Sprzedany za młodu

fot. sxc.hu
fot. sxc.hu
Latem 2007 roku przez kilka dni Opolszczyzna żyła historią młodej matki, która sprzedawała swojego kilkutygodniowego synka za 200 dolarów.

Kupcami byli tajemniczy Romowie, a prokuratura nie wykluczała, że mały Michałek mógł trafić w łapy handlarzy ludzkimi narządami. Horror skończył się, gdy dziecko zwrócono. Całe i zdrowe.

W tej sprawie nie ma wstrząsającej zbrodni, nie ma wytrwałego śledztwa zdeterminowanych policjantów i surowych wyroków. Ale sama historia jest bardzo pouczająca. Dużo mówi o roli mediów, które skutecznie wywołały psychozę, strasząc czytelników handlarzami żywym towarem. Dodajmy: strasząc na życzenie prokuratury, która słusznie wyczuła, że atmosfera zagrożenia ułatwi namierzenie nabywców dziecka albo skłoni ich do samoujawnienia. To był jeszcze okres, gdy opolska prokuratura potrafiła mądrze kooperować z mediami, kilka tygodni później wykorzystała prasę do zastraszenia biznesmenów opłacających się notablom z ratusza. Gdy w sierpniu 2003 roku za kratki trafili Leszek P. i Stanisław D., wielu przedsiębiorców dobrowolnie wyznało: dałem w łapę.

Historia Michałka sporo mówi też o zmianach wrażliwości społecznej. Dziś organizacje Romów i Helsińska Fundacja Praw Człowieka apelują do mediów, by nie podkreślały, że tego czy innego przestępstwa dokonali Romowie. Bo to przyczynia się do utrwalenia stereotypów i dyskryminacji. W 2003 roku nikt się tym nie martwił, o Romach kupujących sobie niebieskookie dziecko pisano bez zahamowań.

Trzysta zielonych
A sama historia? Jest wyjątkowo barwna, ale na pewno nie straszna. Zaczęło się od telefonu, który 27-letnia wówczas Anna O. z Górażdży wykonała do dyrektorki Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego w Opolu. Anna, dziewczyna z lekkim upośledzeniem, która nie bardzo radziła sobie z samodzielnym funkcjonowaniem, była stałą klientką ośrodka. Rodziła kolejne dzieci, które dobrowolnie oddawała do adopcji, dobrze wiedząc, że sama sobie z ich wychowaniem nie poradzi. Tym razem miało być podobnie, ośrodek czekał na chłopczyka, którego urodziła w szpitalu w Krapkowicach. Nie doczekał się jednak, za to dyrektorka odebrała telefon od zdenerwowanej Anny O., która wyznała, że odebrała synka ze szpitala i oddała go trójce Romów, którzy obiecali jej 300 dolarów. - A dali w taksówce tylko 200 - mówiła potem dziennikarzom.

Rozpętała się medialna burza. Ówczesny rzecznik Prokuratury Okręgowej w Opolu Roman Wawrzynek powtarzał w mediach, że za handel ludźmi grozi kara od 3 o 15 lat więzienia. - Z tego paragrafu wszczęliśmy śledztwo - tłumaczył. - Nie znamy motywów, jakimi kierowały się osoby, które kupiły dziecko. Nie możemy jednak wykluczyć, że w grę wchodzić może handel organami.

Ta hipoteza wydawała się być uprawniona: Anna O. mówiła, że młoda para, która kupiła dziecko, chce je wywieźć za granicę. Nic dziwnego, że w tej atmosferze ruszyły nie tylko poszukiwania oseska, ale także powszechne polowanie na czarownice. Dostało się szpitalowi, bo wszyscy spekulowali, że Romowie musieli jakoś niemowlaka namierzyć i prawdopodobnie stało się to w szpitalu. Także blisko 70-letni Jan G., z którym Anna mieszkała w kawalerce na parterze robotniczego bloku w Górażdżach, opowiadał: - Ja tam karty nie widziałem, ale ta Cyganka na pewno miała wypis.

Dyrektor szpitala Andrzej Marcyniuk twardo bronił swojego personelu. Przeprowadził wewnętrzne śledztwo, z którego wynikać miało, że nikt Romów nie widział i nikt, zdaniem informatyków, nie wydrukował danych dziecka ze szpitalnego komputera. Rozeźlony Marcyniuk zapowiadał nawet, że w tych warunkach zrywa kooperację z Katolickim Ośrodkiem Adopcyjnym w Opolu i od teraz będzie współpracował z ośrodkiem w Katowicach.
Atmosferę dodatkowo podgrzała informacja, że chłopczyk urodził się bardzo słaby i dostał tylko 3 punkty w skali Apgar, co znaczyło, że nadawał się do dalszych badań i leczenia. I nie powinien być wydany. Nawet matce.

Co ja takiego zrobiłam?!
Tymczasem Górażdże przeżywało najazd dziennikarzy. Dwupiętrowy blok przy ul. Fabrycznej mieści się blisko dworca PKP, rzut beretem od centrum kongresowego ozdobionego dinozaurem. Ławeczki przed blokiem okupowali fotoreporterzy, czekając na "wyrodną matkę", która - według reakcji Jana G. - jak zwykle gdzieś sobie z rana poszła. - Co wy od niej chcecie? - powtarzał. - Nie ma Ani. Jak wczoraj wróciłem z piwa, też jej nie było. Czemu nie chce dzieci chować? Bo nie ma warunków. Nigdy nie pracowała, ani centa zapomogi z opieki nie dostanie. Ja ją cały czas żywię, a mam tylko tysiąc złotych emerytury.

Anna O. w końcu się zjawiła. Szczupła, zabiedzona, nie wyglądała nawet na swoje 27 lat i kilkoro dzieci. Nie miała wiele do powiedzenia. - Dajcie mi spokój, tylko mnie męczycie. Wiem, że grozi mi wyrok, ale co robić, takie mamy czasy. Nie mogę sama wychować dzieci, bo jestem bezrobotna. A ci Cyganie obiecali mi 300 dolarów, kupili dziecku kocyk i pieluchy. Co robić, każdego dzieciaka oddawałam na wychowanie.

Afera rozeszła się po kościach
Co ciekawe, gdy to medialne zamieszanie się nakręcało i dziennikarze snuli coraz potworniejsze teorie, sprawa była już wyjaśniona. Ale media dowiedziały się o tym dopiero wtedy, gdy organy ścigania poukładały wszystkie klocki.
Po pierwsze: policja zdobyła informację, że w zakup dziecka może być zamieszany ktoś ze środowiska Romów mieszkających w Koźlu. Zarzucono sieć i policja zatrzymała do kontroli nissana na szwedzkich numerach, którym jechała para podobna do tej z rozesłanego wszędzie rysopisu. 29-letnia kobieta pochodziła z Wielkopolski, ale miała szwedzki paszport. Jej 32-letni partner miał w paszporcie szwedzką wizę. Dziecka z nimi nie było, ale policjanci porozmawiali z liderami kozielskich Romów i postawili sprawę jasno: chłopczyk ma się znaleźć.

- Do strzeleckiej prokuratury zgłosił się przywódca romskiej gminy z Koźla. Już wcześniej był pytany, ale twierdził, że nic nie wie. Uważamy, że mówił wtedy prawdę - relacjonował rozwój wydarzeń prokurator Wawrzynek. - Tym razem przyszedł negocjować warunki oddania chłopczyka. Pani prokurator była dobrym negocjatorem i już w kilka godzin później dziecko zostało przywiezione do prokuratury.

Okazało się, że jest w świetnej formie: ubrane w drogie ciuszki, najedzone i przebadane, o czym świadczył wpis w książeczce zdrowia dokumentujący prywatną konsultację lekarską.
Troje Romów - trzecia była pochodząca z Koźla matka 29-latka - zatrzymano. Ale już na tym etapie prokuratura mogła publicznie stwierdzić, że prawdziwy okazał się ten najjaśniejszy scenariusz. - To była próba adopcji na skróty - podsumował sytuację prokurator Wawrzynek.

Dajmy im wszystkim spokój
Wszyscy odetchnęli, a Jan Korzeniowski, przewodniczący kędzierzyńskiego stowarzyszenia Romów, tłumaczył w mediach, że Romowie niezwykle cenią sobie życie rodzinne i są niezwykle opiekuńczy wobec dzieci. Pomysł, że mogliby chcieć jakieś dziecko skrzywdzić od początku był więc absurdalny.

Prokuratura najwyraźniej uznała, że tak właśnie jest. Choć adopcja na skróty za 300 dolarów została przeprowadzona z oczywistym naruszeniem prawa, śledztwo umorzono. Bo wykazało, że Romowie nie kierowali się chęcią zysku czy inną niegodną motywacją, a wyłącznie silną wola posiadania dziecka. I to popchnęło ich do podjęcia tak ryzykownych działań. Prowadząca sprawę prokurator Renata Trochim mówiła na łamach nto jesienią 2003 roku: - To, co zrobili, na pewno nie było legalne, ale nie każde nielegalne zachowanie jest przestępstwem.
Zamiast wyroków, był więc happy end. Młodzi Romowie wrócili do Szwecji, a Anna O. do swojego skromnego życia. Zwrócony chłopczyk trafił do rodziny zastępczej i być może nigdy się nie dowie, że był bohaterem tak bardzo dramatycznych wydarzeń. I może lepiej, żeby się nie dowiedział.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska