Moje Kresy. Historia Polski w siedmiu pogrzebach

Stanisław S. Nicieja
Julian Ordon nie wysadził się w powietrze na reducie, jak napisał o tym Mickiewicz. Żył jeszcze długo i spoczął we Lwowie na Łyczakowie pod tym pomnikiem. Podobnie jak obrońcy Westerplatte nie poszli do nieba czwórkami, jak napisał o tym Gałczyński, ale żyli jeszcze po wojnie długo.
Julian Ordon nie wysadził się w powietrze na reducie, jak napisał o tym Mickiewicz. Żył jeszcze długo i spoczął we Lwowie na Łyczakowie pod tym pomnikiem. Podobnie jak obrońcy Westerplatte nie poszli do nieba czwórkami, jak napisał o tym Gałczyński, ale żyli jeszcze po wojnie długo. Fot. ze zbiorów autora
Zbigniew Załuski, o którego publicystyce budzącej emocje pisałem przed tygodniem, śledząc w latach 60. XX wieku polską prasę i produkcję filmową nabrał przekonania, że luminarze pióra i kamery w setkach publikacji obśmiewają i szydzą z polskiej historii oraz narodowych mitów.

Zirytowany postanowił dać odpór „szydercom” poprzez obnażenie eksponowanych w literaturze i filmie fałszerstw o „polskich grzechach głównych”. Dla uzyskania jasności wywodu Załuski wybrał siedem najbardziej spektakularnych wydarzeń w historii Polski, które rzekomo - zdaniem „szyderców” - ukazywały w całej pełni polski kretynizm. Pierwszy fałszywy mit to kosynierzy, którzy poszli z kosami na armaty rosyjskie w bitwie pod Racławicami w 1794 r., drugi - powstańcy styczniowi z 1863 r., którzy szli z dubeltówkami na karabiny carskiej zawodowej armii, trzeci - szwoleżerowie Kozietulskiego, którzy szarżowali w wąwozie w Somosierze w 1809 roku, czwarty - galopy polskich ułanów z szablami na czołgi niemieckie we wrześniu 1939, piąty - piromański czyn Juliana Ordona, który wysadził się na reducie w czasie powstania listopadowego, szósty - samobójczy skok księcia Józefa Poniatowskiego do rzeki Elstery, mający osłonić żołnierzy Napoleona i siódmy - bezsensowne bohaterstwo żołnierzy z Westerplatte, którzy ponoć wszyscy „czwórkami do nieba poszli” itp.

Nicowanie mitów

Każdy z tych mitów o polskiej bezmyślnej brawurze Załuski postanowił przenicować, zedrzeć z nich maskę „bohaterszczyzny” - czyli pięknych, niewiele znaczących gestów bezpłodnych i nieskutecznych politycznie. Starał się udowodnić, że opisane bitwy nie były jakimś bezsensownym, samobójczym gestem, „fajerwerkiem nonsensów i debilizmu politycznego” oraz „rzeźnią narodową”, ale bardzo racjonalnym i w końcowym efekcie korzystnym działaniem. Była to obrona tradycji romantycznej.

Zbigniew Załuski
Zbigniew Załuski Fot. ze zbiorów autora

Załuski udowadniał, że Julian Ordon wcale nie zginął na reducie, jak w słynnym wierszu Mickiewicza, a dożył późnej starości we Włoszech i w końcu spoczął na słynnym Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie; obrońcy Westerplatte nie wyginęli wszyscy, jak w powszechnie znanym wierszu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, a szarża polskich ułanów na niemieckie czołgi w filmie „Lotna” Andrzeja Wajdy to niemiecki blef propagandowy, który miał ośmieszyć polską wojnę obronną we wrześniu 1939 roku. Dając wykaz polskich filmów, które - jego zdaniem - tworzyły fałszywe mity i stereotypy Polaków, to przede wszystkim „Lotna” i „Popioły” Andrzeja Wajdy, „Zezowate szczęście” i „Eroica” Andrzeja Munka, a także „Agnieszka 46” Sylwestra Chęcińskiego czy „Pigułki dla Aurelii” Stanisława Lenartowicza.

Załuski starał się dowieść, że wymienione wyżej filmy oraz liczne im podobne utwory literackie niosły fałszywy obraz historii Polski daleko poza granice naszego kraju. Utwory te wykorzystywane były przez „zagranicznych oszczerców”, pokazujących Polskę i Polaków w krzywym zwierciadle. Załuski posłużył się konkretnym przykładem, że na festiwalu w Moskwie pokazano w konkursie film zachodnioeuropejski o czasach okupacji hitlerowskiej, w którym wszystkie „czarne charaktery”, wszyscy szmalcownicy, kolaboranci, antysemici - to Polacy. Z filmu wynikało, że Polacy są wszystkiemu winni, nawet wybuchowi wojny, bo byli za bardzo uparci i nie umieli dogadać się z Hitlerem. W kuluarach festiwalu zaczęto mówić o potrzebie polskiego protestu, a nawet się go spodziewano. Ale polscy filmowcy, którzy przybyli na ten festiwal i mieli w dorobku filmy szydercze, nie byli w stanie protestować.

Okładka książki Zbigniewa Załuskiego „Siedem polskich grzechów głównych” (1973)
Okładka książki Zbigniewa Załuskiego „Siedem polskich grzechów głównych” (1973) archiwum

Książka Załuskiego „Siedem polskich grzechów głównych” osiągnęła wielki sukces wydawniczy i wywołała prawdziwą burzę. Autorowi zarzucano nacjonalizm, endeckość, militaryzm i przywracanie do życia archaicznych mitów. Byli tacy, którzy twierdzili, że jest to „ukryty chwalca” Romana Dmowskiego i Józefa Piłsudskiego. Jeden z najostrzejszych tekstów przeciw tezom Załuskiego ukazał się w tygodniku „Polityka”, na pierwszej stronie, pt. „Ósmy główny grzech - bezkrytycyzm”, którego autorem był Kazimierz Koźniewski. W podobnym duchu wypowiedziało się wielu ówczesnych publicystów: m.in. Krzysztof Teodor Toeplitz, Stefan Kisielewski, Dariusz Fikus, a także profesorowie: Jan Błoński i Bogusław Leśniodorski, a nawet rosyjski sowietolog Leopold Łabędź (1920-1993). Załuski był dość osamotniony. Wspomagali go Janusz Przymanowski, Anna Wysznacka i częściowo Janusz Wilhelmi - publicyści nie najwyższego lotu oraz dość niespodziewanie Aleksander Bocheński - pozytywista, autor kultowej książki „Dzieje głupoty w Polsce”. Bardzo ciekawą pozycję zajął w tym sporze prof. Tadeusz Jurga, pisząc tekst pt. „Grzech dziewiąty - brak obiektywizmu”, w którym bronił Załuskiego i jednocześnie nawiązał rzeczową polemikę ze zwolennikami tradycji pozytywistycznej, czyli prześmiewcami w stosunku do romantyków.
Recenzja Gomułki i Starewicza

Książka Załuskiego doczekała się też polemiki na najwyższym szczeblu państwowym, bo 26 kwietnia 1963 roku ukazał się w „Trybunie Ludu” (organie KC PZPR) niepodpisany artykuł, a jak twierdzi w swych pamiętnikach Mieczysław Rakowski - autoryzowany przez samego przywódcę PZPR Władysława Gomułkę i sekretarza ideologicznego KC Artura Starewicza pt. „Spór o ideały wychowawcze socjalizmu”. Centralny organ PZPR atakował krytyków książki Załuskiego, zarzucając im związki z rewizjonizmem, co wówczas było zarzutem bardzo niebezpiecznym dla autorów, ale jednocześnie odrzucał główną tezę „Siedmiu polskich grzechów głównych”, czyli związek czynu komunistów polskich z tradycją romantyczną. Autorzy partyjnej wykładni twierdzili, że pojawienie się Polskiej Partii Robotniczej na arenie dziejów Polski było absolutnie nową jakością w historii Polski. Twierdzono, że Załuski, sławiąc bohaterstwo dowódców powstańczych, zagubił wątek, że szlacheccy przywódcy różnych insurekcji byli reakcjonistami i nie sprzyjali emancypacji mas chłopskich i robotniczych. Dlatego też ginęli w osamotnieniu i tragicznie.

Rakowski, informując o swojej rozmowie z Gomułką na temat Załuskiego, twierdził, że przywódca PZPR uważał, iż droga, na którą wszedł w swej publicystce Załuski, jest niebezpieczna, bo „trąci nacjonalizmem” i „wychodzi z fałszywych założeń”.

Zbigniew Załuski poszedł więc w swej książce nie tylko na przekór poglądom reprezentowanym przez dużą część polskiego intelektualnego mainstreamu lat 60. XX wieku, ale też przeciwko zasadniczemu dogmatowi partyjnej wizji historii. Poglądy wyrażane przez Załuskiego spodobały się natomiast jednej z frakcji w PZPR, której przewodził Mieczysław Moczar - prezes lewicowych kombatantów, który, walcząc o popularność, starał się włączyć do swych działań akowców i żołnierzy innych, niekomunistycznych formacji z czasów wojny. Załuski, broniąc się, twierdził, że to, co napisał w „Siedmiu polskich grzechach głównych”, to są „jego osobiste herezje”. We wrześniu 1967 roku wygłosił dla aparatu partyjnego wykład pt. „Tradycje patriotyczne a współczesny kształt patriotyzmu socjalistycznego”, gdzie podjął polemikę z dogmatem Marksa, iż „robotnicy nie mają ojczyzn”. Przekonywał, że socjalizm powinien opierać się na tradycji narodowej.
Znaczenie bitwy pod Lenino

Załuski bardzo wysoko oceniał znaczenie bitwy pod Lenino oraz twórców II Armii Wojska Polskiego, a zwłaszcza Zygmunta Berlinga. Bez brawurowego natarcia pod Lenino nie byłoby - pisał - dwóch silnych polskich armii nad Odrą i Nysą Łużycką (w sumie 400 tysięcy żołnierzy) w 1945 roku, nie byłoby naszego udziału w szturmie na Berlin. [...] Bez tego wszystkiego inaczej wyglądałaby sprawa polska na konferencji poczdamskiej i na pewno inaczej wyglądałaby powojenna Polska. [...] Bez czynu żołnierzy armii Berlinga Polska mogła mieć kształt wielkości Księstwa Warszawskiego: bez ziem kresowych i bez ziem nadodrzańskich.

Załuski wysoko cenił talent i poezję wojskową kronikarza i piewcy czynu „berlingowców” Lucjana Szenwalda, a zwłaszcza wiersz „Ballada o pierwszym batalionie”.

Wy, którzy tak żarliwie o szczęściu marzycie

Zapalcie cel daleki przed swoją tęsknotą

Jeśli w życiu nie będzie spraw droższych nad życie

To lepiej czołem w ciemność uderzyć jak w błoto. (...)

W Trigubowej pod jabłoniami zostali

Ostatni zabici żołnierze.

Zostali ochraniać tam strzechy i progi.

Metr tej, co do kraju prowadzi nas drogi.

W marcu 1968 roku uważany za ideologa, a przez niektórych za „tubę propagandową” moczarowskiej frakcji w PZPR, czyli tzw. partyzantów, Załuski zaskoczył wszystkich, bo nie włączył się do kampanii antysemickiej. Nie chciał mieć jakiegokolwiek związku z „pogromcami syjonistów”, wśród których prym wiedli Ryszard Gontarz i Klaudiusz Hrabyk.
Batalistyka Zbigniewa Załuskiego

Schyłek lat 60. XX wieku to szczyt wielkiej kariery Załuskiego. Wydał wówczas kilka kolejnych książek, które uczyniły go jednym z głównych publicystów: „Finał 1945” (1963), „Czterdziesty czwarty” (1968), „Ziarno na okopie” (1970), „Nieśmieszne igraszki” (1974) i „Siedem polskich grzechów głównych” (przetłumaczona na języki wszystkich krajów socjalistycznych). Ponadto Załuski został konsultantem przy ważnych polskich superprodukcjach filmowych, mających pokazać sens walki polskiego żołnierza, m.in. w takich filmach, jak: „Potem nastąpi cisza” (1965), „Kierunek Berlin” (1969), „Ostatnie dni” (1970) czy „Jarzębina czerwona” (1970). Były to filmy imponujące rozmachem scen batalistycznych z udziałem tysięcy żołnierzy i dużą ilością sprzętu wojskowego - szczególnie w filmie Ewy i Czesława Petelskich „Jarzębina czerwona”, według scenariusza Waldemara Kotowicza (1924-2004), frontowego kolegi Załuskiego, oraz z muzyką filmową Jerzego Maksymiuka i fenomenalnym aktorsko Andrzejem Łapickim. Film ukazywał heroizm walki żołnierzy gen. Zygmunta Berlinga o Kołobrzeg i polskie zaślubiny z morzem.

Tablica pamiątkowa w Parku im. Zbigniewa Załuskiego w Bydgoszczy.
Tablica pamiątkowa w Parku im. Zbigniewa Załuskiego w Bydgoszczy. Fot. ze zbiorów autora

Niewątpliwie Załuski miał poważny udział w tym, że w polskiej kinematografii pojawił się bardzo mocny nurt filmów wojennych, w których Polacy - mimo ogromnych ofiar - odnosili zwycięstwa. Głównymi reprezentantami tego wojskowego nurtu byli Jerzy Passendorfer i Witold Lesiewicz, a scenarzystami m.in. tak świetni pisarze jak Józef Hen (powieść i film „Kwiecień” i „Nieznany”), Aleksander Ścibor-Rylski (powieść „Styczeń” - film „Rok pierwszy”), Wojciech Żukrowski („Skąpani w ogniu”) czy Roman Bratny („Zerwany most”). Również powstałe w tym czasie seriale telewizyjne: dla młodzieży „Czterej pancerni i pies” Janusza Przymanowskiego i Konrada Nałęckiego oraz dla dorosłych „Stawka większa niż życie” Zbigniewa Safjana i Janusza Morgensterna cieszyły się wielkim powodzeniem u widzów, bo - jak pisali niektórzy recenzenci - pozwalały odrzucać mit o polskich niedołęgach wojskowych, ciągle przegrywających nie tylko na polu bitwy. Niektórzy recenzenci porównywali fenomen Klubów Pancernych, których w kraju powstały setki i do których masowo garnęła się młodzież, do histerii podczas koncertów Bitlesów w Anglii.

Jak napisał Łukasz Polniak, autor erudycyjnego artykułu o Zbigniewie Załuskim oraz książki „Patriotyzm wojskowy” (o Polsce pod rządami Gomułki), gdy podczas jednego ze spotkań z widzami zapytano małego chłopca, co najbardziej podoba mu się w „Czterech Pancernych”, ten odpowiedział: „Kiedy Polak bije szkopa w mordę, a pies Szarik kradnie Niemcom kiełbasę”. Ówczesny recenzent miesięcznika „Kino”, Bogumił Drozdowski, tak skomentował tę na pozór błahą wypowiedź: „W filmie polskim najczęściej to myśmy dostawali w mordę i nam kradziono kiełbasę; nawet w zwycięskich pochodach na Zachód wlekliśmy za sobą taki wielki bagaż traumy i nieudacznictwa”. Film wojenny wzbudził gwałtowny głód zwycięstwa, którego widać społeczeństwo potrzebowało i Załuski wyczuł to instynktownie, inicjując jedną z najważniejszych debat nad historią Polski, która toczyła się przez kilka lat na łamach wszystkich polskich pism, nie wyłączając prasy emigracyjnej. W 1974 roku Załuski otrzymał Złoty Ekran od polskich telewidzów - bardzo wówczas prestiżowe wyróżnienie.
„Romantyk w mundurze”

Zbigniew Załuski, któremu raz po raz przypinano etykietkę „ortodoksyjnego komunisty”, nie był ortodoksem. Z trudem trzymał się na uwięzi dyscypliny partyjnej PZPR. Jak odnotował w swym dzienniku prezes Związku Literatów Polskich Jan Józef Szczepański (daleki od sympatii politycznych Załuskiego), w 1970 roku na Zjeździe Pisarzy Ziem Zachodnich w Zielonej Górze Załuski mówił przejmująco o „szoku psychicznym, jakim była utrata ziem wschodnich przez Polskę” (jego ziem rodzinnych). Ujawnił też publicznie fakt bardzo niewygodny dla Rosjan, że „polski żołnierz z Kresów, który zatknął polską flagę na kancelarii III Rzeszy w Berlinie w maju 1945 roku, został zastrzelony przez oficera radzieckiego”.

Kazimierz Koźniewski, jeden z głównych adwersarzy Załuskiego, kreśląc jego sylwetkę w „Alfabecie swoich i obcych”, napisał, iż był to „człowiek z gruntu przyzwoity, a prywatnie pozbawiony zacietrzewienia”. Mieczysław Rakowski, redaktor naczelny „Polityki”, który nie włączył się osobiście w opisaną wyżej wielką debatę nad historią Polski, określił książkę „Siedem polskich grzechów głównych” w swoich „Dziennikach politycznych z lat 1963-1968” jako znakomitą.

Zbigniew Załuski w latach 70. XX wieku, mając mocną pozycję partyjną w Związku Literatów Polskich, ostro atakował intelektualistów i pisarzy zaangażowanych w działania opozycyjne, a zwłaszcza w środowiska popierające KOR. Andrzej Kijowski nazwał go wówczas „mitomanem politycznym i sadystą”. Żywiołowy temperament Załuskiego i wikłanie się w ostre spory ideologiczne podcięło jego zdrowie. Nałożył się na to alkoholizm - przekleństwo polskich pisarzy oraz depresyjny romans z Alicją Lisiecką - pisarką, która nim sama się zniszczyła, zszargała reputację i nerwy niejednemu politykowi i pisarzowi. To było przyczyną, iż w 52. roku życia powalił go zawał serca. Dwa lata później objawiła się w Polsce „Solidarność”. Gdyby żył, po której stanąłby wówczas stronie?
Wielowieyski i Wierciński o Załuskim

Andrzej Wielowieyski, jeden z przywódców „Solidarności”, w wydanej ostatnio autobiografii poświęcił Załuskiemu skromny, ale ważki akapit. Stwierdził tam, że miał do „pułkownika Załuskiego sporo sympatii” za to, że latach 60. w prasie peerelowskiej „bronił tradycji wojskowych i patriotycznych”. Wyraził przy tym obawę, że moczarowska frakcja w łonie PZPR, która również szukała uznania u kombatantów, mogła talent i wiedzę Załuskiego wykorzystywać dla swoich celów.

Andrzej Wielowieyski dotknął tu istoty sprawy. Łatwo bowiem przykleić zdolnemu pisarzowi w trudnych czasach walki politycznej, jasno wykładającemu swe poglądy, „gombrowiczowską gębę”. I tak się stało z Załuskim. Od kilku dziesięcioleci etykietuje się go obraźliwym epitetem „moczarowiec”, odmawiając mu samodzielności w sądach i myśleniu oraz uczciwości intelektualnej.

Adam Wierciński, intelektualista związany od lat z Uniwersytetem Opolskim, napisał w styczniu 2016 roku: Załuski chciał bronić historię Polski przed jej fałszywymi przyjaciółmi, którzy ciągnęli na piedestał narodowych cnót lekkomyślność, głupotę, kabotyńską pozę i zwykły idiotyzm i uznawali, że są to nasze wady narodowe, historycznie jakoby potwierdzone. Szukał trzeciego miejsca. Chciał być niezależnym publicystą, ale niektórzy polemiści - ze względu na mundur, który nosił, i przynależność partyjną - brali go za propagandystę.

Rzeczywiście, mimo upływu już wielu dziesięcioleci od śmierci Załuskiego liczni analitycy jego poglądów, nie umiejąc zdefiniować znaczenia jego publicystyki historycznej, miotają się w krańcowych ocenach. Był nauczycielem przejmującym się wychowaniem polskiej młodzieży. Historia - pisał - jest potężnym orężem moralnym, dostarcza bowiem zwykłemu człowiekowi odpowiedzi na pytania o sens ludzkiego bytowania, o potrzebę i celowość społecznego działania, o wzór ludzkiej postawy. Dlatego pisał w innym miejscu: Historię naszą trzeba uwolnić od szyderczych komentarzy, a zawarty w niej bogaty ładunek wychowawczy wykorzystać do kształtowania ducha społeczeństwa, a zwłaszcza młodzieży. Temat to ciągle aktualny - jak wykorzystać historię w edukacji narodu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska