie sprzedają, bo myślą, że tu wrócą...
W kolejnej wiosce, również nie udało mi się kupić ani kury, ani kaczki.
- My nawet dla siebie niczego nie trzymamy - uświadamia mnie kolejna klientka wiejskiego sklepu. - Pojedzie człowiek do "Reala", kupi kurczaków, wsadzi do zamrażarki. I ma.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska