Pensje, głupcze! Czyli dlaczego w Polsce zarabia się tak mało

Tomasz Kapica
Tomasz Kapica
Naciski płacowe w Polsce przynoszą efekty, ale nie tak duże jakby tego oczekiwali pracownicy.
Naciski płacowe w Polsce przynoszą efekty, ale nie tak duże jakby tego oczekiwali pracownicy. Krzysztof Kapica
Podwyżka wynagrodzeń mogłaby przynieść korzyści dla całej polskiej gospodarki. Ale przedsiębiorcy wolą oszczędzać na pracownikach. A jak już zarobią, to lokować zyski w bankach.

Kiedy rozpoczynaliśmy polską transformację na przełomie lat 80. i 90., Polacy pracowali o jedną czwartą mniej wydajnie niż Niemcy. W ciągu 25 lat ostro wzięliśmy się do roboty. Efekt: dziś nasza wydajność jest już tylko o połowę niższa niż niemiecka. Ale nasze pensje wciąż są czterokrotnie mniejsze niż nad Renem. Dlaczego tak szybko gonimy Niemców wydajnością, a tak powoli zarobkami? Przedsiębiorcy wskazują na fakt, że nasze gospodarki bardzo się różnią.

- U nas na jednego pracownika przypadają maszyny o przeciętnej wartości 47 tys. euro. W Niemczech to 135 tysięcy euro. Innymi słowy mamy dużo mniej kapitału niż nasi sąsiedzi. Z Europą konkurujemy więc niższymi kosztami pracy - mówi Jeremi Mordasewicz z Konfederacji Lewiatan, zrzeszającej polskich pracodawców. - Ponadto brakuje nam nowoczesnych technologii, renomowanych marek i sieci kooperacji. Na dodatek polska przedsiębiorczość jest rozdrobniona, a to także utrudnia konkurencję.

Prof. Ryszard Bugaj, ekonomista z Polskiej Akademii Nauk, zgadza się z jednym: że poziom rozwoju gospodarczego jest najważniejszym wyznacznikiem poziomu płac.

- Ale dochód narodowy można dzielić w różny sposób - podkreśla prof. Bugaj. - W Polsce zdecydowanie dzielony jest on na korzyść kapitału, najczęściej zagranicznego. Czyli płace nie rosną tak szybko jak PKB.

Ekonomista podkreśla również, że istotny wpływ na poziom wynagrodzeń Polaków miało zderegulowanie rynku pracy, wszechobecne umowy śmieciowe. - Rynek pracy został zderegulowany na korzyść przedsiębiorców. Ich przewaga nad pracownikiem jest dziś zbyt duża. A pamiętajmy, że pracodawca będzie zawsze płacił najmniej, ile może.

Jak podaje GUS, w lipcu średnie miesięczne wynagrodzenie brutto w sektorze przedsiębiorstw wyniosło 4095,30 PLN. Nie dość, że to wcale nie tak dużo, to jeszcze do tej średniej większości z nas sporo brakuje.

Już drugi tydzień prezentujemy w „Nowej Trybunie Opolskiej” listy płac podzielone na branże.

Generalny wniosek jest taki, że większość z nas zarabia słabo. I co najgorsze, dotyczy to nie tylko osób stawiających swoje pierwsze kroki na rynku pracy, ale w wielu przypadkach także fachowców z wieloletnim stażem. Przykłady: brukarz ze Strzelec Opolskich z siedmioletnim doświadczeniem wraz nadgodzinami może liczyć na 2450 złotych brutto. Czyli mniej niż 2 tys. zł na rękę. Starszy inspektor z Wojewódzkiego Inspektoratu Handlowego w Opolu z podobnym stażem ma 2050 złotych brutto. Pracownik inspektoratu środowiska dostaje tyle samo. Specjalista technolog z Ozimka z 38-letnim stażem pracy wyciąga 2400 zł brutto.
Do pensji Niemców nam bardzo daleko

Przedsiębiorcy podkreślają, że nasze płace cały czas rosną. I że samo to powinno być powodem do przynajmniej umiarkowanego optymizmu. To prawda, w lipcu przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw wyniosło 4095 złotych i było o 3 procent wyższe niż rok wcześniej.Ale, po pierwsze, to średnia, która nie tyle fałszuje rzeczywistość, co ją zniekształca. Bardziej sprawiedliwa od średniej jest mediana, ponieważ dzieli zarabiających na połowy. Jeżeli mediana wynosi 3,1 tys. złotych, to owa kwota jest granicą, poniżej i powyżej której zarabia taka sama liczba Polaków. Medianę liczy się rzadko, bo nie jest to proste. 3,1 tys. złotych wynosiła na koniec 2012 roku, kiedy przeciętne wynagrodzenie wynosiło 3,9 tys. zł.

Zarabiamy co prawda o kilka procent więcej niż Węgrzy czy Rumuni, ale nawet o kilkanaście procent mniej od Słowaków czy Łotyszy. Do Niemców czy Anglików nie mamy się nawet co porównywać, bo tam wynagrodzenia są trzy, czterokrotnie wyższe.

Dlaczego tak bardzo odstajemy?
Ile będziemy musieli czekać na to, żeby dogonić Zachód?
Czy rację mają przedsiębiorcy, którzy mówią, że jesteśmy na takim etapie rozwoju gospodarczego, że pewnej granicy nie da się przeskoczyć?

Czy może nieumiejętnie i niesprawiedliwe korzystamy z wypracowywanego w coraz większym trudzie dochodu narodowego? Nestor polskich ekonomistów prof. Mieczysław Kabaj z Instytutu Pracy i Polityki Społecznej poleca polskim przedsiębiorcom książkę „Moje życie i dzieło” autorstwa Henry’egoForda, słynnego właściciela fabryk samochodów.

- Wydana została w 1922 roku, ale nasi biznesmeni także dziś mogliby się z niej wiele nauczyć - uśmiecha się prof. Kabaj.

W książce Ford opowiada, jak doszedł do wielkiego majątku. Gdy na początku ubiegłego wieku firmy motoryzacyjne w USA płaciły robotnikom dniówkę w wysokości 2,5 dolara, Ford zaproponował swoim ludziom po 5 dolarów za dzień. Konkurencja mówiła na niego „crazy”, czyli szalony. - Jak można dawać ludziom tyle zarobić? - pukali się w głowę inni przedsiębiorcy.
Na auto się pracowało 90 dni

Ford się owymi opiniami nie przejmował. Mało tego, wprowadził dodatkowe wynagrodzenie od zysków firmy, które wypłacał zaliczkowo. Pracownik otrzymywał więc całkiem spore pieniądze, ale jednocześnie wielką motywację do pracy. Wspomniana motywacja bardzo podnosiła wydajność. Na tyle, że produkty Forda mogły być tańsze i lepsze niż oferowane przez konkurencję.

- Jednocześnie chciał, żeby jego pracownicy kupowali jego samochody, co po prostu mu się opłacało, bo dawało zbyt na towary, które produkował. Taki nowy wóz kosztował wówczas 450 dolarów, czyli trzeba było pracować na niego 90 dniówek - wylicza profesor Kabaj. - Było to więc w zasięgu robotnika.

Po to samo rozwiązanie sięgnęła Europa w czasie kryzysu naftowego z lat 70. W wyniku rosnących cen paliwa i niepewnej sytuacji politycznej wiele państw popadło w recesję. Premier Wielkiej Brytanii Margaret Tchatcher również wprowadziła system wynagrodzeń uwzględniający udział w zyskach dla pracowników. Podobnie zrobiono we Francji. Efekt – gospodarki tych krajów w miarę szybko stanęły na nogi i do dziś stawiane są za wzór jako jedne z najlepiej zorganizowanych na świecie.

- Kiedy rozmawiałem o tym na rozmaitych konferencjach z polskimi przedsiębiorcami, to słyszałem, że jestem jakimś szarlatanem ekonomicznym - opowiada profesor. - A to przecież nie jest żadna filozofia, tylko doświadczenia krajów dużo lepiej rozwiniętych od nas.
Nasze interesy są rozbieżne. Wszyscy na tym tracimy

Wszystko sprowadza się do podstawowej zasady: produktywność rośnie wtedy, gdy jak największa liczba interesów pracodawców i pracowników jest ze sobą zbieżna. Im bardziej się one rozmijają, tym większe problemy ma cała gospodarka. To właśnie wtedy pojawiają się strajki, rośnie bezrobocie itd.

- W Polsce interesy pracodawców i pracowników są bardzo rozbieżne - potwierdza prof. Ryszard Bugaj z PAN. - Pracodawca interesuje się głównie obniżaniem kosztów płacowych. To nie jest dobre dla rozwoju gospodarki.

Jedna z podstawowych zasad ekonomii, którą stosują kraje uchodzące za wzór prowadzenia polityki gospodarczej, mówi, że pensje powinny rosnąć mniej więcej na tym samym poziomie co produktywność. Profesor Kabaj dokładnie analizował, jak to wyglądało w latach 2001-2012. Okazało się, że wynagrodzenia rosły o połowę wolniej niż produktywność. Jednocześnie przeciętne zyski firm rosły kilkunastokrotnie.

- Jeszcze pół biedy, gdyby te zyski były pompowane w inwestycje, miejsca pracy. Ale tak się nie działo - podkreśla ekonomista. - Potężne pieniądze lokowane były jako oszczędności, kupowane za nie obligacje Skarbu Państwa. One nie pracowały na siebie w takim stopniu, w jakim by mogły.
280 miliardów leży na kontach polskich firm

W 2012 roku było to około 200 miliardów złotych. Obecnie - wg różnych szacunków - na kontach polskich może leżeć ponad 280 miliardów złotych. To tyle, ile wynosi roczny budżet naszego państwa. I tylko niewiele mniej od sumy, którą Polska dostanie z Unii w latach 2014-2020 (w sumie 340 mld zł). A pamiętajmy jak duży impuls dla naszej gospodarki dały poprzednie dotacje unijne z lat 2007-2013.

- To tylko pokazuje, że wpompowanie tych pieniędzy w gospodarkę dałoby jej potężnego kopa - podkreśla prof. Kabaj.

Przedsiębiorcy odpowiadają, że mało inwestują z powodu kryzysu. Lepiej się czują, gdy mają poduszkę finansową. Ale brak inwestycji oznacza także mniejsze zyski. A mniejsze zyski to brak inwestycji – i koło się zamyka.

Jeremi Mordasewicz z Konfederacji Lewiatan nie zgadza się jednak z tym, że zamrożonych 280 miliardów złotych jest kwotą bardzo dużą.

- Przeliczając to na liczbę pracowników, wychodzi po 28 tysięcy złotych na jedną osobę pracującą w Polsce w tych firmach. Tymczasem koszt stworzenia jednego miejsca pracy to przeciętnie w Polsce 200 tysięcy złotych - mówi Jeremi Mordasewicz. - Nie mamy więc do czynienia z nie wiadomo jak olbrzymią kwotą.

Dlaczego jednak nie wykorzystać tego, co jest? Przedsiębiorcy mówią, że w Polsce ryzyko prowadzenia działalności gospodarczej jest dużo wyższe niż w innych krajach. I podają przykład wypychania prywatnych firm z udziałów w państwowych przedsiębiorstwach.

Problemy mogą pojawić się nagle. Przykład: branża transportowa

- Ponadto przedsiębiorcy, jako praktycy, są znacznie bliżej gospodarki i zdają sobie sprawę, że niebezpieczeństw jest dużo więcej niż np. nieprzewidywalne decyzje państwa - dodaje Mordasewicz. - Weźmy pod lupę flotę ciężarówek. W Polsce wyleasingowane są auta na kwotę 11 mld złotych. W wyniku embarga niemieckiego branża wpadła w duże kłopoty finansowe. Niemcy także wypychają nasze ciężarówki ze swoich dróg.

Jest jeszcze jedna rzecz, na którą uwagę zwraca Ryszard Bugaj. Chodzi o poziom życia w Polsce i krajach Europy Zachodniej. Poziom życia nie zależy tylko od poziomu płac, ale także od pomocy socjalnej państwa. Ta w Polsce jest relatywnie niska.

Rzekomo dlatego, że naszego kraju zwyczajnie nie stać na większy „socjal”, ochronę pracowników itd.

- Kiedy Niemcy były dokładnie na tym samym poziomie rozwoju gospodarczego co my, to poziom pomocy socjalnej w tym kraju był dużo wyższy niż jest obecnie u nas - podkreśla Ryszard Bugaj. - To kolejny problem, na który trzeba spojrzeć, analizując wynagrodzenia w poszczególnych krajach.

W 2013 roku produkt krajowy brutto przypadający na jednego Niemca był trzy razy wyższy niż w Polsce (wyniósł 46 tysięcy dolarów). Poziom życia, na który wpływ mają przede wszystkim płace, ale nie tylko, będzie podobny u nas, gdy PKB się zrównają. Jak wyliczył Krzysztof Kolany z portalu bankier.pl, przez ostatnie 30 lat Niemcy utrzymywały dynamikę wzrostu na poziomie 1,7 procent PKB. Polska przez ostatnie 25 lat miała przeciętne tempo wzrostu gospodarczego 3,1 proc. Jeśli taka dynamika się utrzyma to dogonimy Niemców dopiero za... blisko 100 lat.

- A nie przyśpieszymy, jeżeli pracodawcy i pracownicy nie będą działać po partnersku, czyli mieć wspólne cele - mówi prof. Kabaj.
Co zrobić z płacą minimalną
Jednym z tematów, który ich najbardziej różni, to pensja minimalna. Obecnie wynosi ona 1750 zł brutto. W przyszłym roku zostanie podniesiona do 1850 zł. Pracownicy i związki zawodowe chcieliby, żeby poziom najniższego ustawowego wynagrodzenia rósł jeszcze szybciej. Pracodawcy twierdzą, że pensji minimalnej albo nie powinno być wcale, albo powinna być na niższym poziomie. Ci pierwsi podkreślają, że przedsiębiorcy, którzy mało płacą swoim pracownikom (bo są na przykład jedynym dużym pracodawcą w najbliższej okolicy), a sami osiągają ogromne zyski, poprzez odgórne regulacje państwowe w formie płacy minimalnej są zmuszeni, aby płacić więcej. Wpływa to na wzrost poziomu życia pracujących i ich rodzin.

Z kolei pracodawcy przekonują, że nie wszyscy pracownicy zdają sobie sprawę, iż całkowity koszt pracodawcy przy takiej wysokości wynagrodzenia to 2110,68 zł. Konkretnie 360,68 zł to koszty ubezpieczeń ZUS, składki na Fundusz Pracy i Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych ponoszone przez firmę. Biorąc pod uwagę, że w 2016 wynagrodzenie minimalne ma wynieść 1850 zł, oznacza to dodatkowy wzrost wydatków na płace. I to nie o 100 zł, ale również o koszty nie ujęte w wynagrodzeniu brutto. Całkowity koszt pracodawcy wyniesie więc 2231,28 zł.

Skoro pracodawcom i pracownikom tak ciężko jest się dogadać, to może państwo powinno dać dobry przykład i obniżyć koszty pracy po stronie podatków?

Wzrost o ponad jedną trzecią.

Realne płace w 2013 roku wzrosły w Polsce o 37% w porównaniu z 2005 rokiem. Spośród podobnych do nas krajów tylko na Słowacji przyrost ten był wyższy o 3 punkty procentowe. Wzrost siły nabywczej wynagrodzenia wynika z tego, że pensje nominalne, czyli te wypłacane pracownikom, rosły szybciej niż ceny. Jednak w przypadku Słowenii i Czech w ostatnim analizowanym roku przyrost cen był zdecydowanie wyższy niż przyrost płac nominalnych. Sprawiło to, że realne pensje obywateli były niższe niż w 2012 roku. (źródło: wynagrodzenia.pl)

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Zwolnienia grupowe w Polsce. Ekspert uspokaja

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska